niedziela, 31 maja 2009

Suchy czerwiec - zapowiedzi książkowe

W sumie to powinnam się cieszyć, że w czerwcu nie pojawi się wiele interesujących nowości, bo musiałabym chyba kredyt zaciągnąć, żeby kupować, a tak ze spokojem sumienia kupię wybrane przez siebie książki.

Tytuł: Agent Dołu. Czarci Pomiot
Autor: Marcin Wolski
Wydawnictwo: SuperNOWA
Data wydania: 12 czerwca 2009
Agent Dołu powracał już wiele razy i powracać będzie, choć nie wszystkie przejawy jego obecności zostały zarejestrowane, a nie wszystkie z tych, które zostały, mogą - ze względu na klauzulę tajności - być upublicznione.
Pozostańmy przy trzech przypadkach; najnowszy z nich jeszcze trwa i nie wiadomo, jak się zakończy.
Meff, osobnik ponoć w pełni zreedukowany i wyegzorcyzmowany, pracuje wraz z Wolterem i Torquemadą w najniższym dziale czyśćcowego archiwum. Praca jak praca: dość nudna i monotonna. Ale niezbadane są wyroki niebios. Góra powierza mu ważną misję i wszystko by poszło zgodnie z Najwyższym Planem, gdyby nowo zwerbowany Agent Góry - jak każdy neofita - nie okazał się niebezpiecznie nadgorliwy. Ujawnienie teczki Tajnego Współpracownika nr 0001 to tylko kwestia czasu.
W kolejnym swym wcieleniu Meff ściera sięz przeciwnikiem, któremu na imię: dżin i nie chodzi tu o zwykłą akcję antyalkoholową.
Szatańskie ścieżki są pokrętne, a od czasu, kiedy Dół podpisał konwencję o przestrzeganiu praw człowieka, Zły może nachodzić i wodzić ludzi na pokuszenie tylko na Ziemi. Meff Fawson odkupił wprawdzie swoje grzechy, ale pozostawił syna, Matta, który dowie się kiedyś, że pochodzi w prostej linii od Księcia Ciemności i też nazywa się Meff. Meff XIV, gwoli ścisłości.
Jaką rolę ma do odegrania najmłodszy z rodu i czy uda mu się wywikłać z szatańskiej sieci? Czarci pomiot odpowie na to pytanie.
Tytuł: Czyste dobro
Autor: Maciej Guzek
Wydawnictwo: Runa
Data wydania: 23 czerwca 2009

O książce pisałam już na początku roku.

Tytuł: Humpty Dumpty w Oakland
Autor: Philip K. Dick
Wydawnictwo: Rebis
Data wydania: czerwiec 2009
Al Miller to smutna postać. Jest nikim z wyboru – na zaśmieconym podwórzu sprzedaje używane samochody. Jego wiekowy gospodarz Jim Fergessen postanowił odejść na emeryturę i właśnie sprzedał swój teren: garaż i podwórze, dzierżawione przez Ala. W tej sytuacji Al musi poważnie się zastanowić, co dalej, o ile w ogóle ma na takie myśli ochotę...

czwartek, 28 maja 2009

Zakochana w faraonie - "The Mummy, or Ramzes the Damned", Anne Rice, Ballantine 1997

Uwielbiam tę książkę, to jedna z moich ukochanych, a składa się na to kilka powodów. Przede wszystkim jej bohaterem jest mój ulubiony faraon, Ramzes II Wielki, jeden z największych i najmądrzejszych władców Egiptu. W swojej książce Anne Rice przedstawia go właśnie takim - jako potężnego króla, godnego, od którego bije aura siły i boskość; pisarka dała mu także boskie ciało, którego opis przyprawia o dreszcze i przejrzyste niebieskie oczy, magnetyzujące nie tylko damskie spojrzenia. I nieśmiertelność, która jest jego przekleństwem (jak zresztą we wszystkich książkach Rice).Takiego Ramzesa zawsze sobie wyobrażałam, dlatego całkowicie poddałam się jego sugestywnemu opisowi u Rice.

Tłem fabuły jest XIX-wieczny Egipt, którego klimat w pełni oddają krótkie, ale treściwe opisy autorki. Można poczuć żar słońca, ciepły piasek pod stopami, chłód piramid, smród targowisk... Miejsca, które odwiedzają bohaterowie, tchną jeszcze mistycyzmem, który zanikł wraz z rosnącym przemysłem turystycznym. Kiedy czytam The Mummy, zanurzam się w ten świat całkowicie...

To, za co cenię powieści Rice, to przejrzysty, obrazowy i niezwykle nastrojowy język i styl. Widać, że pisarka całkowicie oddaje się swojej powieści i stworzonym bohaterom. Dlatego o niebo lepiej czytać jej książki w oryginale, zwłaszcza że Rebis wprowadza spolszczenia imion postaci, co strasznie mnie wkurza.

Klimat i postać samego Ramzesa przyćmiewają schematyczną budowę bohaterów - Julie to typowa panna z dobrego, angielskiego domu, znudzona swoim życiem i nie potrafiąca się zdecydować; jej narzeczony Alex to typowy angielski dżentelman, słodki chłopaczek, bez pamięci zakochany w Julie, nudny ponad wszelkie wyobrażenie; więcej ikry ma jego ojciec Elliot, który jest drugą po Ramzesie interesującą postacią; kuzyn Julie, Henry to świetnie skrojony "bad gay", który budzi we mnie odrazę i pogardę, i któremu Rice wymierza przewrotną karę (jeden z jej najlepszych pomysłów, moim zdaniem). Rewelacyjnie Rice przedstawiła też Kleopatrę - to owładnięta namiętnością i żądzą życia szalona kobieta (szaleństwo jest skutkiem podania eliksiru nieśmiertelności po śmierci mózgu), nie panująca nad własnymi potrzebami, a przy tym nie mająca żadnych zahamowań.

To co mnie najbardziej zraża w powieściach Rice, to jej sposób przedstawiania wątku miłosnego - silny, władczy, niesamowicie przystojny, no po prostu prawdziwy mężczyzna, zakochuje się w bladej, kruchej i niezbyt rozgarniętej panience. On ją uwodzi cierpliwością i spokojem, ona dość słabo się mu opiera... Nie wprowadza to żadnego napięcia, tym bardziej, że czytelnik doskonale przeczuwa już od pierwszego zdania, czym się to wszystko skończy - mdłym happy endem. Da się jednak spokojnie te fragmenty omijać, bez szkody dla fabuły książek, i tak też czynię.

The Mummy przeczytałam już trzy razy i z pewnością jeszcze niejeden raz zajrzę do tej książki. Co mnie bardzo zaintrygowało, to informacja (w angielskim i także polskim wydaniu) o kontynuacji powieści, jednak Rice najwyraźniej nie zabrała się za nią, a teraz, kiedy się nawróciła, poświęci się już całkowicie pisaniu o życiu Jezusa... Szkoda.

czwartek, 21 maja 2009

Kryminał z wampirami w tle - "Greywalker", Kat Richardson, tłumaczenie: Dominika Repeczko, Fabryka Słów 2008

Kupiłam książkę, bo spodobała mi się okładka - dobrze zrobiona, intrygująca, zachowująca świetnie wyważone proporcje i, jak się później okazało, pasująca idealnie do fabuły. Piszę o tym, bo coraz rzadziej zdarzają się takie okładki, tutaj należą się pochwały dla Pawła Zaręby.

Zaciekawił mnie również angielski tytuł, którego wydawnictwo postanowiło nie tłumaczyć i bardzo dobrze. Główną bohaterką powieści jest detektyw Harper Blaine, która w czasie wykonywania swojej pracy została poturbowana przez typa spod ciemnej gwiazdy i... umarła na dwie minuty. Jak się później dowiadujemy, ludzie, którzy przeżyli śmierć kliniczną zmieniają się, zaczynają dostrzegać rzeczy niewidzialne dla zwykłych śmiertelników - mianowicie widzą, czują Szarość, taki międzyświat pomiędzy światem realnym, a światem duchów; mogą nawet w nim przebywać, chociaż nieprzygotowani odczuwają silne tego, bardzo nieprzyjemne, konsekwencje. Tak również dzieje się z Harper, pragmatyczną realistką. Stała się "Szarołazem" lub inaczej, "Chodzącą w Szarości" (przyznacie, że obie nazwy jako polski tytuł byłyby nietrafione, pierwsza śmieszna, druga zbyt patetyczna, przypominająca Tańczącego z wilkami). Richardson poradziła sobie całkiem wprawnie z przedstawieniem psychologicznym tej postaci, nie zaniedbała jej wątpliwości, dała jej czas na oswojenie się z nowym życiem (podejrzewam, że Harper oswaja się z tym do tej pory;. W pogodzeniu się z losem i w przygotowaniu do tego nowego życia pomaga Harper małżeństwo Danzingerów - Ben, filozof, fascynujący się magią, ale tak naprawdę w nią nie wierzący, oraz Mara, współczesna czarownica. Tutaj autorka jedynie naszkicowała oboje, a szkoda, bo różnice między nimi warte były głębszego opisania, co dodałoby książce większej realności, zachowując jej lekkość.

Po swojej przemianie Harper otrzymuje dziwne zlecenie - od niejakiego Siergiejewa, któremu bardzo zależy na odzyskaniu paskudnych organów, twierdząc, że jest to pamiątka rodzinna. Bohaterka musi również rozwiązać zagadkę zniknięcia syna jednej z klientek, Camerona Shadley'a. Kiedy go odnajduje, okazuje się, że Cameron jest... wampirem i prosi Harper o pomoc. Dopiero wówczas zaczyna się prawdziwa akcja. Richardson prowadzi fabułę w sposób przemyślany, jednak nie gwałtowny i bez większych zwrotów akcji. Większości czytelnik może się spokojnie domyślić, zanim o tym przeczyta, nie wpływa to jednak na gorszy odbiór powieści. Pojawia się również wątek miłosny - jednak, na szczęście!, nie wysuwa się on na pierwszy, a nawet na drugi plan, dzięki czemu Richardson uniknęła posądzenia (przeze mnie przynajmniej, nie wiem jak inni) o napisanie czytadła dla pań. Bardzo podobało mi się zakończenie, zaskakujące, ale pasujące do fabuły. Dosyć ciekawie pisarka przedstawiła wampirzy klan, ale korzystając wyłącznie z wcześniejszych stereotypów. Trochę szkoda, bo wampiry to interesujący temat i wydaje mi się, że jeszcze niewyczerpany. Co ciekawe, przywódcą wampirów z Seattle jest wampir Edward - czy komuś się ktoś kojarzy?...

W powieści pojawia się duży wątek nekromancji, niestety przedstawiony bardzo chaotycznie - wyraźnie widać, że autorka coś na ten temat wie, ale jest to zbyt mało, żeby wydało się wiarygodne. Tutaj również poszła utartym torem, nic nie wnosząc od siebie.

Co do kwestii technicznych, styl Kat Richardson idzie strawić, książkę całkiem przyjemnie się czyta. Mnie dość mocno raziły kolokwializmy i nieumiejętność wybrnięcia z wątpliwych tematów - słowa, takie jak "jakoś", "coś jakby" itp w przeróżnych konfiguracjach ścieliły się gęsto niemal na każdej ze stron. Samo miasto Seattle nie zostało opisane bardzo szczegółowo, moim zdaniem ze szkodą dla powieści; nie mogłam wczuć się w jego mroczny klimat. Podobało mi się natomiast poczucie humoru, nie było nachalne ani wymuszone, kilka dialogów naprawdę rozbawiło mnie do łez:
Cameron wyjaśnia Harper, dlaczego w bagażniku (gdzie sypiał) ma ziemię:
- A próbowałeś spać bez niej?
- Skąd. Boję się próbować. A jak zmienię się w popiół? Nie jest to może najlepsze życie - czy też nieżycie, jak wolisz - ale jedyne jakie mam. I chciałbym nieżyć jakiś czas, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
I, oczywiście, strona redakcyjna - sporo potknięć w tłumaczeniu, masa małych błędów: literówki, brak kropek, znaków zapytania itp. To dość niepokojące, zwłaszcza, że na stopce redakcyjnej pojawiają się aż trzy nazwiska - jedno redaktorki, dwa korektorek.

Mimo tych kliku ważnych potknięć widać, że Richardson ma potencjał na dobrą pisarkę fantastycznych kryminałów. Mam nadzieję, że jej pozostałe książki z tej serii (na razie na amerykańskim rynku pojawiły się Poltergeist, Underground, na sierpień 2009 zapowiedziana jest Vanished) ukażą się także w Polsce. A może poszukam angielskich wydań...

czwartek, 14 maja 2009

Miłość w kolorze sepii - "Iluzjonista", scenariusz i reżyseria: Neil Burger, 2006

Bardzo lubię wracać do tego filmu nie dlatego, że jest to historia o miłości (bardzo piękna i dość oryginalna zresztą), ale ze względu na jego klimat. Iluzjonista oczarował mnie przede wszystkim oprawą graficzną - kostiumami wiernie odwzorowującymi epokę końca XIX wieku, scenografią dawnego Wiednia, kolorystyką przypominającą stare filmy z lat 30. i 40., niezwykle nastrojową muzyką autorstwa Philipa Glassa. To wszystko, dopełnione dobrą grą aktorską, czyni z filmu Burgera malowniczy, magiczny obraz, który ogląda się z prawdziwą przyjemnością.

Fabuła nie jest odkrywcza: on - pochodzący z biednej rodziny młody magik, którego wyprzedza jego sława; ona - piękna księżniczka, jego miłość z lat dziecięcych; i ten trzeci - okrutny następca tronu, któremu wszyscy muszą się podporządkować. Chociaż historia jest banalna, przedstawiona została w sposób, który pozwolił uniknąć wrażenia taniego melodramatu. Cała opowieść pokazana jest ponadto z perspektywy inspektora policyjnego, który skrycie podziwia umiejętności i odwagę iluzjonisty.

Pochwały należą się tutaj przede wszystkim aktorom. Edward Norton, jak zawsze rewelacyjny, pokazał wrażliwego, kochającego i w tej miłości upartego mężczyznę, który nie stracił umiejętności chłodnego myślenia (panowie, uczcie się!). Jessica Biel jako księżniczka Sophie początkowo wypadła trochę blado i niezbyt przekonująco, pokazała jednak nieugięty charakter. Bardzo podobał mi się książę Leopold, grany przez Rufusa Sewella - świetny czarny charakter, który wzbudza gniew, jednocześnie intrygując osobowością. W inspektora Uhla wcielił się Paul Giamatti, a jego postać to mieszanka porucznika Columbo, Sherlocka Holmesa i Porfirego Pietrowicza.

Ponadto film cieszy oko niewymyślnymi, ale dopracowanymi efektami specjalnymi. Co również mi się podobało, to fakt, że Iluzjonista nie epatuje seksem - ukazana migawkami scena miłosna, jedyna w całym filmie, urzeka swoim niedopowiedzeniem i zwiewnością.

piątek, 8 maja 2009

Polska okładka "Księgi cmentarnej" nagrodzona na Polskim Konkursie Reklamy KTR

Na tegorocznej edycji Polskiego Konkursu Reklamy KTR w kategorii Ilustracja nagrodę Brąz otrzymał Irek Konior za ilustrację do książki Księga cmentarna autorstwa Neila Gaimana, wydanej przez wydawnictwo MAG w październiku 2008 roku. Gratulacje!

Polski Konkurs Reklamy, organizowany jest od 2004 r. jako podstawa działalności statutowej  - afiliowanego przy Stowarzyszeniu Komunikacji Marketingowej SAR - Klubowi Twórców Reklamy. Jest to największy konkurs branży reklamowej w Polsce, gdzie jurorami są najlepsi dyrektorzy kreatywni zaangażowani w proces powstawania komunikatów reklamowych, których prace zostały nagrodzone w konkursach międzynarodowych lub polskich, oraz przedstawiciele środowisk twórczych i akademickich. Przewodniczącym jury jest co roku inny, zaproszony z zagranicy, cieszący się uznaniem środowiska Dyrektor Kreatywny.

Brąz otrzymał również Jakub Rebelka za ilustrację komiksu D4D Harem Zordaxa (D4D). Srebro otrzymała Ola Cieślak za okładkę i ilustracje do opowieści Love Story, której jest również autorką, a książkę wydało wydawnictwo Dwie Siostry. Złoto natomiast powędrowało do Krzysztofa Gawronkiewicza za ilustrację komiksu Mikropolis Moherowe sny wydawnictwa Egmont.

czwartek, 7 maja 2009

Jak to z tym rosomakiem było - "X-Men Genesis: Wolverine", scenariusz: David Benioff & Skip Woods, reżyseria: Gavin Hood, 2009

Poszłam na ten film dla Hugh Jackmana, bo podobał mi się Wolverine w jego wykonaniu, i dobrej rozrywki. Dostałam Jackmana i rozrywkę całkiem niezłą, chociaż film nie spełnił moich oczekiwań. Żeby było jasne, nie czytałam komiksu i nie jestem jego fanką, oglądałam jedynie filmy, z których najbardziej podobała mi się pierwsza część. Nie zamierzam więc w żaden sposób oceniać filmu pod względem poprawności adaptacyjnej.

Przyznam jednak, że z kina wyszłam rozczarowana, przede wszystkim kiepskimi efektami specjalnymi. Rozumiem brak krwi (niska kategoria wiekowa), ale plastikowe ostrza Wolverine'a, niedociągnięcia widoczne w czasie większości walk czy wołający o pomstę do nieba grubas Blob (w tej roli przystojny Kanadyjczyk Kevin Durand)... No prawie jakbym oglądała Wiedźmina Marka Brodzkiego (nazwisko tego pożalcie się bogowie reżysera zawsze muszę sprawdzać, bo nigdy nie pamiętam, a nie chciałabym skrzywdzić kogoś innego). Za to rewelacyjnie przedstawiony został Gambit (Taylor Kitsch) - tutaj widać, że spece od efektów zrobili kawał dobrej roboty. Podobały mi się również sekwencje walki na miecze Wade'a (Ryan Reynolds). Rewelacyjna jest też muzyka Harry’ego Gregsona-Williamsa, uzupełniająca dialogi i pokazy walk.

Film wypadłby o wiele lepiej, gdyby scenarzyści i reżyser dopracowali psychologię postaci. Wiem, wiem, nie ma czego się spodziewać po filmie tego rodzaju, ale z Batmanem się udało, a Wolverine jest bohaterem równie złożonym. W X-Menie jego złożoność nie została nawet "liźnięta", za to z Rosomaka wyszedł nie mogący sobie ze sobą poradzić Werter. Nawet gdyby chciał, Jackman niewiele mógł tutaj poradzić, chociaż z drugiej strony – jako producent miał z pewnością wpływ na scenariusz. Pozytywnie zaskoczył mnie natomiast grający Victora Liev Schreiber, przykuwający dużo większą uwagę niż lekko maziajowaty James. I tutaj również świetnie spełniła swoją rolę charakteryzacja - wystające kły i pazury, zdaje się tak niewiele, ale dopełnione zarostem i zwierzęcą naturą uczyniły z Victora żywą postać. Kayla (Lynn Collins) posłużyła jedynie za rekwizyt i dopiero na końcu można się dowiedzieć, o co jej chodziło. Niestety, nie wyszło jako zaskoczenie, a tani melodramat. O pozostałych nawet nie ma co wspominać, widz mógł oglądać ich jedynie w epizodach i tak naprawdę pozostawali niewidoczni. Wiem, że film skupiać się miał na Wolverinie i jego bracie, jednak spokojnie można było dodać ze dwa, trzy dialogi, które powiedziałyby coś więcej o bohaterach poza tym, że są bandą morderców działającą pod ochroną rządu.

Co do fabuły – nawet dla osoby, która nie zna komiksu, widać było, że wątki posklejane są na siłę, bez zbytniego zachowania logiki. Film można było spokojnie wydłużyć o te pół godziny, ewentualnie zrezygnować z kilku wątków, wtedy z pewnością twórcy nie naraziliby się na podobne zarzuty.

wtorek, 5 maja 2009

Etymologiczne studium kota - "Kot: Historia i legendy", Laurence Bobis, tłumaczenie: Anna Ślubowska & Justyna M. Zych, Avalon 2008

Jestem kociarą i kupiłam książkę skuszona przede wszystkim tytułem (okładki, niestety, najpiękniejszej nie ma). Jej autorka podchodzi do zagadnienia „kota” od ciekawej, bo europejskiej strony, wspominając zaledwie o kulcie tego zwierzęcia w Egipcie czy na Dalekim Wschodzie. W dodatku, przedmiotem badań jest przede wszystkim podejście Europejczyków do tego stworzenia w średniowieczu. Autorka postawiła sobie ambitny cel – przedstawić kota w kontekście kulturowym Europy Zachodniej. Nie wyjaśnia tutaj mistycznej natury zwierzęcia, którego znaczenia nabrało tak naprawdę dopiero w XIX wieku.

Już od pierwszych stron książki widać, że autorka bardzo przyłożyła się merytorycznie do swojej pracy. Powołuje się na bogate źródła, nie tylko francuskie, od czasów starożytnych po XIX wiek. Niestety, swoje wywody podaje w postaci suchych faktów, nie siląc się na jakąkolwiek swobodę stylu. Więcej tu historii niż legend, ale właściwie nie jest to minusem książki (chociaż gdybym wiedziała, może i bym nie kupiła…) To sprawia, że książki nie da się czytać z rozdziału na rozdział. Wielka szkoda również, że praca nie została opatrzona żadnymi reprodukcjami obrazów, fotografii, rzeźb itp. wymienianych obficie przez Bobis. Wiem, że idą za tym koszty, ale o ileż przyjemniej czytałoby się mogąc spoglądać na fotografie.

Autorka przedstawia cały proces historyczny wędrówki kota po Europie, poczynając od przedstawienia nazw, jakimi określano to zwierzę, rozwój emocji, jakie wzbudzał i w jaki sposób był traktowany. Dla wielu dzisiaj kot to uosobienie wdzięku, niezależności, wolności. Dla mnie to zwierzę magiczne, posiadające wiele cech niezbadanych jeszcze przez człowieka. W średniowiecznej Europie jednak te kocie zalety uważane były za wady. To przez nie właśnie stał się idealnym symbolem zepsucia, rozpusty i satanizmu dla próbującego zwalczyć pogaństwo Kościoła. Było to o tyle łatwiejsze, że kot przez Europejczyków nie był traktowany jako zwierzę domowe, jak pies czy koń, nie przedstawiał sobą żadnej wartości poza umiejętnością łapania myszy, materiałem do medykamentów (najlepsze były zwłaszcza kocie odchody;)), oraz materiałem na… futra. Już wtedy jednak uważano, że organizm koci jest szkodliwy dla człowieka, bowiem:
(…) ubrania z kociej skóry powodują chudnięcie. Podobnie zapach i oddech kotów; z tego względu mówi się, że trzeba trzymać się z daleka od nich i od ich oddechu.
Bardzo ciekawym rozdziałem jest „Kot i kobieta”, w którym Bobis przedstawia sprzeczne ze sobą sposoby postrzegania kota w średniowieczu. Obok kota uosabiającego nieczystość i dzikość kobiecej natury, dostajemy obraz zwierzaka łaszącego się do Najświętszej Panienki.

