poniedziałek, 28 maja 2012

Fifty, fifty - wyniki

Tak jak obiecałam, wylosowałam osobę, do której pojedzie książka Olgi Tokarczuk Prowadź swój pług przez kości umarłych - Faledor, gratulacje:-)

Proszę o adres na maila w ciągu trzech kolejnych dni, a postaram się wysłać przesyłkę jak najszybciej.

czwartek, 24 maja 2012

Gotuj z "Grą o tron"

Chelsea Monroe-Cassel oraz Sariann Lehrer znalazły sobie niecodzienne zajęcie. Postanowiły ugotować każdą potrawę (prawie każdą - oprócz tych najbardziej fantastycznych i nielegalnych w USA), która pojawiła się w cyklu Gra o tron. Swoimi rezultatami postanowiły dzielić się na blogu. A teraz ich przepisy będzie można znaleźć w książce kucharskiej A Feast of Ice & Fire, która wejdzie do amerykańskich księgarń w przyszły wtorek i na pewno zrobi furorę.

Na stronie Entertainment Weekly można przeczytać krótki wywiad z autorkami. Przyznacie, że to ciekawa forma zabawy fanów? Bardzo mi się podoba. Niestety nie przychodzi mi do głowy żadna polska książka fantastyczna, z której można by czerpać takie pomysły. Może Wy coś podpowiecie?

wtorek, 22 maja 2012

O jeden motyw za daleko - "Mroczne Cienie", scenariusz: Seth Grahame-Smith & John August, reżyseria: Tim Burton, 2012


Miałam przeczucie, że najnowszy film Tima Burtona będzie w pewnym sensie powtórzeniem Alicji w Krainie Czarów pod względem stylistyki. A ponieważ Alicja w Krainie Czarów nie podobała mi się, obawiałam się, że nie spodoba mi się również opowieść wampiryczna reżysera. I moje obawy okazały się słuszne. Burton po raz kolejny udowodnił, jak daleko odszedł od mroczno-groteskowego motywu na rzecz przekolorowanej plastikowatości. Być może w Mrocznych Cieniach miało to służyć obśmianiu wątku wampira i wszystkich paranormal romance, które jeszcze jakiś czas temu rosły jak grzyby po deszczu. Jednak moim zdaniem Burton posunął się za daleko, drętwota żartów i nazbyt wyraźna teatralność bohaterów psuje humorystyczny efekt.

Fabuła jest klasycznie romansowa. Jest XVIII wiek, rodzina Collinsów przybywa z Anglii do Stanów Zjednoczonych i rozkręca biznes rybny. Bogaty panicz Barnabas (Johnny Depp) romansuje z piękną Angelique (Eva Green), ale kiedy lekkomyślnie odrzuca jej uczucia, ta postanawia zrobić wszystko, by go ukarać. Nie zdający sobie z niczego sprawy młodzieniec (to tylko umowne określenie, Depp nawet odmłodzony nie jest młody) zakochuje się w pięknej Josette (gra ją naprawdę urocza Bella Heathcote) i poślubia ją. Nie wie, że Angelique jest potężną wiedźmą. A ponieważ nie ma nic gorszego ponad gniew kobiety, w dodatku wiedźmy, Angelique postanawia się okrutnie zemścić – czarami sprowadza śmierć na Josette, a samego Barnabasa zmienia w wampira i doprowadza do pogrzebania go przez mieszkańców Collinsport. Mijają dwa stulecia. W trakcie prac budowlanych w okolicy Collinsport robotnicy natrafiają na zakutą w łańcuchy trumnę. Barnabas powraca i postanawia pomóc swoim krewnym odzyskać reputację i bogactwo, a przy okazji zakochuje się w Victorii, guwernantce, uderzająco podobnej do Josette. Aby ocalić miłość i rodzinę, musi ponownie zmierzyć się z dawnym wrogiem.

Prosta historia, prawda? Wiadomo też, jak się zakończy, to z łatwością można przewidzieć i nawet Burton by od tego nie uciekł, tym bardziej, że reżyser lubi szczęśliwe zakończenia. Ale w jego wypadku czeka się na to, co jest pomiędzy początkiem a końcem. Na tę mieszankę horroru, groteski, komedii, kiczu, napięcia i emocjonalnego piękna. Takie wrażenia wywołuje Sok z żuka, Edward Nożycoręki czy mój ulubiony Jeździec bez głowy. W Mrocznych Cieniach jest mnóstwo kiczu i słabej komedii. Poza tym opowieść ma ogromne fabularne dziury, irytuje brakiem logiki w postępowaniu bohaterów, a szczególnie ich przerysowanym i wyolbrzymionym zachowaniem. Nie wspominając o zakończeniu, które, żeby nie używać brzydkich słów, jest szczytem nielogiczności.

Przede wszystkim rozczarował mnie Johnny Depp, który już chyba całkowicie zamienił się w Jacka Sparrowa. Jako Barnabras Collins różni się jedynie tym, że nie chodzi krzywo i nie pije rumu. Podoba mi się natomiast jego charakteryzacja – krótkie włosy, odstające uszy, niesamowita bladość skóry i ciemne obwódki wokół oczu upodabniają go do jednego z najstraszliwszych wampirów w historii kina – Nosferatu z Symfonii grozy F.W. Murnaua. Również zachowaniem Depp nawiązuje do potwora z początku XX wieku – to jak układa szponiaste dłonie, sztywno chodzi, wstaje z trumny itp. Jednak Barnabas nie budzi przerażenia nawet na sekundę, a szkoda, bo odrobina grozy by tu na pewno nie zaszkodziła.

Gdy zobaczyłam Evę Green na ekranie, ucieszyłam się, ponieważ to bardzo utalentowana aktorka, idealnie nadająca się do roli złej czarownicy. Niestety jej postać jest pretensjonalna, jej egzaltacja i sztuczna wyniosłość drażniły mnie coraz bardziej. Nie zawiodła mnie natomiast Michelle Pfeiffer jako Elizabeth Collins, piękna dama z klasą, gotowa zrobić wszystko, by jej rodzina przetrwała ciężkie czasy, lojalna wobec Barnabasa mimo jego ohydnej natury. Również Helena Bohnam Carter spisała się w roli uzależnionej od alkoholu doktor psychiatrii, wywołując sporo zabawnych sytuacji swoim podejściem do Barnabasa. Oczarowała mnie Bella Heathcote, która dopiero zaczyna swoją aktorską karierę. Burton ma niezwykłe wyczucie w wybieraniu kobiecych bohaterek. Jako Josette/Victoria Bella sprawdza się znakomicie – delikatnej urody, łagodna, ale jednocześnie zdecydowana i silna, zyskuje sympatię wszystkich członków rodziny Collinsów i miłość Barnabasa (chociaż tę głównie przez podobieństwo do jego zmarłej żony). Na uwagę zasługują również postacie drugoplanowe – Jackie Earle Haley jako Willie, trochę głupkowaty kuzyn, ale za to oddany przyjaciel, oraz Ray Shirley jako Pani Johnson. Johnny Lee Miller wcielający się w łasego na kobiece wdzięki i kompletnie niezaradnego Rogera Collinsa odstręcza swoją naturą i wyglądem paniczyka, który nie chce wziąć odpowiedzialności za syna, Davida. Kilkunastoletni Gulliver McGrath w przyszłości z pewnością złamie niejedno kobiece serce, tymczasem w Mrocznych Cieniach jest uroczym, zagubionym i nieszczęśliwym chłopcem, rozmawiającym ze swoją zmarłą matką. Przezabawna (niestety do czasu) jest Chloë Grace Moretz jako upojona kulturą hipisów nastoletnia córka Elizabeth, Carolyn, kryjąca w sobie pewną tajemnicę, która dla mnie okazała się przepełnieniem czary goryczy, właśnie z nią związany jest tytuł tego wpisu.

Burton swobodnie bawi się konwencją wampira, miłości potwora i śmiertelniczki, czasoprzestrzeni, magii. Jest w Mrocznych Cieniach kilka zabawnych, zaskakujących momentów (nigdy byście na przykład nie wpadli na to, jak wygląda współczesny Mefistofeles), ale nie mogą one zrekompensować ogólnej nudy i miałkiej historii. Tak jak nie zrobią tego przepiękne zdjęcia. Wizualnie Mroczne Cienie to uczta dla oka – wyraziste kolory, piękne krajobrazy, dobre efekty specjalne. Mnie urzekło przede wszystkim zamczysko i zwiewny duch Josette. Podobnie jak do poprzednich filmów, tak i do tego muzykę skomponował Danny Elfman, niestety z żalem muszę stwierdzić, że ścieżka dźwiękowa nie powala, nie wyróżnia się specjalnie.

Brakuje mi dawnego Tima Burtona. Jeszcze w tym roku do kin ma trafić kolejny jego film. Tym razem będzie to animacja Frankenweenie, utrzymana w stylistyce Gnijącej Panny Młodej. Będzie to remake filmu krótkometrażowego Burtona z 1984 roku. Trailer wygląda obiecująco. W Stanach Zjednoczonych premiera w październiku. Mam nadzieję, że jest na co czekać i Burton potrafi jeszcze pozytywnie zaskoczyć.

poniedziałek, 21 maja 2012

Fifty, fifty

Chociaż nigdy nie przepadałam za matematyką, to od jakiegoś czasu polubiłam liczby:-) Niemal dokładnie rok temu pisałam o liczbie dziesięciu tysięcy, w styczniu tego roku było o trzech tysiącach... Tendencja spadkowa się utrzymuje, ale to pozytywny "spadek". Dzisiaj będzie o liczbie 50. Dokładnie tylu mój blog zyskał Obserwatorów (przynajmniej oficjalnych). Cieszy mnie, że zaglądacie, komentujecie i wrzucacie Zasadniczo o fantastyce w swoje listy. Dziękuję.

Z tej okazji urządzam kolejne (trzecie;-)) losowanie. Tym razem do zdobycia powieść Olgi Tokarczuk Prowadź swój pług przez kości umarłych. Książka bardzo, bardzo mi się podobała, mam nadzieję, że komuś z Was również przypadnie do gustu.

Zasady:
Aby wziąć udział w losowaniu, wystarczy zgłosić się w komentarzu pod tą notką, i zostawić swój login. Możecie się wpisywać do niedzieli 27 maja do północy, a książkę rozlosuję w poniedziałek 28 maja. Jeśli wylosowana osoba nie zgłosi się do mnie w ciągu trzech kolejnych dni, to powtórzę losowanie bez jej udziału. Trzeciego podejścia nie będzie - po drugim nieowocnym losowaniu książka pozostanie w mojej bibliotece.


niedziela, 20 maja 2012

W stylu Agathy Christie - "Zbrodnia w błękicie", Katarzyna Kwiatkowska, Zysk i S-ka 2011

Niedawno uświadomiłam sobie, że bardzo trudno napisać dobry kryminał, trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Tak jak przy każdej innej książce potrzebny jest oczywiście dobry pomysł, solidna fabuła, ciekawi bohaterowie, idealnie dobrane miejsce akcji. Jednak autor kryminału, aby utrzymać ciągłą uwagę czytelnika, musi się postarać tak zmącić mu w głowie, żeby nie wiedział do końca, kto popełnił zbrodnię, nawet jeśli ma jakieś przebłyski. Ponadto musi wciągnąć w śledztwo czytelnika, dawać oszczędne wskazówki, by razem z bohaterami szedł za kolejnym tropem, a sam być o kilka kroków do przodu, by móc zaskakiwać przebiegiem akcji. Musi również stworzyć atmosferę tajemniczości, osaczenia, niepokoju, przede wszystkim swoim postaciom, ale też powinien to czuć czytelnik. Kryminał zatem to bardzo wymagający gatunek. Nie poradził sobie z nim Bernard Cornwell w Złodziejuz szafotu, autor przecież tak rewelacyjnej Trylogii arturiańskiej. Tym bardziej trudno uwierzyć, że sprostała mu debiutantka. A jednak. Katarzyna Kwiatkowska wywiązała się z roli autorki kryminałów niemal idealnie.

Zbrodnia w błękicie przyciągnęła mnie, a jakże, XIX wiekiem, którym fascynuję się od pewnego czasu. Dodatkowym plusem jest miejsce akcji – polski pałac. Już od pierwszych stron opowieść wciąga w klimat Polski tamtych czasów, autorka postarała się wprowadzić czytelnika w świat, wprawdzie zamknięty, ale bogaty w ówczesne obyczaje, dokładnie opisując sam dwór oraz wszystkich jego mieszkańców. Nikogo nie zaniedbała, każdemu dała charakter i odrębność, życie, co sprawiło, że czułam się nie tylko obserwatorem wydarzeń, lecz także jego uczestniczką. Dzięki tym ludziom i kilku faktom łatwo wyobrazić sobie życie w ogarniętym przez zaborcę kraju.

Chociaż autorka wielokrotnie przywołuje Sherlocka Holmesa i osobę Arthura Conan Doyle’a (tytuł powieści zdaje się odnosić do A Study in Scarlet Doyle'a) , którym fascynuje się jeden z bohaterów, Mateusz, to sama fabuła bardziej przypomina książki Agathy Christie – odcięty od świata pałac w Wielkopolsce, pewność, że któryś z mieszkańców lub gości odpowiada za okrutną zbrodnię kojarzy się z cyklem o Herculesie Poirot. Również postać głównego bohatera, Jana Morawskiego, ma w sobie łagodność i opanowanie, jakim charakteryzował się belgijski detektyw, i w niczym nie przypomina socjopatycznego i nieobliczalnego Holmesa. A wszystko zaczyna się zupełnie niewinnie i mimo że czytelnik wie, że za chwilę dojdzie do morderstwa, to daje się ponieść domowemu nastrojowi pierwszych rozdziałów. Zdążyłam poznać przyszłą ofiarę i byłam w szoku, tak samo jak bohaterowie, kiedy dowiedziałam się, że to ona została zabita. Tu należą się szczególne podziękowania wydawcy za zachowanie informacji o tym, kto został zamordowany, w tajemnicy, zwykle już w opisie na okładce dowiadujemy się kilku rzeczy.

Jan Morawski zajmuje się rozwikłaniem śmierci kobiety, co nie jest wcale łatwe. Kolejne tropy coraz bardziej mieszają się, na jaw wychodzą różne tajemnice i młodzieniec zamiast przybliżać się do rozwiązania,  coraz bardziej się od niego oddala. Czytelnik otrzymuje nieco więcej informacji, ponieważ autorka sprytnie nie skupia się tylko na postaci Jana i jego działaniom śledczym. Mamy okazję, jakby zupełnie przypadkiem, obserwować innych bohaterów przy ich codziennych zajęciach, snujących własne przypuszczenia, toczących swoje gierki. Dzięki temu tworzy nam się pełniejszy obraz ich postaci, autorka wciąga nas w opowieść, sprawia, że sami zaczniemy się bawić w detektywów. Dzięki temu lektura powieści całkowicie mnie pochłonęła, czytałam głodna kolejnych informacji, które pozwoliłyby mi rozwiązać zagadkę.

Plastyczny język Kwiatkowskiej pozwolił mi widzieć bohaterów, podążać z Janem do celu, uczestniczyć w pełnych napięcia kolacjach i rozmowach. Autorka z niezwykłą dbałością, zupełnie bez wysiłku oddała ducha polskiego dworu z XIX wieku, umiejętnie wplotła także kawałek naszej historii, która staje się tłem dla opowieści. Mimo coraz bardziej zapętlającej się akcji, mimo cienia tragedii wiszącego nad domem Tarnowskich i z wprawą budowanego napięcia pisarka potrafiła przyozdobić fabułę subtelnym humorem, różnym w zależności od okoliczności i postaci. Wszystkich bohaterów Kwiatkowska opisała, czasem nie używając wielu słów. Czytelnik otrzymuje cały wachlarz różnorodnych postaci – od kochliwej służącej Anetki, przez surową, ale lojalną i zasadniczą ochmistrzynię Marię, oddanego dla domu kamerdynera Franciszka, obrotnego i zabawnego Witka, cichą i łagodną Zosię Rusiecką i jej przystojnego brata Karola, po nieobecną i zamkniętą w swoim świecie panią domu, Julię Tarnowską, jej uczciwego i naiwnego męża Tadeusza, wyniosłą niczym udzielna księżna hrabinę Kareńską, ładną, pazerną pannę Paulinę i jej wyrachowanego i unoszącego się pychą stanowiska, z którym tak naprawdę nikt się nie liczy, brata Wacława. Mogłabym wiele jeszcze barwnych postaci wymienić, ale sami je poznacie, kiedy tylko zaczniecie czytać.

Najmniej wiadomo o samym Janie Morawskim. Nie mający swego miejsca ani rodziny podróżuje po świecie, co z jednej strony bardzo mu odpowiada, z drugiej zaś strony czuje się samotny i zazdrości przyjaciołom tego bezpieczeństwa, jakie daje rodzina. Czytelnik stopniowo dowiaduje się nieco więcej, nadal jednak postać Jana pozostaje w cieniu, co czyni go bardziej interesującym, ale też nie odciąga uwagi od głównych wątków. Polubiłam postać młodego poszukiwacza przygód i mam nadzieję, że autorka przybliży jego osobę w innych książkach, bo z pewnością ma on potencjał na bohatera całego cyklu.

Zbrodnia w błękicie urzekła mnie, przeniosła w inne czasy, nauczyła kilku historycznych faktów, kilkakrotnie ubawiła niemal do łez, a najczęściej spędzała sen z powiek, kiedy głowiłam się, kto z domowników byłby w stanie zamordować. Jedyną rysą było zakończenie tej niezwykle udanej intrygi, moim zdaniem lekko wymuszone i jakby nie do końca przemyślane i mało logiczne. Niemniej jednak to książka zachwycająca i z czystym sumieniem mogę ją polecić każdemu jako świetną mieszankę kryminału i powieści historyczno-obyczajowej. Pani Katarzyno, niech pani pisze kolejną!

poniedziałek, 14 maja 2012

Nigdy nie mów nigdy

W ubiegły weekend odbyły się Warszawskie Targi Książki, podczas których odbyło się spotkanie z Andrzejem Sapkowskim, który potwierdził już wcześniej zapowiadaną rewelację - autor wraca do świata wiedźmina Geralta. Na razie nie zdradzono żadnych szczegółów, czy będą to opowiadania, czy kolejne powieści, i przede wszystkim jaki będzie ich temat.

Kilka lat temu taką wiadomość przyjęłabym entuzjastycznie. Dzisiaj... Zastanawiam się, co jeszcze można do tego cyklu dodać? Wartościowego, zaznaczam. Dla mnie mimo wszystko cykl wiedźmiński jest zamknięty. I zaliczam do niego nie tylko opowiadania, powieści, komiksy, ale również obie gry, które stanowią moim zdaniem doskonałą i wymarzoną wręcz kontynuację losów Geralta, nie do końca jeszcze całkowicie odsłoniętych. Czy to, w jaki sposób postać wiedźmina i rozwój akcji poprowadzili specjaliści z CD Projekt RED, skłoniło Sapkowskiego do powrotu do świata cyklu? Nie wiem, nie byłam na spotkaniu, a może wyjaśnił swoje powody? Z pewnością to będzie jedno z podstawowych pytań w trakcie spotkań z autorem na tegorocznym Polconie, więc być może wtedy się dowiem (skłaniam się raczej ku o wiele bardziej przyziemnej motywacji - pieniądze). Wiem jedno, dla wydawnictwa SuperNOWA, z którym autor jest związany, to rewelacyjna wiadomość, ponieważ w ostatnich latach wydawało bardzo mało, głównie wznowień.

Na razie do samej koncepcji podchodzę bardzo ostrożnie, bo nie ma dla mnie lepszych książek niż te z cyklu wiedźmińskiego i rozmydlanie akcji, bohaterów, motywów będzie według mnie świętokradztwem. Ale oczywiście ustawię się pierwsza w kolejce, kiedy cokolwiek (antologia czy powieść) ukaże się w księgarniach.

[źródło: Kawerna]

sobota, 12 maja 2012

Ni pies, ni wydra - "Złodziej z szafotu", Bernard Cornwell, tłumaczenie: Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik, Bellona 2012

Złodzieja z szafotu chciałam przeczytać z kilku powodów. Po pierwsze, autorem książki jest Bernard Cornwell, którego pisarstwo doceniłam dzięki Trylogii arturiańskiej. Po drugie, powieść zapowiadana była jako kryminał retro, którego akcja dzieje się w XIX wieku. Po trzecie, miejscem akcji jest Londyn, który miał być nie tylko tłem historii, lecz także jej żywym bohaterem, przedstawiającym ówczesne życie społeczne. I niby wszystko się zgadza, a jednak… Złodziej z szafotu okazał się dla mnie nieporozumieniem literackim, niespełniającym żadnego z moich oczekiwań.

Powieści daleko do Trylogii arturiańskiej, tak daleko, że trudno uwierzyć, że i cykl, i Złodziej szafotu zostały napisane przez tego samego autora. Nazwisko się zgadza, ale styl zupełnie nie ten. W tym pseudo kryminale brak polotu, język jest prosty, nie wciąga, nie przykuwa uwagi. Chwilami nawet razi topornością, w czym dużą zasługę ma również niedbałe tłumaczenie. Jednak nie wszystko jest winą tłumacza – miałam wrażenie, że sam autor nie wczuwa się w opowiadaną przez siebie historię, przez co i mnie nią kompletnie nie zainteresował. Więcej, znudził.

Kolejne rozczarowanie to zapowiadane przez wydawcę pokazanie realiów ówczesnego Londynu. Rzekome tło społeczne i obyczajowe ograniczyło się do kwestii egzekucji przez powieszenie oraz do nikomu nie potrzebnego słownika terminologii złodziejskiej z tamtego okresu, wtykanego przy każdej okazji. Trzeba oddać autorowi, że starał się wiarygodnie przedstawić ówczesne działanie prawa, ale nie zaskoczył mnie tym, że nie równało się ono ze sprawiedliwością, że szlachta była uprzywilejowana, że skazywano na śmierć ludzi dla kaprysu. Co jakiś czas autor przetyka historię obrazkami z życia zarówno biednych, jak i bogatych, ale robi to mało przekonująco, stosując schematy i utarte literackie chwyty.

Powieść obfituje w różne postaci. Różnią się one imionami, czasem pozycją społeczną. I wszystko. Nie zapadają w pamięć, nie wyróżniają się niczym szczególnym. Mamy tu zakłamanych szlachciców i dobrodusznych szlachciców, znajdą się też porywczy oraz wyrachowani ludzie wysokiego urodzenia. Niby dla kontrastu otrzymujemy obraz obrotnego wojaka, balansującego na granicy prawa, ale w głębi serca dobrego człowieka. Jest też uboga, ale inteligentna i nieustraszona dziewczyna, zarabiająca pozowaniem nago, bo to praca lepsza niż służenie w czyimś domu. W tle majaczy tajemnicza postać złoczyńcy, który okrada bogatych a pomaga biednym (nie, nie pomyliłam epok, Hood też tam jest)…  No i wisienka na tym przesączonym przewidywalnością i schematami torcie – główny bohater. Rider Sandman, upadły żołnierz, który musiał sprzedaż swoje honory, aby zapewnić matce i siostrze jako taki byt po haniebnej śmierci ojca. Ten człowiek nie ma w sobie żadnej charyzmy, chociaż autor z uporem maniaka podkreśla to przy każdej okazji. Poza tym nie należy do najmądrzejszych i trudno nazwać, że prowadzi jakiekolwiek śledztwo w powierzonej mu sprawie. Raczej to śledztwo prowadzi jego. Kolejne pomysły i rozważania Sandmana, jego brak logiki w budowaniu wniosków razi i denerwuje.

Jakby mało było tego, że Złodzieja z szafotu nie można nazwać kryminałem (bo jaki to kryminał, kiedy rzekomy detektyw daje się prowadzić sprawie, zamiast ją rozwiązywać?) ani powieścią obyczajową (wyjaśnianie języka złodziei i wszystkim wiadomej niesprawiedliwości ówczesnego prawa to stanowczo za mało), nie można z całą pewnością nazwać go romansem. A tak, wątek miłosny też postanowił tu autor wcisnąć. Nawet dwa. W chwili gdy Sandman okazał się bankrutem, stracił również narzeczoną, piękną, łagodną… i bezbarwną, głupiutką Eleanor, córkę sir Henry’ego Forresta. Dziewczyna jest typową panną z dobrego domu, żywym obrazem tamtejszych kobiet, z tą tylko różnicą, że jest gotowa sprzeciwić się rodzinie w imię miłości. Drugi wątek skupia się na urodziwej i ubogiej Sally Hood i pewnym żołnierzu, który przechodzi na dobrą stronę mocy i staje się pomocnikiem Sandmana w rozwikłaniu jakże zagmatwanej zagadki śmierci hrabiny. Obie relacje są opisywane powierzchownie i, tak, ponownie użyję tego słowa, „schematycznie”, dzieją się zupełnie obok i nagle kończą, w jaki sposób łatwo można się domyślić.

Co do samej intrygi, to żadnej intrygi nie ma, drodzy Państwo. Bernard Cornwell postarał się, aby pojawił się wątek nie tylko morderstwa, ale zdrady, zazdrości, grzesznej miłości… oraz tajemniczego bractwa, którego cel istnienia nie jest znany nawet jego członkom. Ta wybuchowa mieszanka okazała się jednak kompletnym niewypałem. Zwroty akcji, jakie prowadziły bohaterów ku nowym tropom, nie mogły być bardziej pozbawione logiki, a już postać służącej hrabiny, będącej kluczem do całej zagadki, która pała niezwykłą miłością do kurczaków, woła o pomstę do nieba. Podobnie jak rozwiązanie tajemnicy, tak sztampowe, jak to tylko możliwe.

Złodziej z szafotu to powieść bez wyrazu, bez sensu, nie najlepszej jakości czytadło i nawet nie mogę napisać, że miała jakikolwiek potencjał, który mogła zmarnować.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

niedziela, 6 maja 2012

Skromna majówka

Jakoś ubogo ostatnio, i w książkach, i w kinie. Albo wydawcy nie mają nic do zaoferowania, albo to ja się stałam bardziej wybredna... Nie wspominając już o świecie filmu. Maj był zawsze początkiem sezonu kinowego, wtedy premiery miały najbardziej wybuchowe produkcje, a teraz?... Plastikowe Avengers po moich ostatnich doświadczeniach z Thorem i Iron Manem 2 jakoś mnie nie przekonują...

KSIĄŻKI

Tytuł: Władca wilków
Autor: Juraj Červenàk
Wydawnictwo: Erica
Data premiery: 10 maja 2012 r.

Słowiańskie legendy, bogowie, wilki... W dodatku to trylogia, więc jeśli mi się spodoba, nie przerwę po dwóch częściach, jak to bywa ze mną w wypadku wielotomowych cykli.

„Władca wilków” to pierwszy tom opowieści o zemście potomka bogów, wojownika Rogana, wspieranego przez wilka z zaświatów, Gorywałda.
Prawie dziesięć lat walczył w wojnach, które doprowadziły do rozbicia imperium Awarów, rozciągającego się na równinach pomiędzy Dunajem a Cisą. Należał do drużyn słowiańskich książąt, był najemnikiem, walczącym po stronie Karola Wielkiego, służył w szeregach armii bułgarskiego chana Kruma. Czarny Rogan. Osławiony łucznik, bezlitosny pogromca Awarów. Każdy wódz pragnie mieć go po swojej stronie.
Działa teraz na własną rękę, zapuszcza się w ciemne, zamieszkane przez duchy i demony lasy za Hronem. Tropi ślady Krwawych Psów – najokrutniejszych awarskich oprawców. Dzięki spotkaniu z wiedźmą Mireną i władcą wilków, Czarnobogiem, szybko się dowie, że jego powołaniem jest nie tylko zemsta za dawno nieżyjących bliskich. Aby sprawdzić, jakie drzemią w nim siły i jakie posłannictwo przypadło mu w spadku po nieznanych dotąd przodkach, będzie musiał udać się do królestwa Moreny, bogini śmierci…
„Czarnoksiężnik” to znakomita seria, która błyskawicznie wciąga w świat słowiańskich herosów, książąt oraz magii, kapryśnych bogów i żądnych krwi biesów, a wszystko to na tle prawdziwych wydarzeń historycznych.
W przygotowaniu kolejne tomy przygód Rogana i jego wilczego towarzysza.


Tytuł: Smutna historia braci Grossbart
Autor: Jesse Bullington
Wydawnictwo: MAG
Data premiery: 18 maja 2012 r.

Książka jest całkiem wysoko ceniona za granicą, poza tym jej akcja dzieje się w średniowieczu, drugiej mojej ulubionej epoce historycznej. Świetna okładka.

Myśmy nie złodzieje ani mordercy. My są uczciwi ludzie, których pokrzywdzono.
Jest rok 1364. Wygłodniałe stwory grasują w ciemnych lasach średniowiecznej Europy i zarówno morze, jak i niebo są pełne niewypowiedzianej grozy. Jednakże żadna nikczemność, żadna czarownica czy demon nie dorównują okradającym groby braciom, Heglowi i Manfriedowi Grossbartom. Oto ich historia, smutna lecz prawdziwa.


FILM


Tytuł: Mroczne cienie
Scenariusz: Seth Grahame-Smith
Reżyseria: Tim Burton
Data premiery: 18 maja 2012 r.

Ostatnio mnie Tim Burton nie zachwycał. Sweeney Todd był całkiem niezły, Alicja w Krainie Czarów nie podobała mi się wcale, Charlie i fabryka czekolady wywoływała ciarki i zniesmaczenie. Obawiam się, że Mroczne cienie również nie będą tak rewelacyjne, jak Jeździec bez głowy czy Sok z żuka, ale dam jednemu z moich ulubionych reżyserów kolejną szansę.
W 1752 roku rodzina Collinsonów wraz z synkiem Barnabasem wsiada na pokład statku, który płynie do Ameryki. Mają nadzieję, że tam rozpoczną życie na nowo i fatum, które krąży nad nimi po prostu zniknie. Mija 20 lat. Dorosły już Barnabas (Johnny Depp) ma wszystko, czego mógłby zapragnąć. Jest bogaty i potężny. Jedyną jego wadą jest słabość do kobiet. Wszystko jednak zmienia się, kiedy bohater łamie serce pięknej Angelique Brouchard (Eva Green), która z nienawiści zamienia go w wampira, a potem zabija. Mijają lata. Po niespełna dwóch stuleciach Barnabas znów powraca na ziemię i wtedy dopiero zaczyna na nowo poznawać świat, który wygląda zupełnie inaczej niż za czasów jego młodości.