sobota, 29 grudnia 2012

Między prawdą a kantem

Coś pomiędzy szczerą prawdą a bezczelnym kantem to nieświadome urojenie.
Mary Roach, Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego, Znak 2010 r.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Z niemożliwości w możliwość - "Czarne", Anna Kańtoch, Powergraph 2012


Długo czekałam na najnowszą powieść Anny Kańtoch. Wprawdzie prędzej i bardziej spodziewałam się premiery drugiego tomu Przedksiężycowych, ale kiedy się dowiedziałam, że Czarne zostanie wydane pod skrzydłami Powergraphu, stwierdziłam, że i ta powieść złagodzi moją niecierpliwość. A że wydawnictwo wie, jak podsycać ciekawość czytelnika enigmatycznymi informacjami i cudownymi okładkami (okładka do Czarne jest idealna), zaczęłam odliczać dni do premiery. Przyznam jednak, że czekałam na kolejną powieść autorki w stylu opowiadań o Domenicu Jordanie. Czarne okazało się książką kompletnie inną, wyłamaniem z dotychczasowej twórczości Kańtoch, prawdziwym kontrapunktem. Dowodem na to, że Anna Kańtoch to jedna z najlepszych i najbardziej obiecujących pisarek polskiej fantastyki, dojrzalsza, rozwijająca się, wymagająca od siebie i czytelnika.

To, co mnie zachwyciło od pierwszych stron, to język. Tutaj każde słowo jest przemyślane, nieprzypadkowe, ma swój cel. Czarne to przede wszystkim literacka uczta. Podziw należy się autorce, ale również osobie odpowiedzialnej za redakcję. Widać, że powieść jest owocem ich skutecznej współpracy, która pozwoliła pozbyć się wszelkich niedociągnięć. Początkowo jednak nie dawałam się do końca przekonać bohaterce i opowiadanej przez nią historii. Jej powolny tok narracji, rozciągający fabułę, w której pozornie nic się nie dzieje, mowa o przeciąganiu niemożliwego w możliwe i odwrotnie, sprawiały wrażenie mrocznego snu, w którym trudno doszukać się jakiegokolwiek sensu. Wszystko zmienił jednak piórowek. I Staś, ciągnący za sobą przyszłość. I jeszcze wiele innych elementów, które narratorka splatała w skomplikowaną sieć skojarzeń.

W tej onirycznej wizji przeszłość miesza się z teraźniejszością bohaterki, spokój z niepokojem, tragedia z codziennym życiem. Kańtoch kilkoma zaledwie słowami, bez przynudzania i przeciągania, udało się odtworzyć atmosferę początku XX wieku i międzywojennej Polski, przy okazji zręcznie połączyła te wątki z historią wcześniejszą. Sama bohaterka do końca pozostaje postacią niezwykle zagadkową, czytelnik idzie przez powieść razem z nią, powoli odkrywając jej znaczenie. Jej życie staje się życiem czytelnika na niecałe trzysta stron, a im dalej, tym bardziej przenika jego świadomość.

Duszny, nie z powodu panującego lata, klimat powieści trzyma w napięciu do ostatniej chwili. Mrok czai się z każdej strony, niemożliwość przebija się tu niczym promienie słońca w pochmurny dzień, a czasami jak gwałtowne uderzenia w klawisze pianina, mącące łagodną melodię. Kańtoch udało się, jak mało któremu autorowi, sprawić, że leniwa akcja, tocząca się miarodajnie i stale, wzbudza dreszcz, niczym spokój przed burzą. Specyficzna narracja pozwala czytelnikowi na rozdwojenie, sprawia, że jest w środku fabuły i jednocześnie poza stworzonym światem. I tak jak bohaterka pozostaje zawieszona między możliwością a niemożliwością, tak i on tkwi w zawieszeniu, oczekiwaniu jeszcze długo po skończeniu lektury.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

czwartek, 13 grudnia 2012

Jabłońskiego cichcem

Wczoraj podobno premierę wydawniczą miała najnowsza powieść Witolda Jabłońskiego Słowo i miecz (o książce autor wspominał już w 2009 roku). Podobno, ponieważ książka, wydana pod skrzydłami SuperNOWEJ, nie jest jeszcze dostępna w żadnej księgarni, na stronie wydawnictwa również nie ma słowa o premierze. Reklamowanie jej jako "Słowiańskiej Gry o tron" uważam wprawdzie za zbyteczny wysiłek "speców" od marketingu, wszak Jabłoński to klasa sama w sobie, ale cóż... Jak tylko książka pojawi się w księgarniach...
Słowiańska „Gra o tron”!„Słowo i miecz” to powieść dziejąca się w XI wieku, w czasach pierwszych Piastów.Wkraczające na nasze ziemie chrześcijaństwo zmaga się z wciąż jeszcze niepokonanym żywiołem pogańskim. Skrzywdzona przez Bolesława Chrobrego dziedziczka książąt mazowieckich rodzi bękarta Miecława i wychowuje go na mściciela. Za sprawą rodzimych bogów i demonów nadchodzą Czasy Zamętu: trzej synowie Chrobrego giną w niezwykłych okolicznościach, buntują się możni, a lud pali kościoły i morduje znienawidzonych misjonarzy.

wtorek, 11 grudnia 2012

Wywiad z Ianem McKellenem

Na stronie Huffington Post można przeczytać ciekawy, zabawny wywiad z Ianem McKellenem, który opowiada nie tylko o swojej roli jako Gandalfa w produkcji Hobbit i Władca Pierścieni, lecz także o swoich aktorskich początkach i kwestii małżeństw homoseksualnych. Między innymi.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Grudzień w zapowiedziach

Na ciekawe nowości książkowe nie ma co liczyć w tym miesiącu, z kinowych też jakoś niewiele mnie zainteresowało.

Tytuł: Frankenweenie
Scenariusz: John August
Reżyseria: Tim Burton
Data premiery: 7 grudnia 2012 r.

Najnowszy film Burtona za granicą budzi mieszane uczucia. Niestety reżyser ten nie jest już moim pewniakiem. Do kina raczej nie pójdę, ale ciekawa jestem, czy zostało coś jeszcze z dawnego Burtona w tej produkcji. Ktoś widział?
Podczas zabawy pies Victora zostaje potrącony przez samochód. Chłopcu udaje się go jednak ożywić.

Tytuł: Hobbit. Niezwykła podróż
Scenariusz: Peter Jackson, Guillermo del Toro, Fran Walsh, Philippa Boyens
Reżyseria: Peter Jackson
Data premiery: 28 grudnia 2012 r.

Długo oczekiwana produkcja wreszcie ujrzy światło dzienne. Ja co prawda wielką fanką cyklu nie jestem, ale Władca Pierścieni mi się podobał i był prawdziwą wizualną ucztą dla oczu, spodziewam się więc, że Hobbit utrzyma ten poziom. Co najmniej.
Hobbit Bilbo Baggins wyrusza w niebezpieczną podroż, by wraz z czarodziejem Gandalfem i trzynastoma krasnoludami pokonać smoka Smauga.

niedziela, 2 grudnia 2012

I objawił się Pan Lodowego Ogrodu - "Pan Lodowego Ogrodu", tom IV, Jarosław Grzędowicz, Fabryka Słów 2012


Pierwszy tom Pana Lodowego Ogrodu był odkryciem, świeżym spojrzeniem na zastałą konwencję i zawierał wszystko, co najlepsze w prozie Jarosława Grzędowicza. Drugiej części już tak dobrze nie odebrałam. Chociaż nadal trzymała w miarę równy poziom, to przestała zaskakiwać. Trzeci tom rozczarował mnie na całej linii, nudą i bezcelowym przedłużaniem fabuły, ledwo dałam radę go przeczytać. Kiedy otrzymałam czwarty tom, pomyślałam, że będzie mi jeszcze trudniej. Obawiałam się, że przede mną ponad osiemset stron powtórki z poprzedniej części. Bezpodstawnie. Mimo że ten tom nie olśniewa, a jego zakończenie nie należy według mnie do najbardziej udanych, to po pierwszej powieści jest najlepszym z całego cyklu.

Czwarta odsłona Pana Lodowego Ogrodu zaczyna się dokładnie w tym miejscu, w którym kończy się trzecia, czyli kompletnie nie pamiętam gdzie, ponieważ przedostatnia część niemal całkowicie wyparowała z mojej pamięci. Po kilku stronach konsternacji wciągnęłam się jednak w lekturę i nawet wracały mgliste wspomnienia, dzięki czemu łatwiej było mi oswoić się z kontynuacją akcji. A dzieje się tutaj nieporównanie więcej, mimo że tak naprawdę dzieje się niewiele. Praktycznie cała fabuła opiera się na przygotowaniach do epickiej bitwy między Złem a Nie-złem świata Midgaardu II. Vuko we współpracy z Fjolsfinnem i swoimi przyjaciółmi szykują się do wojny, jakiej ta planeta nigdy nie widziała. Autorowi udało się rewelacyjnie odzwierciedlić te wszystkie działania w opisach intryg, zmyślnych akcji zwiadowczo-podjazdowych, szpiegostwa. Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniego tomu, zawarte tu dygresje i retrospekcje są naprawdę ciekawe, i mimo że każda ze wspominanych krain kojarzy się z co najmniej jednym rzeczywistym krajem, wydają się one autonomiczne, tak szczegółowo oddane zostały obyczaje mieszkających w nich ludzi, otaczających ich miejsc i przedmiotów. Umiejętnie wplecione elementy mitologii nordyckiej ucieszą miłośników tej kultury. Mnie bardzo podobało się wykorzystanie motywu Jormunganda.

Grzędowicz nie zapomniał w tym wszystkim o bohaterach. Poświęca ich rozmyślaniom i rozterkom sporo miejsca, czasami zbyt często się powtarzając, co sprawia, że zamiast fascynować czy budzić współczucie czytelnika – nudzą. Ciekawie przedstawiony jest Vuko, którego zmienia pobyt na Migdaardzie, a mimo wszystko wciąż pamięta o swoim zadaniu. Realne są jego odczucia, rozdarcie między chęciami pozostania i życia wśród nowych przyjaciół, a obowiązkiem, niepewność związana z wagą misji mu powierzonej, która chwilami go przytłacza. Interesująco i plastycznie wypadł efekt odwróconego wpływu na zachowania i postępowania bohaterów – w poprzednich częściach świat widziany był przede wszystkim oczami Drakkainena, on najczęściej komentował wydarzenia, zwyczaje. Tym razem większy nacisk Grzędowicz położył na oddziaływanie Vuka na jego towarzyszy, opisując, w jaki sposób uczy ich on technik walki, działania w grupie, zespołowo, co było zawsze dla nich obce, ale też jak szpiegować i knuć, z czym nie do końca się zgadzają. Czytelnik ma szansę poznać to wszystko głównie dzięki relacjom Filara, który również przeszedł przemianę. Dotąd przeze mnie niezbyt doceniany, w czwartym tomie stał się jednym z ulubieńców. Ten niedojrzały, wiecznie narzekający na los chłopiec przeobraża się w mężczyznę, wojownika godnego bronić życia członków swego klanu, staje się prawdziwym Nosicielem Losu. Szkoda, że pozostałym postaciom autor nie poświęcił więcej miejsca, jednak z krótkich fragmentów przebija się obraz mężnych wojów, honorowych, których łączą więzy prawdziwej, trwałej męskiej przyjaźni. W tych opisach uczuć, wątpliwości brakowało mi jedynie relacji Vuka i Sylfany. Pogodziłam się, że wątek miłosny nie został tu rozwinięty i nawet uznałam, że słusznie, ale ciężko mi przeboleć, że tych dwoje nie odbyło ze sobą dłuższej rozmowy, albo że Vuko nie poświęcił Sylfanie myśli w swoich rozterkach.

Najbardziej jednak zawiodłam się zakończeniem. Cała powieść, od początku, zmierza do ogromnej kulminacji, czytelnik spodziewa się Armagedonu, napięcie szybuje do góry niczym wypełniony helem balon, tymczasem jednak autor przekłuwa go cieniutką igiełką, co sprawia, że zamiast „boom” można usłyszeć tylko „puf”. Zupełnie jakby nie czuł już się na siłach dobrnąć do ostatnich stron. Mimo wszystko czwarty tom Pana Lodowego Ogrodu wpisuje się w całość dobrego cyklu, zapewniając udaną przygodę dla miłośników wypraw w pseudośredniowieczne czasy nordyckich bogów.

Recenzja z portalu Katedra.