Lubię filmy Ridleya Scotta, ale Królestwo Niebieskie nie należy do jego najlepszych dzieł, chociaż z pewnością może się pochwalić liczbami: wydano na niego 130 milionów dolarów, wykorzystano ponad 1,5 tysiąca efektów wizualnych, przygotowano blisko 15 tysięcy kostiumów i 7,5 tysiąca broni, a także 3 tysiące tarcz na potrzeby obrazu. Epicki w zamiarze i w wykonaniu film to jednak tylko schematyczny, momentami wręcz przerysowany obraz krucjat, pokazujący dobitnie okrucieństwo i chciwość chrześcijaństwa, a odwagę i honor muzułmanów. Zarówno fabuła, jak i biorący w niej udział bohaterowie nie wyróżniają się niczym szczególnym, przewidywalni od początku do końca.
Uwaga: spojlery
Grany przez Orlando Blooma Balian, kowal, a jak się potem okazuje syn rycerza Godfreya z Ibelinu (Liam Neeson), to mężczyzna prawy, zawsze postępujący słusznie, nawet jeśli jego decyzje godzą w najbliższe mu osoby. W wyniku nieszczęśliwych wypadków Balian postanawia wyruszyć wraz z ojcem do Jerozolimy. Niestety Godfrey umiera w podróży, ale przed śmiercią pasuje syna na rycerza i swego sukcesora. Kiedy Balian zostaje rycerzem, staje się jeszcze bardziej prawy niż dotychczas i wyrusza do Jerozolimy, by służyć tamtejszemu królowi. Oczywiście zostaje przyjęty ciepło przez wszystkich przyjaciół zmarłego wojownika, staje się też bardzo bliski władcy, a już najbardziej bliski staje się jego siostrze, pięknej księżniczce Sybilli (Eva Green). Rycerz Balian żyje sobie spokojnie w swojej izraelskiej posiadłości, gdzie opiekuje się mieszkańcami, traktowany jest z szacunkiem należnym szczodremu ojcu, przyjmuje w gościnę swoją uroczą kochankę, a w chwili, gdy zagrożenie w postaci Muzułmanina Saladina (Ghassan Massoud) czai się u bram miasta pokoju (tak potocznie tłumaczy się nazwę „Jerozolima”), wraz ze swymi rycerzami jedzie bronić. Na przeszkodzie staje mu oczywiście zły i przebiegły krzyżowiec Gwidon z Lusignan (Marton Csokas), tak się składa, że mąż Sybilli, który po śmierci króla przejmuje władzę i prowokuje Saladina do wojny. Gwidon w swej przebrzydłości nie słucha rad kowala i wyrusza na otwartą bitwę na pustyni, gdzie jego wojsko zostaje rozbite w proch przez armię przeciwnika, która to podąża bez przeszkód na Jerozolimę. Zakończenie, jak łatwo się domyślić, jest szczęśliwe – mimo heroicznej walki garstki rycerzy, którymi stali się wszyscy mieszkańcy miasta zdolni walczyć, (bo przecież rycerz może więcej, o czym świadczy ten cytat: Does make a man a kinght make him a better man? Yes.) Balian poddaje Jerozolimę z obietnicą wypuszczenia wszystkich wolno (rycerz wierzy słowom Saladinowi, bo przecież nie jest on chrześcijańskim rzeźnikiem) i sam również odchodzi z Sybillą u boku.
Wśród wszystkich papierowych bohaterów najciekawszą i najbardziej skomplikowaną postacią do zakończenia wydawała się być Sybilla, grana przez piękną Evę Green, która doskonale radziła sobie z rolą wyniosłej, wyrachowanej królowej świetnie zdającej sobie sprawę ze swojego politycznego znaczenia, kochającej matki, która zdolna była skrócić przyszłe cierpienie syna, a później… zdołała zapomnieć i żyć, jak zwyczajna kobieta, co kompletnie nie pasowało mi do psychologii postaci. Może gdybym oglądała normalną wersję kinową a nie reżyserską (reżyserska została wydłużona o 49 min, w której znalazły się m.in. sceny z synem Sybilli i jego otrucia przez nią), byłabym po prostu niezadowolona z klasycznego happy endu, który i tak nie pasowałby mi w stosunku do wcześniejszych wydarzeń (na miejscu Scotta zabiłabym Sybillę przez samobójstwo).
Chociaż Królestwo Niebieskie nazywany jest filmem historycznym, trzeba mieć na względzie, że jest to luźna interpretacja historii, w której tylko najistotniejsze fakty zostały zachowane. Największym przekłamaniem jest związek Baliana z Sybillą, która w rzeczywistości nigdy nie miała romansu i była szczerze oddana Gwidonowi.
Tytuł obrazu jest bardzo istotny – według Jezusa Królestwo Niebieskie miało istnieć w ludziach religii chrześcijańskiej, judajskiej i muzułmańskiej spełniających wolę Boga Jedynego. Jak dobitnie pokazał Scott w swojej wizji taka jedność nigdy nie była, nie jest i nie będzie możliwa, chociaż uznanie, że przeszkodą jest tylko jedna strona, chrześcijańska, to karygodne uproszczenie.
Film natomiast urzeka przepiękną, doniosłą muzyką w kompozycji Harry’ego Gregsona-Williamsa, świetnymi i realistycznymi scenami walki i batalistycznymi oraz cudownymi zdjęciami, za które odpowiada John Mathieson.
Eruana, napisałaś recenzję ze spojlerami. Widac blogger radykalnie wpływa na ludzi :-)
OdpowiedzUsuńFilmu nie widziałem, właśnie z powodu kiepskich recenzji. Chociaż pomysł, mam wrażenie, bardzo ciekawy... Brakuje mi filmów kostiumowych na miarę Ziemi Obiecanej albo Królowej Margot, Elizabeth...
Napisałam recenzję ze spojlerami dlatego, że najbardziej zirytował mnie w filmie właśnie fragment, który spojlerem jest;-P Od biedy można obejrzeć, choćby dla samych zdjęć, walk i muzyki, ale to raczej w przypadku nudy większej. Tak, "Elizabeth", obie części, przepiękne. Jeśli jeszcze nie widziałeś, to polecam nowego "Robin Hooda", też bardzo dobry, o czym będę pisała niedługo:-)
OdpowiedzUsuńRecenzja na poziomie liceum - same schematy. Szkoda czasu na jej czytanie. Polecam film w wersji reżyserskiej.
OdpowiedzUsuń