środa, 16 lipca 2014

Obcy, nieobcy - "Frank", scenariusz: Jon Ronson & Peter Straughan, reżyseria: Lenny Abrahamson, 2014

Poszłam na film, nie wiedząc o nim wiele więcej, ponad to, że grają tam Michael Fassbender (nad którym zachwytów nie ma końca) oraz Domhnall Gleeson (bardzo podobała mi się jego rola w About Time, ale o tym może innym razem), nawet chyba nie widziałam trailera. Nie miałam więc w głowie żadnych opinii, informacji o reżyserze, fabule. Przeczuwałam jedynie, że może to być dobra produkcja. I nie myliłam się. Bawiłam się świetnie, a i kilka przemyśleń do mojej głowy trafiło. Frank to jeden z lepszych filmów, jakie widziałam ostatnio (co może nie jest wielką rekomendacją, bo przez ostatnie miesiące obejrzane przeze mnie filmy zmieszczą się na palcach obu rąk).

Frank to film, który można zakwalifikować jako komediodramat, ale poza tym ciężko określić, jakie jest jego konkretne przesłanie, chyba każdy może wynieść własne. Niektóre filmy odbieram jednoznacznie już podczas seansu, już wtedy docieram do pewnych wniosków, refleksji (jak choćby podczas oglądania Rush). Franka trawiłam kilka dni, wciąż zresztą nie wiem, czy to, co odebrałam dla siebie, jest właściwym dla mnie przekazem. Nie chcę przez to sugerować, że film jest trudny lub wydumany, po prostu nie uderza w widza, nie bombarduje go emocjami, pozwala mu się zastanowić, sprawia, że po dotarciu do napisów końcowych obraz w nim pozostaje na dłużej.

Dla mnie Frank to film mówiący o tym, że warto być sobą, nie zważać na konwenanse, nie ograniczać się schematami, iść razem z życiem, a nie pod prąd próbować wbrew sobie się zmieniać, podporządkowywać. Bo tylko zachowując siebie, będąc wobec siebie szczerym, nie ukrywając się przed innymi za maskami, nie żyjąc życiem innych, możemy być naprawdę spokojni i może nawet szczęśliwi. To też przestroga, aby nie ulegać fascynacji innymi ludźmi, nie zatracać się w nich, nie naśladować, inaczej niszczymy nie tylko siebie, ale też tego, kim jesteśmy zafascynowani.

Frank to film kameralny, z kilkoma aktorami, z których każdy jest wyjątkowy, bo każdy ma inną rolę do odegrania. Nie uważam, aby to była "życiowa" czy "zjawiskowa", czy też "mistrzowska" rola Michaela Fassbendera. Aktor świetnie się spisał i oczywiście dał z siebie wszystko, potrafił przekazać emocje widzowi nawet mimo zakrycia najważniejszej części swego aktorskiego ciała, czyli twarzy (a to, przyznacie, prawdziwa sztuka), ale ja jednak wolę patrzeć, jak on gra właśnie twarzą, bo to człowiek, który zaledwie jednym niewielkim grymasem, skrzywieniem warg, spojrzeniem umie powiedzieć wszystko, nie używając nawet słów. Jest dla mnie aktorem wyjątkowym, o niesamowitym talencie, który widać w każdym jego filmie, to doprawdy niezwykłe, klasa sama w sobie i nazwisko, które zawsze będzie na mojej liście ukochanych aktorów, a nie ma ich tam wielu. Bardzo dobrze zagrał również Domhnall Gleeson, ten uroczy rudzielec momentami mnie przerażał, bawił, wzruszał, fascynował, złościł... Dzięki niemu postać Jona była żywa. Podobnie na oklaski zasługują pozostali: Maggie Gyllenhaal jako neurotyczna Clara, Scott McNairy jako depresyjny Don, Carla Azar w roli małomównej, ale wyrazistej Nany i ciągle mówiący po francusku, rozbrajający Francois Civil jako Baraque.

Nie można nie wspomnieć oprawy muzycznej, w końcu to film o muzykach. Idealnie dopracowana, wplatająca się w fabułę, a jednak wybijająca się oprawa muzyczna to dzieło Stephena Rennicksa. Frank wart jest obejrzenia i posłuchania. Smaczku dodaje też fakt, że muzyka grana przez filmowy Soronprfbs była nagrywana na żywo przez obsadę, a sam film inspirowany jest życiem prawdziwych postaci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz