czwartek, 19 marca 2015

Martwe dziedzictwo (podejście drugie) - "Sabriel", Garth Nix, tłumaczenie: Ewa Elżbieta Nowakowska, Wydawnictwo Literackie 2014 r.

Kilka dobrych lat temu czytałam pierwsze wydanie Sabriel Gartha Nixa. Książka mi się podobała i postanowiłam przeczytać kolejne dwa tomy trylogii, ale postanowienia nie zrealizowałam. Wznowienie Wydawnictwa Literackiego skłoniło mnie do podjęcia kolejnej próby, tym bardziej, że ukazały się od razu trzy książki. Mimo iż fabułę Sabriel pamiętam dość dobrze, zdecydowałam się historię sobie odświeżyć przed lekturą kolejnych tomów. Ciekawa również byłam, czy pierwszą część odbiorę podobnie, jak za pierwszym razem.

Spodobał mi się, i nadal uważam to za najmocniejszy atut powieści, wątek nekromancji, zwłaszcza jej drugiego wcielenia. Z jednej strony służy ona bowiem do przywracania martwych do życia i wykorzystywania ich do swoich celów, czym zajmują się nekromanci. Z drugiej strony istnieją również Abhorsenowie, których przeznaczeniem jest wysyłanie martwych do śmierci. Nix dość szczegółowo opisuje pracę tych drugich, tytułowa Sabriel jest bowiem następczynią Abhorsenów. Także motyw samej Śmierci, przedstawienia jej jako miejsca podzielonego na Rejony, oddzielone Bramami, przez które płynie Rzeka, jest bardzo ciekawy i świetnie zilustrowany. Obie kwestie są solidnie przemyślane, co się daje od razu odczuć w lekturze. Trzecim – może nieco mniej w tym tomie interesującym, ale obiecującym – wątkiem jest Magia Kodeksu i przedstawienie funkcjonowania magii jako takiej. Widać, że autor bardzo dobrze przemyślał konstrukcję świata w tych dziedzinach.

Chociaż Sabriel jest nastolatką i książka jest zaliczana do literatury młodzieżowej, powieść nie jest lekka i przyjemna, jak mogłoby się wydawać ze względu na grupę docelową. Książka ma pociągający, a jednocześnie niepokojący klimat, spowodowany zapewne bliskością świata umarłych. Nie przepadam za miksowaniem klasycznej fantasy z elementami nowoczesności czy też przemieszaniem dwóch światów – magicznego i niemagicznego, Nixowi wyszło to jednak tak płynnie i wiarygodnie, że szybko przestały przeszkadzać mi czołgi i broń palna (tym bardziej, że mało jest o nich w powieści) i nie zastanawiałam się nad tym, jakim cudem obie krainy istnieją obok siebie bez ingerencji jednej w drugą. Autorowi, jako jednemu z nielicznych, udało się poprowadzić ewolucję bohaterki od kompletnej ignorantki do świadomej swojego przeznaczenia młodej kobiety. Od początku zresztą Sabriel różni się od koleżanek, czuje, że spoczywa na niej ogromne brzemię rodzinnego dziedzictwa. Nie sądziła jednak, że tak nagle i w tak szybkim czasie będzie musiała porzucić normalne życie. Nix nie zaniedbał niczego w konstrukcji postaci bohaterki, uwydatniając jej emocje i poświęcając im sporo uwagi: strach, wątpliwości, tęsknotę za dawnym życiem. Dziewczyna potrafi się jednak odnaleźć w sytuacji i to również jest wiarygodne – z początku traktuje dziedzictwo ojca jako zło konieczne, by z czasem przyjąć przeznaczenie. Sabriel wydaje mi się dobrym wzorem dla młodych czytelniczek, chociaż zdaję sobie sprawę, że może być ciężko się z nią utożsamić, jest bowiem zbyt poważna i odpowiedzialna, jak na swój wiek. Jednak ta jej odpowiedzialność, odwaga, skupienie i nastawienie na znalezienie rozwiązania mogą się podobać i motywować, tym bardziej, że nie jest ideałem, nie od razu wie, co ma robić. Jedyną rysą na tej postaci jest według mnie kulawo poprowadzony wątek miłosny jej i uratowanego przez nią rycerza Touchstone’a. Kiedyś ten motyw bardzo mi przeszkadzał i uznawałam go za kompletnie zbędny, dzisiaj stwierdzam, że został źle poprowadzony, zbyt słabo i pobieżnie opisany.

Skoro wspomniałam o Touchstonie, wypadałoby napisać nieco więcej o innych postaciach powieści. Sam rycerz jest dość intrygującym bohaterem, aczkolwiek niedostatecznie. Skupiając się tak bardzo na Sabriel, autor zaniedbał Touchstone’a, który najczęściej jest przedstawiany z perspektywy dziewczyny. Szkoda, że Nix powierzchownie podszedł do kwestii sumienia tego bohatera i jego przeszłości. Przez to wydaje się bardziej godny pożałowania niż współczucia. W drodze na ratunek ojcu towarzyszy Sabriel jeszcze ktoś – Mogget, zaklęty w białego kota tajemniczy demon, a może duch. Nie wiemy tego, nie wie tego też Sabriel. Z pewnością nie jest on jej przyjacielem, raczej sojusznikiem z przymusu, nie z wyboru, którego bohaterowie muszą się strzec. Złośliwy, egoistyczny i cyniczny kocur wprowadza ironię i humor do dość mrocznej fabuły. Wątek Moggeta jest zdecydowanie najbardziej intrygującym motywem postaciowym, jego historię będzie chciał poznać każdy, kto przeczytał Sabriel. W powieści pojawia się jeszcze troje ważnych bohaterów: Abhorsen, ojciec dziewczyny, matka Sabriel oraz wróg. Ojciec bohaterki, którego imienia nie poznajemy (kto zostaje Abhorsenem, staje się bezimienny dla innych, tradycja), jest, podobnie jak Sabriel, postacią kompletną, chociaż może niewiele o nim wiadomo i siłą rzeczy nie jest właściwie obecny w opowieści. Jest Abhorsenem i całe życie poświęcił swemu powołaniu, mimo to bardzo kocha córkę i daje jej wszystko, co może ofiarować; Sabriel doskonale to odczuwa i być może dzięki temu rozumie jego postępowanie i nie ma mu niczego za złe. Piękny to motyw miłości, jakkolwiek absurdalne to się wydaje. Szkoda, że wątek matki nie został tak samo dobrze przedstawiony. Matka Sabriel (jej imienia także nie znamy, co jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe) zmarła przy porodzie i pojawia się tylko raz lub dwa jako widmo, aby wskazać dziewczynie właściwą drogę i poza tymi momentami Sabriel nie poświęca jej ani jednej myśli. Gdyby jej w ogóle nie zobaczyła, mogłabym to zrozumieć, ale wydaje mi się to niewiarygodne, że dziecko nie chce wiedzieć, kim była jego matka... Czarny charakter też pozostawia nieco do życzenia. Jest po prostu Złem, mściwym i pragnącym władzy, które trzeba zwalczyć. Autor, posługując się wspomnieniami Touchstone’a, daje do zrozumienia, że zawsze tak było. Wątek Kerrigora nie został niestety specjalnie rozwinięty, co być może nie przeszkadza młodszej części młodych odbiorców. Starsza z pewnością doceniłaby złożoność motywów Kerrigora.

Sabriel to również ciekawa kreacja obu światów, przedzielonych Murem. Autor nie odkrywa co prawda zbyt wiele, tło jest jednak wystarczające do prowadzenia opowieści, ale podobnie jak przy wątkach magii, śmierci i nekromancji, wydaje się bardzo dobrze przemyślane. Książka pisana jest prostym językiem, wciąga od pierwszej strony i nie można się od niej oderwać. To, że czyta się ją szybko, nie znaczy, że bezmyślnie – autor umiejętnie wplata przemyślenia o wartościach istotnych (przyjaźń, odwaga, odpowiedzialność, miłość) i refleksje nasuwają się same. Sabriel to pierwszy tom serii Stare Królestwo. Wydaje mi się swego rodzaju powieścią pilotażową, przygotowaną na brak dalszej części, niż powieścią otwierającą dłuższą historię, ponieważ jej fabuła jest właściwie zamkniętą całością. Istnieje tylko jeden wątek, prowadzony od początku do końca bez zbędnych dygresji. Jednak wizja świata autora, ledwie zarysowana, ale ze zmyślnym pokazaniem ogromnego potencjału, jego pomysłowość w kwestii wątków magicznych i umiejętność w budowaniu wiarygodnych głównych bohaterów sprawiły, że chętnie i z ciekawością sięgnęłam po kolejne tomy.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

piątek, 6 marca 2015

Prawdziwe przerażenie budzi nie potwór, a czekanie na niego - "Polaroidy z zagłady", Paweł Paliński, Powergraph 2014 r.

Na najnowszą powieść Pawła Palińskiego czekałam z pewną dozą niecierpliwości, przede wszystkim dlatego, że miała być wydana pod znakiem Powergraphu. To wydawnictwo z godną podziwu wytrwałością dba o wysoką jakość polskiej fantastyki, dostarczając czytelnikom produkty najlepszego sortu. Byłam też ciekawa, jak rozwinęła się twórczość Palińskiego, którego opowiadania mnie intrygowały, ale do końca nie pozwalały wciągnąć się w opowieść. Okazało się, że historia opowiedziana w Polaroidach z zagłady zadziałała podobnie.

Początkowo fabuła mnie zainteresowała, tym bardziej, że nie wiadomo było do końca, co się tak naprawdę dzieje w mieście S. i reszcie świata. Za ciekawe i odświeżające w dobie młodych, silnych i odważnych pogromców życia uznaję wyznaczenie 60-kilkuletniej, zwyczajnej kobiety na główną bohaterkę, która zadziwia wytrwałością. Akcja książki rozwija się bardzo powoli, prawie wcale, główną osią są przemyślenia Teresy, jej zabiegi w celu zachowania życia w opuszczonym mieście, w którym pozostała tylko ona, psy i Bierni. Nie wiadomo, co się wydarzyło, dlaczego ludzie zaczęli się zmieniać i czy komukolwiek udało się przetrwać. Czytając pierwsze strony, zastanawiałam się nad tym, obserwując poczynania bohaterki z niepokojem. Jednak po jakimś czasie metodyczność i obojętność Teresy udzieliła się także mnie i kontynuowałam lekturę, nie przeżywając specjalnie kolejnych wydarzeń, nie wczuwając się kompletnie w dalsze losy kobiety i jej samotność; nie zastanawiałam się nad zakończeniem powieści, nie mówiąc już o tym, że nie przejęłam się wizją takiej apokalipsy, jaką przedstawił autor. Może dlatego, że bardzo wątpię w to, że zaczniemy się nagle zmieniać w Zombie, czy inne bezwolne istoty, ten motyw nigdy nie przemawiał do mojej świadomości. Trudno mi też wyobrazić sobie i przyjąć na wiarę taki obraz świata, w którym zostaną zdziesiątkowane miliardy, a pozostanie zaledwie garstka ludzi, mniej lub bardziej szalonych. Styl językowy w dużej mierze przeszkadzał mi w zaangażowaniu się w powieść, jak dla mnie okazał się zbyt wyszukany, zbyt wiele było w nim metafor i filozofii, żebym mogła poczuć prawdziwe piekło, jakim jest taka samotność, bez szans na ratunek. Przyznam, że ciekawym zabiegiem było umieszczenie w książce narratora, spodziewałam się wręcz, że okaże się nim jakiś ukryty obserwator, znający myśli Teresy i wówczas stylistyka byłaby dla mnie do przyjęcia. Motto powieści sugeruje raczej, że to bohaterka pełni tę rolę i tutaj już poetycka wymowa straciła dla mnie sens.

Jedyne, nad czym się zastanawiałam, i to dość intensywnie, to dlaczego Teresa nie popełniła samobójstwa albo nie szukała pomocy. Denerwowałam się, że ta kobieta nie żyje, ona wegetuje. Dni spędza na sprawdzaniu bezpieczeństwa domu, lustrowaniu okolicy, spaniu, wydalaniu, czasami jedzeniu i piciu, rzadko na myciu się. Nie miała przecież żadnej nadziei na lepsze jutro, doskonale zdawała sobie sprawę, że ratunek nie nadejdzie, że będzie coraz słabsza, bardziej głodna... Dlaczego więc nie podcięła sobie żył, nie powiesiła się? Co ja bym zrobiła w takiej sytuacji? Co wy byście zrobili? Niedawno doszłam do wniosku, że jej chęć przetrwania, potrzeba życia musiała być ogromna i że nawet tak jałowe, samotne życie jest lepsze niż jego brak. W dobie promowania aktywnego trybu życia, pełnego wyzwań, pasji, ciekawości, haseł, że nie można marnować ani chwili, bo życie mamy tylko jedno, taka koncepcja wydaje się już na tyle obca i dziwna, że ją odrzuciłam. Jednak dzięki Polaroidom z zagłady uzmysłowiłam sobie, że każdy ma prawo do takiego życia, jakie sobie wybrał, każdy decyduje o sobie samym, tylko o sobie i o tym, ile mu z tego życia wystarcza.

I w tym tkwi dla mnie siła powieści Palińskiego. Może nie jest to najlepsza powieść, jaką czytałam, może poetycka stylistyka zbytnio mnie irytowała, może brak akcji był męczący... Jednak pozostawiła mnie z przemyśleniami i została w głowie na długo (skończyłam czytać pięć miesiący temu), sprawiła, że zmieniłam swoje postrzeganie kilku spraw, zmieniłam się więc ja. I, o dziwo, przyznaję, że chętnie sięgnę po kolejną książkę tego autora.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.