Zaskoczyły mnie wnioski, jakie wyciągnąć można z tej książki, a których Bobis nie przedstawia w żaden sposób, można jednak wyczytać je „między wierszami”. Po pierwsze i najważniejsze – kot uważany był za wcielenie diabła i odczyniano na nim różne praktyki, bo nie przedstawiał żadnej wartości materialnej. Po drugie, a to mój osobisty wniosek – Europejczycy to jednak straszne dzikusy są; kogo nie mogą sobie podporządkować, tego znienawidzą. W tym przypadku czuję się zdecydowanie Egipcjanką.

niedziela, 3 maja 2009

Dalej w mrok - "Rozgrywka Cienia", Tad Williams, tłumaczenie: Paweł Kruk, Rebis 2009

Druga część opasłej trylogii Tada Williamsa jest trudniejsza w odbiorze niż część pierwsza, a to przede wszystkim ze względu na ilość wątków, których jest legion! Pisarz z pewnością wiele czasu poświęcił na rozłożenie ich wszystkich, jednak nie całkiem mu się to udało. O ile pierwsza część prowadziła akcję równomiernie, o tyle w drugiej zdarzają się ciężkostrawne dłużyzny, przez co książka robi się nudna po prostu i nie ratuje jej złożoność świata i psychologii bohaterów. Powieść liczy sobie ok. 700 stron, z których tylko pierwsze 200 i ostatnie 100 naprawdę ciekawi, resztę można byłoby spokojnie skrócić bez szkody dla fabuły.

Williams umiejętnie prowadzi rozwój bohaterów, coraz bardziej zaznaczają się różnice między Briony, a Barrickiem. Podczas gdy ona dorośleje i staje się mądrzejsza, on wydaje się z każdym dniem coraz bardziej użalać się nad sobą i zachowywać jak rozpieszczony dzieciuch (co, prawdę powiedziawszy, jest całkiem logiczne zważywszy na jego wiek). I to w zasadzie Barrick wyrasta na najciekawszą postać, która ewoluuje, reszta pozostaje taka sama (Vansen, Gyir).

W trakcie czytania miałam jednak wrażenie, że autor pogubił się trochę w fabule i, nie wiedząc jak ją powiązać, wymyślił wątek Qinnitan i Barricka, co wyszło ni pies ni wydra. Brak też tego subtelnego humoru, który wyraźnie zaznaczał się w pierwszej części - wiem, wojna nie sprzyja radości, ale jednak podczas takich przestojów akcji wydaje się ona niezbędną.

Książkę czyta się całkiem przyjemnie, nadal trzyma ona poziom dobrej opowieści i czytelnik chce wiedzieć, co będzie dalej, jak potoczą się losy bohaterów. Z czego moim zdaniem Williams kategorycznie powinien zrezygnować, to wątki miłosne - nie wychodzą mu kompletnie, widać wyraźnie, że nie radzi sobie z przedstawieniem uczuć zakochanych, które nabierają żałosnego, budzącego politowanie zamiast wzruszenia wydźwięku, co jest do wybaczenia w kiepskich harlequinach, a nie w dobrej książce.

Co do redakcji powieści, Rebis powinien zatrudnić dobrych korektorów i redaktorów. Takie błędy, jak brak paginy na kilku stronach z rzędu (!) czy zaznaczenie tekstu kursywą na całą stronę, która powinna być pisana normalnie, są nie do pomyślenia! Wiele pozostawia też do życzenia tłumaczenie polskie - miejscami wyraźnie widać, że tłumacz nie potrafił przełożyć dobrze angielskiej myśli, z czego wyszło nie wiadomo co (co zresztą jest winą redaktora, który nie potrafił umiejętnie niedoskonałości poprawić).