Sobotę na konwencie spędziłam o wiele przyjemniej
niż piątek. Po pierwsze, nie czułam się już tak wyobcowana (dopisałam sobie
nick Eruana na identyfikatorze;-)). Po drugie, spotkania były o wiele
ciekawsze. Przede wszystkim ucieszył mnie fakt, że prelekcja o kulturze
Wikingów, pierwotnie zapowiedziana na czwartek na 21.00 (siłą rzeczy być nie
mogłam, nie mieszkam w Warszawie), została przesunięta na sobotę właśnie (ha!
moje zaklinanie podziałało). W związku z tym mój program sobotni wyglądał
następująco:
11.00-13.00 Słowiańska apokalipsa - Witold Jabłoński
13.00-14.00 Kultura Wikingów - Paweł "Paszko" Matuszak
15.00-16.00 Wampiry, upiory, strzygonie - Adam Podgórski
16.00-17.00 Geografia mityczna: czasoprzestrzeń i geometria nieeuklidesowa w rzeczywistości bajecznej - dr Janusz Kowalski
18.00-19.00 Magiczna moc słowa - dr Zuzanna Grębecka
Gdy przyjechałam na miejsce, okazało się, że
pewne przejścia zostały zamknięte i trzeba było poruszać się między
poszczególnymi blokami podziemiami, więc moja orientacja przestrzenna została
wystawiona na nie lada próbę (jak każda baba gubię się w tunelach). Kiedy
wreszcie dotarłam do sali, gdzie miała odbywać się prelekcja Witolda
Jabłońskiego, otrzymaliśmy informację, że pisarz się spóźni, bo jedzie
pociągiem. Czekaliśmy grzecznie na korytarzu pół godziny i doczekaliśmy się.
Według wersji Jabłońskiego zawiedli organizatorzy, którzy nie przysłali
samochodu na dworzec i musiał pofatygować się taksówką. Nareszcie jednak
spotkanie mogło się zacząć. Szkoda, że trwało jedynie 1,5 godziny, bo Witek (a
tak poznaliśmy się osobiście i będę się tym chwalić) opowiadał bardzo
interesująco i ze swadą historyka pasjonata i wielbiciela polskiej kultury o
zamierzchłych czasach średniowiecznych Słowian, często odwołując się do książki
Marii Janion Niesamowita Słowiańszczyzna, którą właśnie czytam.
Faktem jest, że niewiele wiadomo o religii dawnych Słowian i o ich kulturze,
nieprawdą jest jednak, że był to lud pokojowy, słaby i uładzony, nie mający
własnych wierzeń, jak podają podręczniki historyczne. Cięli się równo i
skrzętnie, krew lała się w rodach władców strumieniami, a wielu ówczesnych
władyków umierało śmiercią nie do końca naturalną. Religia Słowian miała dwie
interpretacje: grecką (reprezentował ją Długosz) i chrześcijańską (wiadomo
jaką). Słowianie nie mieli w zwyczaju spisywać swoich wierzeń ani ich narzucać,
wszędzie bowiem, gdzie się znajdowali, odnajdywali konotacje między swymi
bogami a bogami innych ludów. Zresztą, jak wskazuje Jabłoński i jestem skłonna
mu wierzyć, to chrześcijaństwo stało się pierwszą religią wojującą. Pisarz
opowiadał również Słowianach w XI wieku i o Miecławie, księciu Mazowsza, który
jest bohaterem jego najnowszej powieści. Bardzo, bardzo mnie tym zaintrygował i
na pewno kupię książkę (może nawet będzie większy cykl). W ogóle z Jabłońskiego
to świetny facet, bezpośredni, w żadnym razie nie napompowany, ma dużą wiedzę i
w świetny, obrazowy sposób potrafi ją przekazać.
Zaraz po tej prelekcji pobiegłam do sąsiedniej
sali, gdzie swój wykład zaczął już Paszko. I znowu, cholera, za krótkie
było to spotkanie, ale mimo wszystko bardzo ciekawie poprowadzone w formie
rozprawienia się z mitami o Wikingach. Dowiedziałam się na przykład, skąd
wzięli swoją nazwę (nie mówili o tym na historii) - wiking to wyprawa łupieżcza
po prostu, na którą wyruszali młodzi synowie, nie mający praw dziedziczenia
(dziedziczył jedynie pierworodny, najstarszy, reszta musiała zapracować na swój
majątek). Po drugie, Wikingowie udawali się także na wyprawy kupieckie (między
VIII a X wiekiem byli jednymi z najważniejszych handlowców w basenie Morza
Bałtyckiego) oraz odkrywcze - to oni po raz pierwszy odkryli Wyspy Owcze (IX
w.), Islandię (X w.), Grenlandię (X w.) oraz Amerykę Północną (ok. roku
1000!!!). Wikingowie osiedlali się na podbitych ziemiach, mieszając się z
tamtejszą ludnością - roślejsi, lepiej zbudowani (175 cm wzrostu to dla mnie i
tak za mało, ale przy przeciętnym Europejczyku mierzącym zaledwie 165 cm robi
różnicę) i ubrani, bardziej dbający o higienę (myli się co najmniej raz w
tygodniu, czego nie można powiedzieć o Europejczykach) byli niewątpliwie
atrakcyjniejsi. Nieprawdą jest też, że walczyli bezskładnie, mieli bowiem
własne formacje bojowe, wyszkolonych wojowników w obronie (tzw. tarczownicy), w
ataku (topornicy posługujący się danaxem - duńskim toporem o niewielkim, jednostronnym
ostrzu na trzonku długości wojownika), łuczników, a także legendarnych
bersekerów. W gospodarstwie to kobieta trzymała kasę i nią zarządzała, mogła
się rozwieść, jeśli mężczyzna nie spełniał jej oczekiwań. Co ciekawe,
Wikingowie nie nosili rogów na hełmach! Magia była dla nich, w przeciwieństwie
do Słowian, częścią świata, niczym mistycznym. Czas przeczytać wreszcie Eddę...
W przerwie obiadowej odwiedziłam punkt księgarni
Solaris, w której nabyłam Fryne Heterę autorstwa... Witka Jabłońskiego oczywiście,
bo na cykl o Witelonie zabrakło mi funduszy. Znowu też obżarłam się
zapiekankami, tym razem dwiema, po czym udałam się na spotkanie z wampirami.
Pan Podgórski (wraz z żoną napisał m.in. Leksykon demonów polskich)
był niezwykle stremowany i zaczął spotkanie od historycznej wzmianki o... UFO
na terenie Polski (coś ok. roku 1620 to było). Kiedy przeszedł do właściwego
tematu, czyli wampirów, wysiedziałam minutę chyba, do momentu aż zaczął
wyjaśniać termin wampira. Stwierdziłam, że zbyt dużo wiem na ten temat, żeby
marnować czas, i wyszłam.
Udałam się do sali obok, gdzie... Jabłoński
miał spotkanie autorskie. Dowiedziałam się co nieco o kulisach powstania cyklu
o Witelonie i Fryne Hetery, oraz najnowszej powieści o Miecławie,
roboczo zatytułowanej Słowo i miecz. Po spotkaniu porozmawialiśmy
jeszcze chwilę w kameralnym gronie, dostałam autograf, wydębiłam też kilka
potrzebnych mi informacji o wydawnictwie.
Rozmowa pewnie by się przeciągnęła, ale musiałam
biec na prelekcję o geografii mitycznej, oczywiście tunelami (tym razem
trafiłam za pierwszym razem). I tutaj, przyznam szczerze, nieco się
rozczarowałam. Prowadzący dość nieskładnie mówił o tym, jak magia powiązana
jest z matematycznymi pojęciami, co już wiedziałam, ale co mnie niezbyt
interesowało. Po pół godzinie ciągnącego się jeszcze wstępu stwierdziłam, że
mam wielki mętlik w głowie i zwyczajnie sobie poszłam. Jako że musiałabym 1,5
godziny czekać na prelekcję o magicznej mocy słowa, zrezygnowałam i wyruszyłam
w drogę powrotną do dom.
Podsumowując, jestem bardzo zadowolona z udziału
w konwencie i, jeśli tylko czas mi pozwoli i będzie z czego wybierać w
spotkaniach, wezmę udział w kolejnym. A na Polcon w tym roku pojadę, choćby się
waliło i paliło. Dostałam też zaproszenie na Festiwal Słowian i Wikingów
na wyspie Wolin (31.07-02.08), ale nie wiem jeszcze, czy będę miała możliwości
finansowe i czasowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz