Bardzo lubię wracać do tego filmu nie dlatego, że jest to historia o miłości (bardzo piękna i dość oryginalna zresztą), ale ze względu na jego klimat. Iluzjonista oczarował mnie przede wszystkim oprawą graficzną - kostiumami wiernie odwzorowującymi epokę końca XIX wieku, scenografią dawnego Wiednia, kolorystyką przypominającą stare filmy z lat 30. i 40., niezwykle nastrojową muzyką autorstwa Philipa Glassa. To wszystko, dopełnione dobrą grą aktorską, czyni z filmu Burgera malowniczy, magiczny obraz, który ogląda się z prawdziwą przyjemnością.
Fabuła nie jest odkrywcza: on - pochodzący z biednej rodziny młody magik, którego wyprzedza jego sława; ona - piękna księżniczka, jego miłość z lat dziecięcych; i ten trzeci - okrutny następca tronu, któremu wszyscy muszą się podporządkować. Chociaż historia jest banalna, przedstawiona została w sposób, który pozwolił uniknąć wrażenia taniego melodramatu. Cała opowieść pokazana jest ponadto z perspektywy inspektora policyjnego, który skrycie podziwia umiejętności i odwagę iluzjonisty.
Pochwały należą się tutaj przede wszystkim aktorom. Edward Norton, jak zawsze rewelacyjny, pokazał wrażliwego, kochającego i w tej miłości upartego mężczyznę, który nie stracił umiejętności chłodnego myślenia (panowie, uczcie się!). Jessica Biel jako księżniczka Sophie początkowo wypadła trochę blado i niezbyt przekonująco, pokazała jednak nieugięty charakter. Bardzo podobał mi się książę Leopold, grany przez Rufusa Sewella - świetny czarny charakter, który wzbudza gniew, jednocześnie intrygując osobowością. W inspektora Uhla wcielił się Paul Giamatti, a jego postać to mieszanka porucznika Columbo, Sherlocka Holmesa i Porfirego Pietrowicza.
Ponadto film cieszy oko niewymyślnymi, ale dopracowanymi efektami specjalnymi. Co również mi się podobało, to fakt, że Iluzjonista nie epatuje seksem - ukazana migawkami scena miłosna, jedyna w całym filmie, urzeka swoim niedopowiedzeniem i zwiewnością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz