niedziela, 29 grudnia 2013

O szczęściu III

Happiness is your biggest enemy. It weakens you. Puts doubts in your mind. Suddenly you have something to lose.
Rush, scenariusz: Peter Morgan, reżyseria: Ron Howard, 2013 r.

czwartek, 21 listopada 2013

Walka żywiołów - Rush, scenariusz: Peter Morgan, reżyseria: Ron Howard, 2013

Znacie to uczucie, kiedy po obejrzeniu jakiegoś filmu czy przeczytaniu książki lub przeżyciu czegokolwiek innego, jesteście tak pobudzeni, macie w sobie tyle emocji, że musicie się nimi z kimś podzielić, inaczej eksplodujecie? Ja właśnie tak się czuję po seansie Rush (polski tytuł nie oddaje w pełni siły rażenia tego filmu)! Już sam fakt, że nie mogłam wytrzymać i postanowiłam o nim tu napisać, przy mojej ostatnio długo trwającej niechęci do blogowania, niech o czymś świadczy. Wciąż jeszcze nie mogę ochłonąć, nawet trudno mi stukać w klawiaturę, ale nie mam wyjścia, słowa, które buzują w mojej głowie, muszą znaleźć ujście.

Rush to zdecydowanie najlepszy film, jaki widziałam w tym roku, a widziałam ich naprawdę sporo. Być może kiedy następnym razem będę go oglądać, zauważę jakieś niedociągnięcia, ale na tę chwilę widzę prawdziwe i tylko mistrzostwo: genialne zdjęcia, rewelacyjne aktorstwo (może z jednym, drobnym wyjątkiem, który nic dla mnie nie znaczy w kontekście całości), świetny montaż, doskonała muzyka, dialogi bez zarzutu, kunszt reżyserski… Ufff i właściwie na tym mogłabym skończyć, mogę już swobodniej oddychać, adrenalina powoli opada… Ale nie skończę. To teraz po kolei.

Przyznam, że nie jestem fanką Formuły 1, nigdy mnie ten sport nie pociągał, a relacje ze zwycięstw i porażek Roberta Kubicy nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Nie miałam pojęcia, kim jest Niki Lauda ani James Hunt. Aż do dzisiaj. Rush sprawił, że zmieniło się moje podejście i postanowiłam sobie, że wybiorę się chociaż na jeden taki spektakl na żywo. A dwóch bohaterów filmu zapamiętam na długo, jeśli nie do końca życia. Zwyczajny człowiek nie zdaje sobie sprawy, ile niebezpiecznego piękna ma w sobie ten sport, ile wyrzeczeń, wysiłku poświęca mu nie tylko kierowca, lecz także cały jego zespół, o pieniądzach nawet nie wspominając. Ron Howard i jego ekipa filmowa świetnie to odmalowali – adrenalinę, poświęcenie, rywalizację, szacunek do maszyny i człowieka. Ogromną zasługę miały tu zdjęcia Anthony’ego Dod Mantle’a, wręcz genialne ujęcia z toru wyścigowego. Nigdy nie sądziłam, że w taką euforię wprawi mnie widok intensywnie poruszających się tłoków czy ryk silnika! Wizualnie podobał mi się cały film, zdjęcia dopasowano do lat 70., mają one w sobie ten rys niedoskonałości znany sprzed epoki HD i wygładzania wszystkiego, pięknie wmontowano również obrazy archiwalne. Wrażenia potęgowała muzyka skomponowana, o, kolejne zaskoczenie!, przez Hansa Zimmera (zaskoczona jestem prawdziwie, bo w tej ścieżce dźwiękowej nie ma utartych melodii, jakimi kompozytor posługiwał się w Piratach z Karaibów, Gladiatorze czy Sherlocku Holmesie).

Sama historia rywalizacji dwóch silnych osobowości, różniących się niczym ogień i woda, jest równie porywająca. Nie potrafię Wam powiedzieć, kto lepiej zagrał, ale też nie wydaje mi się, żeby to było istotne, ponieważ i Daniel Brühl, i Chris Hemsworth, doskonale się uzupełniali na ekranie. I chociaż fabuła wydaje się prosta – z jednej strony playboy i lekkoduch-przystojniak, z drugiej strony poważny i skupiony brzydal, ile razy już to widzieliśmy – to jednak wcale nie jest banalna i ograna. Zarówno Daniel Brühl (teraz mi się przypomniało, w jakim filmie go widziałam!), który w Bękartach wojny był taki niepozorny, jak i Chris Hemsworth, który od kilku lat jest utożsamiany z nordyckim bogiem piorunów z komiksu, w tym filmie udźwignęli cały dramatyzm prawdziwych postaci i wydaje mi się, że oddali wiernie ich samych oraz zachodzące między nimi relacje.

Największym zaskoczeniem jest, chyba dla wszystkich, właśnie Hemsworth. Jego rola wydaje się podobna do poprzednich, a jednak aktor potrafił oddać także ciemną stronę takiego życia, jakie prowadził Hunt. W cudownych niebieskich oczach i boskim uśmiechu (wybaczcie!) widniał czasami dobrze kryty smutek, gorycz, żal, poczucie winy. Ukazanie tego w naturalny sposób to czasem trudniejsze zadanie, niż zagranie tragicznego bohatera od początku do końca. Pochwał nie będę szczędziła również Brühlowi, który dał swemu bohaterowi prawdziwą siłę charakteru, nieugiętą wytrwałość w dążeniu do celu, do wygranej. Obaj się doskonale uzupełniają, na ekranie aż iskrzy od rywalizacji, która przechodzi na oczach widza przez wszystkie stadia. Zwykle jest tak, że chociaż film opowiada o dwóch równych bohaterach, jeden z aktorów zdominuje drugiego. W Rush Hemsworth i Bruhl idą, kolokwialnie mówiąc, łeb w łeb, obaj przyciągają uwagę i nie dają spokoju. Co więcej, jak mało którym, udało się im pokazać wzajemne współdziałanie, to, jak obaj sportowcy kształtują siebie nawzajem. W niewielu filmach udaje się to pokazać, ostatnim, jaki pamiętam, był Prestiż z Hugh Jackmanem i Christianem Bale’em, ale tam ten wpływ był destrukcyjny.

W Rush zabłysnęła mi także piękna Alexandra Maria Lara jako Marlene, która, chociaż nie miała wielkiej roli, zaznaczała swoją obecność od momentu pojawienia się, czego nie można powiedzieć o Olivii Wilde, odgrywającej tu raczej rolę hostessy niż jakąkolwiek inną, a nie wierzę, że taka miała być, miała okazję się wykazać i moim zdaniem nie zrobiła tego.

Nic w tym filmie nie jest niepotrzebne. Dialogi są dopracowane do ostatniego słowa, bawią, wzruszają, budzą gniew, refleksję, smutek. W Rush dzieje się naprawdę wiele. To nie tylko film o Formule 1, to przekrój wszystkiego, z czego składa się nasze życie. Jest tu wspomniana już przeze mnie rywalizacja i jej różne stadia, jest miłość, jest nienawiść i walka, jest przyjaźń, ta surowa i nietypowa, i ta ciepła, wspierająca. Jest adrenalina, narastająca w momencie startu, powoli opadająca po przekroczeniu mety. Jest przerażenie i strach, ból i śmierć. Ale też rozrywka, zatracenie, zapomnienie, które czasem budzi poczucie winy, a czasem pozostawia czystą radość. I mimo że Rush porusza aż tyle tematów, to wszystko razem ma swoje miejsce i pięknie współgra.

Nie wiem, jak ten film odebrali widzowie, którzy cenią i oglądają Formułę 1, znają przedstawioną historię, ale ja siedziałam w napięciu od pierwszych do ostatnich minut (tak mocno miałam napięte mięśnie, że po wyjściu z kina bolały mnie nogi i ręce) i cieszę się, że nie znałam zakończenia. Jeśli również nie jesteście fanami tego sportu i nie kojarzycie tych postaci, nie czytajcie o nich, dajcie się zaskoczyć!

Polecam! Idźcie, dopóki ten szaleńczy pęd trwa w kinach! (Sądziłam, że się uspokoję po opisaniu wrażeń, gdzie tam!)

niedziela, 17 listopada 2013

O dobrych ludziach

Powiedzieć ci, wiedźminie, kim są ludzie dobrzy? To tacy, którym los poskąpił szansy skorzystania z dobrodziejstw bycia złymi.
Andrzej Sapkowski, Sezon burz, SuperNOWA 2013 r.

środa, 30 października 2013

Książki i filmy na listopadowe wieczory

KSIĄŻKI
Tytuł: Ziemiomorze
Autor: Ursula Le Guin
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data premiery: 4 listopada 2013 r.

Kiedyś próbowałam przeczytać Czarnoksiężnika z Archipelagu, jednak wydał mi się straszliwie nudny. Oglądałam miniserial i ten też nie wzbudził we mnie większych emocji. Ale to było lata temu, a że ostatnio przekonuję się, że są książki, które mogą nie być dla mnie odpowiednie w danym momencie, aby za jakiś czas mi się spodobać, to sięgnę po cykl Ursuli Le Guin, tym bardziej, że jej inne powieści wspominam bardzo dobrze.
Po raz pierwszy w jednym tomie!

„Ziemiomorze” Ursuli K. Le Guin to jeden z najznakomitszych cykli literatury fantasy, porównywany z dziełami J.R.R. Tolkiena czy C.S. Lewisa. Opisuje malowniczy świat pełen wysp, smoków i tajemnic, w którym najważniejsza jest równowaga między tworzącymi go siłami. Głównym bohaterem serii jest czarnoksiężnik Ged; poszczególne części opowiadają jego losy – od najmłodszych lat i pierwszych kroków stawianych w świecie magii, aż po czasy gdy zaczęła się ona stawać niebezpiecznym narzędziem w rękach zła.
Ged, którego Ziemiomorze na zawsze zapamięta jako Krogulca, zostaje wysłany na wyspę Roke, aby tam zgłębiać czarnoksięską sztukę. Jest obdarzony niezwykłymi magicznymi zdolnościami, więc po latach nauki zostaje Arcymagiem, który będzie musiał pomóc Najwyższej Kapłance Archipelagu – Tenar – uciec z labiryntu ciemności.
Niestety, wraz z upływem lat równowaga Ziemiomorza zacznie się chwiać coraz bardziej, a prawdziwa magia i pradawne zwyczaje coraz częściej wykorzystywane będą przez mroczne siły zła i śmierci…
Saga o Ziemiomorzu to opowieść o dojrzewaniu, o wyzbywaniu się młodzieńczej pychy i ducha rywalizacji, dorastaniu do wewnętrznej harmonii i mądrości, ale też zrozumienia ograniczoności ludzkich działań. Im większa moc i im większa władza, tym większa odpowiedzialność – przestrzega Le Guin.
— „Wysokie obcasy”
Potrzebowałam sześciu książek i trzydziestu lat życia, by opowiedzieć historię Geda i Tenar. W tym czasie nieustannie dowiadywałam się czegoś nowego o krainach i ludach Ziemiomorza – bo wszystkie przygody i odkrycia bohaterów były też moimi przygodami i odkryciami. (…) I oto wreszcie macie przed sobą ukończoną historię. Oby lektura sprawiła wam równie wielką przyjemność, jak mnie jej pisanie!
— Ursula K. Le Guin
Tytuł: Tajemnica diabelskiego kręgu
Autor: Anna Kańtoch
Wydawnictwo: Uroboros
Data premiery: 6 listopada 2013 r.

Ania Kańtoch wraca do korzeni kryminalnych, tym razem w powieści dla młodzieży. To jest to, czego potrzebuję na jesienne dni. Ciekawa jestem, na ile pisarka jest inna w podejściu do młodych odbiorców, czy jej bohaterowie i fabuła również będą się różnić od opowiadań i powieści dorosłych.
Nie każdy zostaje wybrany przez anioły i zaproszony przez nie na tajemnicze wakacje w klasztorze znajdującym się w niewielkiej miejscowości Markoty. Tak się składa, że przydarzyło się to trzynastoletniej Ninie. Nie bardzo wie jednak, dlaczego – jest przecież bardzo zwyczajną dziewczyną. Czy aby na pewno?
Tytuł: Wiedźmin. Sezon burz
Autor: Andrzej Sapkowski
Wydawnictwo: SuperNOWA
Data premiery: 6 listopada 2013 r.

Kiedy kilka dni temu gruchnęła wieść, że pojawi się kolejna książka ze świata o Wiedźminie, podchodziłam do niej z zadziwiającym spokojem i może lekkim rozczarowaniem brakiem konsekwencji autora. Ale teraz... Przecież to Geralt, Jaskier, Yennefer! Cieszę się, niezmiernie się cieszę, że jednak pisarz się złamał i będę miała szansę powrócić do wiedźmińskiego świata.
Oto nowy Sapkowski i nowy wiedźmin. Mistrz polskiej fantastyki znowu zaskakuje. „Sezon burz” nie opowiada bowiem o młodzieńczych latach białowłosego zabójcy potworów ani o jego losach po śmierci/nieśmierci kończącej ostatni tom sagi.

„Nigdy nie mów nigdy!” W powieści pojawiają się osoby doskonale czytelnikom znane, jak wierny druh Geralta – bard i poeta Jaskier – oraz jego ukochana, zwodnicza czarodziejka Yennefer, ale na scenę wkraczają też dosłownie i w przenośni postaci z zupełnie innych bajek. Ludzie, nieludzie i magiczną sztuką wyhodowane bestie. Opowieść zaczyna się wedle reguł gatunku: od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie. Wiedźmin stacza morderczą walkę z drapieżnikiem, który żyje tylko po to, żeby zabijać, wdaje się w bójkę z rosłymi, niezbyt sympatycznymi strażniczkami miejskimi, staje przed sądem, traci swe słynne miecze i przeżywa burzliwy romans z rudowłosą pięknością, zwaną Koral. A w tle toczą się królewskie i czarodziejskie intrygi. Pobrzmiewają pioruny i szaleją burze. I tak przez 404 strony porywającej lektury.
„Wiedźmin. Sezon burz” to w wiedźmińskiej historii rzecz osobna, nie prapoczątek i nie kontynuacja. Jak pisze Autor: Opowieść trwa. Historia nie kończy się nigdy…
Tytuł: Przedksiężycowi, tom III
Autor: Anna Kańtoch
Wydawnictwo: Powergraph
Data premiery:  29 listopada 2013 r.

Ostatnia część trylogii ma się ukazać z końcem listopada, mam nadzieję, że termin się nie przedłuży i będę mogła w końcu uzyskać odpowiedzi na dręczące mnie pytania z tomu pierwszego i drugiego.

FILM

Tytuł: Thor. Mroczny świat
Scenariusz: Christopher Yost, Christopher Markus, Stephen McFeely
Reżyseria: Alan Taylor
Data premiery: 8 listopada 2013 r.

Kontynuacja plastikowej produkcji, którą nie byłam zachwycona. Czy pójdę do kina, nie wiem, bilety drogie teraz, sam film to czysta, bezmyślna rozrywka (przynajmniej tak odebrałam pierwszą część), a ja obiecałam sobie nie wydawać pieniędzy na głupoty. No ale może się skuszę w jakiejś promocji.
Thor próbuje zaprowadzić porządek w kosmosie, ale starożytna rasa, dowodzona przez mściwego Malekitha powraca, by zepchnąć wszechświat w ciemność.
Tytuł: Adwokat
Scenariusz: Cormac McCarthy
Reżyseria: Ridley Scott
Data premiery: 16 listopada 2013 r.

To może być jeden z lepszych filmów roku... Dobra, nie nastawiam się, bo najlepiej to nie mieć żadnych oczekiwań. No ale Michael Fassbender w roli głównej... Nie, nie, bez oczekiwań...
Cieszący się powszechnym szacunkiem prawnik ze wszystkich sił stara się wyplątać z narkotykowego biznesu, który miał być dla niego krótką przygodą. 
Tytuł: Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia
Scenariusz: Simon Beaufoy & Michael Arndt
Reżyseria: Francis Lawrence
Data premiery: 22 listopada 2013 r.

Jakiś czas temu obejrzałam pierwszą część i film mi się podobał, zwłaszcza to, jak grała w nim Jennifer Lawrence. Z pewnością obejrzę również kontynuację.
Katniss i Peeta odbywają obowiązkowe Tournee Zwycięzców, kiedy dowiadują się o fali zamieszek, do których przyczynił się ich zuchwały czyn.

poniedziałek, 7 października 2013

Piąteczka!

To już pięć lat, od kiedy prowadzę bloga. Trudno mi w to czasami uwierzyć, przede wszystkim dlatego, że na co dzień nie zastanawiam się nad upływem czasu, aż tu nagle przychodzi taki 7 października i boom, uświadamiam sobie nagle, ile to już minęło... W zeszłym roku obiecałam sobie, że będę czytać więcej, pisać będę więcej, w ogóle będę brała większy udział w blogowaniu. Jak mi wyszło? Otóż nie wyszło. Kiedyś przychodziły momenty, w których nie miałam ochoty na pisanie, teraz jest odwrotnie, tylko czasami mam chęć napisać na blogu. Nadal w trakcie czytania jakiejś książki albo oglądania filmu robię notatki, ale żeby ubrać je choćby w kilka zdań podsumowujących moje wrażenia... Na to już nie mam energii. Chyba najwyższy czas zrobić sobie dłuższą przerwę, może całkowitą. Zmęczyłam się chyba, prowadzenie bloga stało się bardziej obowiązkiem niż zabawą i oderwaniem od codziennych zajęć.

Dość smęcenia, do rzeczy. W przeciągu ostatniego roku przeczytałam tylko osiemnaście pozycji (spadek w stosunku do poprzedniego roku, a jak wtedy byłam niezadowolona, to wyobraźcie sobie, co czuję dzisiaj...): osiem z obszaru fantastyki, trzy kryminały, cztery w ramach projektu Piękny czy Bestia? i jedna popularnonaukowa o duchach. Plusem jest, że przeczytałam niewiele takich, o których mogę powiedzieć, że mocno mnie rozczarowały.

Jeśli chodzi o filmy, to nie napisałam żadnej oddzielnej recenzji w przeciągu tego całego roku. Ostatnim razem swoje wrażenia ubrałam w słowa w styczniu! Oczywiście nadal oglądam dużo filmów, coraz mniej w nich jednak fantastyki, a tak czy siak, nie potrafię napisać kilku zdań, czy to o filmie fantastycznym, czy z innego gatunku - mam zaczętych kilka notek, żadnej nie mogę skończyć.

Tradycyjnie najlepsze książki i filmy liczone są od najsłabszych (6. i 3. miejsce) do najlepszych (1. miejsce), najgorsze natomiast odwrotnie - najlepsze z najgorszych zajmuje szóstą lub piątą pozycję, najbardziej irytujące pierwszą.

Najlepsze książki roku piątego:
  1. Słowo i miecz, Witold Jabłoński - za udowodnienie, że można stworzyć bardzo dobrą fantasy słowiańską, za nowe światło na historię naszych przodków motywujące do sięgnięcia po książki naukowe (na fali powieści Jabłońskiego kupiłam Europę, Boże igrzysko Normana Daviesa)
  2. Krew na Placu Lalek, Krzysztof Kotowski - za umiejętnie budowane napięcie do ostatnich stron, które spowodowało, że nie rozstałam się z książką do momentu jej ukończenia (ostatnie strony czytałam w pracy…)
  3. 451 Fahrenheita, Ray Bradbury - za przejęcie mnie do szpiku kości wciąż, a nawet coraz bardziej, aktualną wizją świata, w którym nie ma książek a ludzie wolą tępo spoglądać w ekrany telewizorów czy komputerów niż spędzać czas z innymi ludźmi
  4. Conan i skrwawiona korona, Robert E. Howard - to największe zaskoczenie czytelnicze tego roku, dzięki opowiadaniom zawartym w tym tomie już zawsze inaczej (bardziej przychylnie i z pewnym szacunkiem) będę patrzeć na postać Conana i jego twórcy
  5. Czarne, Anna Kańtoch - za wysmakowanie stylu, wyśrubowanie go do perfekcji, za wzbudzanie we mnie sprzecznych emocji, z którymi długo nie mogłam się uporać
  6. Wampiry i wilkołaki. Źródła, historia, legendy od antyku do współczesności, Erberto Petoia - za interesujące ujęcie mitu wampiryzmu, popartego mnóstwem nie znanych mi wcześniej przykładów i teorii
Najgorsze książki roku piątego:
  1. Okręt przeklętych, Viviane Moore - za nudę bijącą z niemal każdej strony, za przejście od ciekawego kryminału do mdłego love story, za chaos fabuły i absurdalne rozwiązania akcji
  2. Świat czarownic, Andre Norton - za bardzo prostą, momentami wręcz miałką akcję, papierowych, schematycznych bohaterów, oraz za sporą ilość logicznych błędów
Najlepsze filmy roku piątego:
  1. The Amazing Spider-Man - za odbrązowienie Spider-Mana, pokazanie jego bardziej prawdziwej twarzy i tego, że jest on jedną z bardziej dwuznacznych postaci komiksowych w ogóle
  2. Star Trek - za odświeżenie kultowej serii z zachowaniem starego klimatu, za doskonale zgranych aktorów, którzy stworzyli prawdziwy zespół, za dobre, niesztampowe dialogi
  3. The Cabin in the Woods - za ciekawe podejście do konwencji motywu opuszczonego domu, za obśmianie szablonów tworzenia klimatu strachu, za Frana Kranza w roli zabawnego Marty'ego
O wszystkich filmach pisałam tutaj.

Najgorsze filmy roku piątego:
  1. The Dark Knight Rises - tytuł największego rozczarowania roku zdobyło co prawda Elizjum, ale że nie chciało mi się nawet poświęcać kilku zdań na pisanie dlaczego, to The Dark Knight Rises pozostaje w mocy; dla mnie było to powtórzenie (kilkakrotnie) historii z pierwszej części trylogii, słabo zagrane (z wyjątkiem znakomitej Anne Hathaway), bez powalających efektów specjalnych
  2. Green Lantern - gdybym nie obejrzała The Dark Knight Rises i Elizjum, które spaliły moje nadzieje na dobre filmy, to Green Lantern byłby najgorszym ze wszystkich, które widziałam w ubiegłym roku, nie broni go nawet wersja humorystyczna
  3. Looper - muzyka i zdjęcia to dwa atuty tego filmu, ale to zdecydowanie za mało, aby poświęcać mu czas, rozczarowałam się grą aktorów, miałkimi dialogami, samą fabułą nie zawierającą dla mnie żadnej głębi, o którą podejrzewało twórcę scenariusza wielu recenzentów
  4. Cowboys & Aliens - dlaczego tak nisko w zestawieniu najgorszych filmów? Może dlatego, że film obejrzałam z nudów, chociaż wcale nie zamierzałam, bo spodziewałam się, że będzie to całkowita klapa; a jednak film potrafił mnie zatrzymać przed ekranem i było całkiem sporo momentów, w których się ubawiłam
  5. Skyfall - dla wielu osób Skyfall to najlepszy z filmów o Bondzie, a grający w nim Javier Bardem mistrzowsko ukazał postać złoczyńcy; nie należę do tej grupy, film nie podobał mi się, moim zdaniem brakuje mu klimatu serii, a Silva nie jest żadnym złoczyńcą; piosenka Adele i aluzje do poprzednich Bondów nie rekompensują tych trzech godzin wymęczonych w kinie
Kilka zdań o Looperze i The Dark Knight Rises w tym miejscu, natomiast o Green Lantern, Cowboys & Aliens oraz Skyfall pisałam tu.

czwartek, 3 października 2013

Obok Polconu 2013 - sobota na konwencie

W sobotę zaczęłam swój polconowy dzień od prelekcji Krzyśka Piskorskiego, Szaleni naukowcy, szalone teorie, która jest częścią cyklu wykładów razem z Najdawniejsze wynalazki w historii oraz Śmierć na 1001 sposobów: wojenne kurioza. Było to niewątpliwie najlepsze spotkanie całego dnia, ale nie ma się co dziwić, Krzysiek to prawdziwy pasjonat i tą pasją potrafi zarazić innych. Pisarz mówił między innymi o rosyjskim naukowcu Trofimie Łysence, który zakazał nauczania genetyki i twierdził, że pomarańcze mogą rosnąć w Rosji, tylko muszą… się przyzwyczaić. Inny lekarz czasów stalinizmu, Siergiej Brukhonenko, prowadził eksperymenty na psach dotyczące reanimacji. Jest odpowiedzialny za wynalezienie prymitywnego płucoserca. Nad biednymi psiakami znęcał się również Vladimir Demikhov, pionier transplantacji organów, który doszywał głowy psów do ciał innych psów. Harry Harlow natomiast był amerykańskim psychologiem, który po śmierci żony zaczął się szczególnie interesować tematyką utraty i depresji. Jednym z jego, jakże okrutnych, eksperymentów było zamykanie nowo narodzonych małpek w komorach izolacyjnych, a następnie wypuszczanie ich do stada po kilku tygodniach i obserwowanie, jak pozostałe stworzenia reagują. Te oczywiście bez wahania zabijały obcych. Z kolei doktor Shiro Ishii, japoński mikrobiolog żyjący w czasach II wojny światowej, przeprowadzał wiwisekcje jeńców wojennych, uprzednio zarażając ich różnymi chorobami i obserwując kolejne stadia rozwoju chorób. Schwytany przez Amerykanów został przez nich uwolniony w zamian za przekazanie wyników swoich badań. Największą czarną sławę zdobyli lekarze SS. Jednym z nich był Sigmund Rascher, który zanurzał więźniów w lodowatej wodzie, żeby sprawdzić, kiedy umrą i czy da się ich reanimować, co zaowocowało zaskakującymi wynikami badań nad wpływem niskiego ciśnienia na organizmy ludzkie. Jego badania NASA wykorzystało do budowy pierwszych skafandrów kosmicznych.

Dla rozładowania niesmaku i przerażenia ludzkim wyrachowaniem wśród słuchaczy Krzysiek opowiedział o George’u Taylorze, który w 1869 roku stworzył manipulator parowy mający pomóc w leczeniu histerii u kobiet (pierwszy wibrator, moje panie!). Luźną wersję tej historii przedstawiła Tanya Wexler w komedii Hysteria. Na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się na badaniach Sidneya Gottlieba, który pracował w CIA nad programem kontroli umysłów MKUltra w czasach zimnej wojny. Gottlieb eksperymentował z neurotoksynami i truciznami wszelkiej maści. Miał diaboliczny plan zabicia Fidela Castro za pomocą zatrutego cygara, a gdy to się nie powiodło, postanowił go zamordować talem umieszczonym w… butach. Jego działania oraz cały program MKUltra stały się inspiracją dla Jona Ronsona do napisania powieści Człowiek, który gapił się na kozy (na jej podstawie z kolei Grant Heslov nakręcił film z George’em Clooneyem i Ewanem McGregorem).

A już kompletnie ubawiliśmy się, słuchając o dziwacznych teoriach, z których część jest wyznawana do dzisiaj. O fizjognomice, frenologii czy teorii czterech humorów (krew, żółć, czarna żółć, flegma) pewnie słyszeliście. Ale czy wiecie, że w XVII wieku jedną z teorii układu słonecznego było przedstawianie go jako swoistej matrioszki, której kolejne warstwy były planetami? Twórcą tej teorii był Edmund Halley (tak, ten od komety), na szczęście oprócz absurdalnych miał więcej trafnych spostrzeżeń dotyczących naszego wszechświata. Jedną z popularnych teorii w czasach średniowiecza i późniejszych była ta, według której Ziemia jest pusta w środku, a na jej biegunach są dziury prowadzące do tego pustego wnętrza. O tym, że Ziemia jest płaska, mówiło się jeszcze w starożytności, ale nie spodziewaliście się pewnie, że to przekonanie trwa po dziś dzień – w 1956 roku Samuel Shenton (Amerykanin, czemu mnie to nie dziwi?) reaktywował Towarzystwo Płaskiej Ziemi, które działa i ma się dobrze (ruch powstał w XIX wieku).

Kolejną prelekcją w moim planie była Przyczynek do dziejów prostytucji warszawskiej w XIX wieku, z której zrezygnowałam na rzecz Upiora Opery. Po spotkaniu z dr Babilas miałam sporo czasu do kolejnego punktu, więc razem ze znajomymi udałam się na spotkanie autorskie z Lavim Tidharem, autorem wydanej niedawno powieści Osama. Sam autor bardzo mi się spodobał (nie tylko fizycznie;)), natomiast irytował mnie (i nie tylko mnie) Konrad Walewski, który postanowił wszystkim tłumaczyć swoje pytania i odpowiedzi Laviego, zaburzając tym samym szyk spotkania i przeciągając je bezsensownie, ponieważ wszyscy zebrani nie mieli problemów z posługiwaniem się językiem angielskim. Poza tym pytania Walewskiego były tak infantylne, że lekko denerwowały nawet samego autora, który niejednokrotnie wytykał (co prawda z humorem) prowadzącemu jego nieprzygotowanie. Również dzięki temu pisarz zyskał moją sympatię i kiedyś pewnie sięgnę po książki jego autorstwa.

Po spotkaniu z Tidharem miałam jeszcze wolną godzinę, postanowiłam więc sprawdzić, czy będzie się działo coś ciekawego na panelu dyskusyjnym Kobiety w fantastyce, w którym udział brały m.in. Anna Kańtoch, Agnieszka Hałas, Aneta Jadowska. Niestety rozmowa szybko zeszła na schematy i przerzucanie się feministycznymi i szowinistycznymi żarcikami. Jedyną przydatną rzeczą, jaką się dowiedziałam, było to, że kiedy przychodzi do seksu, mężczyznom nie przeszkadzają nieogolone nogi…

Wyszłam po niecałej pół godzinie i udałam się pod salę LIT 4, gdzie miał się odbyć kolejny panel – Fantasy słowiańska – z udziałem Witka Jabłońskiego, Artura Szrejtera, Michała Studniarka, Sławomira Mrugowskiego i Elą Żukowską. To było bardzo ciekawe spotkanie, trzymające się tematyki i dające wiele interesujących i przydatnych informacji o mitologii słowiańskiej i próbach wtłoczenia jej w polską literaturę fantastyczną. Przy okazji nieźle się oberwało Andrzejowi Sapkowskiemu, chociaż to on jako pierwszy wrzucił elementy słowiańskie do polskiej fantasy. Goście mieli mu za złe przede wszystkim wyśmiewanie ich starań w stworzeniu dobrej fantasy słowiańskiej. Chociaż ja nigdy nie byłam tak bezkompromisowa i zawsze ceniłam słowiańskość w cyklu wiedźmińskim czy nawet w Trylogii husyckiej, to po przeczytaniu powieści Witka Jabłońskiego śmiało mogę powiedzieć, że Sapek się mylił i da się stworzyć dobrą fantasy słowiańską (zainteresowanych, w czym się mylił Andrzej Sapkowski, odsyłam do jego artykułu Piróg albo nie ma złota w Szarych Górach). Swoją drogą, Słowo i miecz powstało właśnie trochę na złość autorowi Wiedźmina, ale przede wszystkim celem Jabłońskiego było przywrócenie mitologii słowiańskiej właściwego miejsca wśród innych mitologii i udowodnienie, że nie jest ona wcale taka przaśna, dla ludu i kraśna. Mam wiele do nadrobienia, zarówno w twórczości autorów, jak i prac naukowych. Oto, jakie czekają mnie lektury:
  • Artur Szrejter – opowiadania nawiązujące do mitów słowiańskich
  • Michał Studniarek – Herbata z kwiatem paproci
  • Sławomir Mrugowski – Strzygonia (niestety powieść ukazała się nakładem Fabryki Słów, którą od lat bojkotuję, nie kupując książek z tego obmierzłego i pełnego oszustów wydawnictwa… więc może ktoś ma pożyczyć?)
  • Georges Dumézil – m.in. Bogowie Germanów. Szkice o kształtowaniu się religii skandynawskiej, Na tropie Indoeuropejczyków. Mity i epopeje
  • Prace naukowe Marka Derwicha i Marka Cetwińskiego
  • Prace naukowe Jacka Banaszkiewicza
  • Prace naukowe Juliana Krzyżanowskiego
  • Andrzej Szyjewski – Religia Słowian
  • Bohdan Baranowski – W kręgu upiorów i wilkołaków

Przy tej okazji wspomnę o organizacji konwentu. Wiele już na ten temat napisano, było mnóstwo ataków ze strony uczestników i próby obrony ze strony organizatorów. Ja nie odczułam kilkunastogodzinnej kolejki ani zamieszania spowodowanego odwołaniem czy przekładaniem prelekcji, ale mnie również zraziły pewne sytuacje, głównie ze strony gżdaczy. Rozumiem, że nie byli oni do końca przygotowani i zorientowani, taka impreza to jednak jest pole bitwy, ale odpowiadanie na pytania zbywającym i olewczym „to nie moja sprawa”, „to nie do mnie” i wzruszanie ramion nie powinno mieć miejsca. Wiele było również narzekań na ułożenie programu i rozplanowanie prelegentów w za małych salach – co organizatorzy odpychali argumentem, że program zależał od prowadzących. Tak nie do końca, bo na przykład Ela Żukowska chciała, aby panel Fantasy słowiańska trwał dwie godziny, a nie godzinę, i odbył się w auli albo większej sali, a nie w mikrosalce; jak się okazało, wiele osób nie mogło wziąć udziału w panelu, bo było za mało miejsca. 

Kiedy już wydostałam się z ciasnej salki, udałam się na spotkanie z Powergraphem, na którym wschodzące gwiazdy fantastyki oraz weterani opowiadali o swojej twórczości, a Kasia Sienkiewicz-Kosik o początkach wydawnictwa i najbliższych planach. Dla mnie najważniejszą informacją było wydanie trzeciego tomu Przedksiężycowych – zakończenia trylogii Ani Kańtoch możemy się spodziewać dopiero w grudniu tego roku. Patience is a virtue

Zwieńczeniem konwentu był dla mnie udział w gali rozdania nagród im. Janusza Zajdla, która w tym roku odbyła się w Sali Kongresowej. Przyznam, że byłam sceptycznie nastawiona do organizacji imprezy w gmachu PKiN, jednak w tym jednym punkcie organizatorzy stanęli na wysokości zadania od początku do końca. Płynnie prowadzona gala sprawiła mi wiele przyjemności, a już całkowicie gęba mi się cieszyła, gdy zwycięski w obu kategoriach Robert M. Wegner zaśpiewał Szła dzieweczka do laseczka. Po gali z grupą znajomych poszłam najpierw na piwo, a potem do Remontu, który był oficjalnym konwentowym klubem. Akredytacja na sobotę – 30 złotych. Zobaczyć wywijających na parkiecie Kubę Małeckiego i Rafała Kosika do muzyki dyskotekowej – bezcenne. Prawdziwa impreza odbywała się jednak niedaleko Remontu, w pubie Student, gdzie rozmowy toczyły się zapewne do późnych godzin nocnych.

W przyszłym roku Polcon odbędzie się w Bielsku-Białej, ale program imprezy musiałby być naprawdę dobry, żebym w ogóle rozważyła podróż w te rejony. Za to z pewnością pojadę do Poznania.

niedziela, 29 września 2013

Co w październiku

W październiku kilka ciekawych premier książkowych i to takich, że nie wiem, czy Europa Normana Daviesa zajmie mnie na tyle, żebym nie sięgnęła po Orbitowskiego, Kańtoch, Piskorskiego czy Gaimana... W kinie natomiast niewiele, tylko jeden film mnie zainteresował i nie jest fantastyczny.

KSIĄŻKA

Tytuł: Kain
Autor: Jose Saramago
Wydawca: Rebis
Data premiery: 1 października 2013 r.
Treścią książki jest przedstawienie swoistego pojedynku Kaina z Bogiem. Ten pierwszy oskarża Stwórcę o pychę i okrucieństwo. Zarzuca mu też, że Bóg zrujnował mu życie, zmuszając do zabicia ukochanego Abla.
Saramago eksploatuje biblijny temat z centralna postacią, Kainem, opisanym jako everyman, prostaczek błąkający się po świecie i rzucający wyzwanie Bogu.
Tytuł: Ocean na końcu drogi
Autor: Neil Gaiman
Wydawca: MAG
Data premiery: 9 października 2013 r.
„Ocean na końcu drogi” to książka o pamięci, magii i przetrwaniu, o potędze opowieści i mroku skrytym w każdym z nas, dzieło niezrównanej wyobraźni Neila Gaimana.
„Ocean na końcu drogi” to baśń, nadająca nowe ramy współczesnej fantasy: poruszająca, przerażająca i poetycka – czysta jak sen, delikatna jak skrzydełko motyla, niebezpieczna jak klinga w ciemności – owoc geniuszu narracyjnego Gaimana.
Dla naszego narratora wszystko zaczęło się czterdzieści lat temu, kiedy lokator, wynajmujący pokój u jego rodziców, ukradł im samochód i popełnił w nim samobójstwo, budząc tym czynem pradawne moce, które lepiej byłoby zostawić w spokoju. Pojawiają się mroczne stwory spoza naszego świata i nasz narrator potrzebuje wszystkich sił i sprytu, by nie stracić życia w obliczu pierwotnej grozy, zarówno tej przyczajonej w rodzinnym domu, jak i sił, które gromadzą się, by ją zniszczyć.
Pomocy może szukać wyłącznie u trzech kobiet z farmy na końcu drogi. Najmłodsza z nich twierdzi, że jej staw to ocean. Najstarsza pamięta Wielki Wybuch.
Tytuł: Cienioryt
Autor: Krzysztof Piskorski
Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Data premiery: (3) 10 października 2013 r.
Urok siedemnastowiecznych zaułków, nonszalancja oraz tempo opowieści spod znaku płaszcza i szpady, tajemnice rodem z książek Arturo Pereza-Reverte oraz odrobina magii tak charakterystyczna dla literatury iberoamerykańskiej. Wszystko to składa się na „Cienioryt”, nową powieść Krzysztofa Piskorskiego, jednego z najzdolniejszych twórców polskiej fantastyki.
W portowym mieście południa, Serivie, każdy cień jest oknem do groźnej i niezbadanej cieńprzestrzeni, w której tunele ryją adepci tajemnych sztuk. Sześciu grandów walczy o wpływy trucizną, zdradą i stalą, małoletni król z trudem trzyma się przy władzy, a inkwizycja rośnie w siłę.
Ale to wszystko sprawy, które trudno obserwować z okna małej izby przy ulicy Alaminho, gdzie mieszka Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora, doświadczony nauczyciel szermierki. Arahon pragnie jedynie zapewnić bezpieczeństwo bliskim i odłożyć dość pieniędzy, by opuścić miasto. Przynajmniej do czasu, gdy w jego ręce wpada cienioryt – wypalony na szkle obraz przedstawiający tajemniczą postać…
„Cienioryt” to nie tylko bogata, pięknie napisana powieść, pełna zaskakujących zwrotów akcja, ale także galeria bohaterów, którzy na długo pozostają w pamięci.
W Serivie cień potrafi rzucić człowieka, odległe o wiele mil drzwi mogą się łączyć, zwykły uścisk dłoni przynosi czasem tragiczne skutki, a słońce ma czarnego brata bliźniaka. Podróż do tego miejsca to niezapomniane przeżycie. Szczególnie w towarzystwie tajemniczego narratora powieści.
Po lekturze „Cieniorytu” Krzysztofa Piskorskiego wyrażenie „bać się własnego cienia” nabiera nowego, mrocznego znaczenia. Świetnie napisana opowieść fantasy, barwny świat, ciekawi bohaterowie i język ostry jak klinga rapiera. Polecam.
Tomasz Majewski, lekkoatleta,
Mistrz Olimpijski w pchnięciu kulą
Tytuł: Tajemnica Diabelskiego Kręgu
Autor: Anna Kańtoch
Wydawca: Uroboros
Data premiery: 23 października 2013 r.
Nie każdy zostaje wybrany przez anioły i zaproszony przez nie na tajemnicze wakacje w klasztorze znajdującym się w niewielkiej miejscowości Markoty. Tak się składa, że przydarzyło się to trzynastoletniej Ninie. Nie bardzo wie jednak, dlaczego – jest przecież bardzo zwyczajną dziewczyną. Czy aby na pewno?
Tytuł: Szczęśliwa ziemia
Autor: Łukasz Orbitowski
Wydawca: Sine Qua Non
Data premiery: 23 października 2013 r.
Spełnianie marzeń. Płatne przy odbiorze.
Pragniesz bogactwa? Szukasz miłości? A może głosy w głowie nie dają ci żyć? Wypowiedz życzenie i patrz, co się stanie.
Ostatni dzień lata. Szymon i jego przyjaciele postanawiają w niezwykły sposób pożegnać się z dzieciństwem. Wkrótce ich drogi się rozchodzą, a każdy z nich wkracza w dorosłość z brzemieniem wspólnej tajemnicy.
W kopenhaskim wietrze i pośród zgiełku Warszawy, w krakowskich kawiarniach i na sennej dolnośląskiej prowincji – w różnych miejscach i różnymi metodami czterej młodzi mężczyźni uparcie szukają tego, co pozwoli im uwolnić się od przeszłości: prawdy lub zapomnienia.
Łukasz Orbitowski przedstawia swoją najbardziej dojrzałą i zaskakującą powieść. „Szczęśliwa ziemia” to podróż po rzeczywistości spotworniałej i zarazem niebywale pociągającej. Porusza i prowokuje do dyskusji o potrzebie miłości i stałości, uzależnieniu od stanu posiadania i wszechobecnej pustki. Na historii czterech przyjaciół związanych tajemnicą Orbitowski buduje opowieść o współczesnych trzydziestoparolatkach, ich dylematach i cieniach przeszłości. Bezsprzecznie potwierdza swoją klasę, a jeśli jeszcze pisze fantastykę, to flirtuje z nią równie urzekająco jak Palahniuk czy Vonnegut.
FILM
Tytuł: Piąta władza
Scenariusz: Josh Singer
Reżyseria: Bill Condon
Data premiery: 25 października 2013 r.
Julian Assange i Daniel Domscheit-Berg zakładają WikiLeaks, ujawniając skrywane sekrety rządowe oraz przestępstwa wielkich korporacji. 

piątek, 27 września 2013

niedziela, 22 września 2013

Obok Polconu 2013 - Dni Nauki

Tegoroczna edycja Polconu już dawno za nami, mieliście z pewnością okazję przeczytać wiele relacji, stąd też i mi nie paliło się specjalnie do opisywania swoich wrażeń. Tym bardziej, że wykupiłam akredytację tylko na jeden dzień i właściwie byłam bardziej obok niż uczestniczyłam w konwencie. Tak jak pisałam kilka dni przed Polconem, piątek poświęciłam na sprawdzenie Dni Nauki, gdzie zaliczyłam wszystkie zaplanowane spotkania, natomiast sobotę spędziłam na prelekcjach, część zgodnie z planem, część bardziej spontanicznie. W związku z tym podzieliłam wpisy na część naukową właśnie i polconową.

Jak zapewne wiecie, wstęp na Dni Nauki był bezpłatny, co miało między innymi wypromować i przybliżyć środowisko fantastyczne ludziom z nim nie związanym, i w pewnym stopniu udowodnić, że fantastyka czerpie z wielu dziedzin i że my, jej wierni fani, nie jesteśmy takimi odludkami i freakami, za jakich nadal jesteśmy uznawani. Nie wiem, czy to się udało, mam nadzieję, że tak, ponieważ zorganizowanie Dni Nauki było najlepszym pomysłem tej edycji Polconu. Wiele z prelekcji prowadzonych było przez wybitnych profesorów z różnych uczelni, co tylko świadczy o tym (dla tych, którzy tego jeszcze nie wiedzą), że fantastyka nie jest już pariasem w naukowych kręgach. Ale do rzeczy. W moim planie było wysłuchanie prelekcji:
  1. Dr. hab. Krzysztofa SkwierczyńskiegoMałżeństwo, miłość i seksualność w średniowieczu (piątek)
  2. Prof. Anny GemryPiękna czy bestia: wokół literatury (i kultury) popularnej (piątek)
  3. Prof. Jakuba Z. LichańskiegoRetoryka jako narzędzie badań literatury popularnej (piątek)
  4. Dr hab. Doroty BabilasUpiór Opery: powieść, adaptacje, recepcje (sobota)

Byłam na wszystkich i wszystkie wspominam bardzo dobrze. Wykład dr. Skwierczyńskiego był bardzo interesujący, dla mało zaznajomionych z kulturą średniowiecza z pewnością bardziej, mimo że wiele z omawianych ciekawostek było mi znanych. Przede wszystkim wrażenie zrobiło na mnie świetne przygotowanie merytorycznego, doświadczenie i obycie w występowaniu przed publiką, dzięki czemu nie było zbędnych pauz, wykładowca nie sięgał do notatek, żadne pytanie z publiczności uzyskiwało natychmiastową odpowiedź. Doktor w płynny i ciekawy sposób przeprowadził słuchaczy przez okres przemian w podejściu do ciała, seksu, małżeństwa i miłości w średniowieczu. Ze spotkania dowiedzieliśmy się na przykład, kiedy zakazano związków konkubenckich (ok. XII wieku), aczkolwiek na polskich wsiach jeszcze do lat 70. XX wieku (!) panowała o wiele większa swoboda seksualna niż w miastach i seks pozamałżeński uprawiano całkiem powszechnie. Sporo czasu wykładowca poświęcił na omówienie sytuacji kobiety w sferze seksu, która, jak wszyscy wiemy, nie była najlepsza. Zgodnie z założeniami chrześcijaństwa bowiem kobieta miała być zupełnie pasywna w trakcie stosunku, tutaj więc określenie „leżała jak kłoda” było jak najbardziej pożądane. Zarówno jednak kobiety, jak i mężczyźni nie mieli prawa czerpać przyjemności z seksu. Ludzie musieli być bardzo ostrożni w trakcie spowiedzi, bowiem księża mieli specjalne pomoce podręcznikowe z pytaniami na każdy grzech. Tego i wielu innych ciekawostek można było wysłuchać. Jak ja żałowałam, że nie miałam z dr. Skwierczyńskim wykładów na studiach…
Na kolejną prelekcję czekałam z niecierpliwością, ponieważ prowadząca była autorką jednej z ciekawszych prac na temat potworów, jakie ukazały się w Polsce. Niestety lekko rozczarowała mnie prof. Gemra trybem prowadzenia prelekcji – kolejne zdania i przemyślenia wypowiadała bowiem szybciej, niż Robert Kubica jeździ F1, przez co niewiele zostało w mojej głowie. A z pewnością pani Anna ma ogromną wiedzę. Być może, gdyby postanowiła się skupić na zaledwie kilku aspektach rozwoju literatury i kultury popularnej i jej wpływu na społeczeństwo, zamiast próbować przedstawić całą jej genezę, spotkanie byłoby bardziej owocne. Udało mi się jedynie zanotować kilka punktów:
  • Literatura popularna zmieniła pojmowanie dobra i zła w kulturze, to ona wprowadziła szarość i relatywizm
  • W literaturze polskiej temat antykoncepcji pojawił się po raz pierwszy dzięki harlequinom
  • Kulturę popularną starano się wymazywać z kart historii na rzecz tzw. kultury wysokiej – dlatego w pracach o historii literatury pomijano twórców, którzy byli rzeczywiście popularni, a pisano o tych, których ludzie powinni znać
Tak, to niestety tyle. Więcej ciekawostek nie pamiętam, czego szczerze żałuję…

Zaraz po spotkaniu z prof. Gemrą odbył się wykład mojego ukochanego profesora, mojego guru literatury popularnej i promotora pracy magisterskiej, Jakuba Z. Lichańskiego. Tematem była retoryka i jej korelacje z literaturą popularną. W swoistym stylu genialnego erudyty profesor przedstawił nam, maluczkim, swoją, całkiem słuszną, tezę retoryki jako takiej oraz jak może być ona wykorzystywana w badaniach nad popkulturą. Profesor z ogromnym przekonaniem mówił o tym, że przez całe życie posługujemy się symbolami, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, że nie można pojmować kultury popularnej wobec czegoś, na przykład literatury pięknej, ponieważ popkultura jest tworem samym w sobie i to dzięki niej wyjaśniamy rzeczywistość, to ona buduje nam wizję świata i środowiska, w którym żyjemy. Czyż nie jest tak? Zastanówcie się. Po tym wykładzie jeszcze bardziej zatęskniłam za studiami.

Ostatnie spotkanie pod znakiem Dni Nauki odbyło się w sobotę i prowadziła je dr Babilas. I zrobiła to rewelacyjnie! Jaką ogromną wiedzę ma ta kobieta na temat Upiora Opery, nie wyobrażacie sobie! Niestety godzina to zbyt mało, żeby chociaż w połowie, w jednej czwartej, ba!, w jednej setnej rozwinąć motyw tego utworu. Nie zdawałam sobie sprawy, że zdobył on tak dużą popularność: co najmniej dwadzieścia adaptacji filmowych, a do tego jeszcze sztuki teatralne, musicale; z czego żadna z nich nie jest wierna powieści. Bardzo dużo dowiedziałam się o samej książce, pani Dorota sypała ciekawostkami niczym magik asami z rękawa. Wiedzieliście na przykład, że musical filmowy Joela Schumachera z 2004 roku jest adaptacją adaptacji musicalu scenicznego? Albo że pierwsze wydania polskie powieści były niekompletne, dopiero w 2005 roku ukazało się całościowe wydanie? Pierwsza adaptacja filmowa z 1925 roku jest jednocześnie pierwszym filmem z gatunku horroru w Hollywood. Upiór Opery miał przeróżne filmowe wariacje – na przykład w adaptacji z 1998 roku główny bohater nie jest okaleczony, ale został wychowany przez szczury… Sama powieść jest bardzo złożona i nie będę się o niej rozpisywać, aby samej sobie nie psuć przyjemności z lektury spoilerami, ale abyście mieli pojęcie (ci, którzy nie czytali lub czytali, a nie zwrócili uwagi), wymienię kilka warstw, jak to zrobiła doktor na wykładzie (zaznaczając na wstępie, że tort ma warstwy, cebula ma warstwy, upiór ma warstwy – co tylko dowodzi słuszności tezy Lichańskiego):
  • Warstwa muzyczna – akcja powieści rozgrywa się wokół oper Don Giovanni, Otello
  • Warstwa historyczna – główny bohater zyskał swoją osobowość z różnych prawdziwych postaci: samego Gastona Leroux, Charlesa Garniera (architekt Opery Paryskiej), Harry’ego Houdiniego, Josepha  Merricka (znanego jako człowiek-słoń), Erika Satie (francuski kompozytor czasów dekadencji)
  • Warstwa legendarna/baśniowa – odwołanie do takich baśni i legend, jak Piękna i Bestia, Sinobrody, Quasimodo, Cyrano de Bergerac
  • Warstwa uwodzicielskiej grozy – maska zakrywająca potworność, dająca złudzenie, przyciągająca tajemniczością
  • Warstwa lustra – bohaterowie są swoimi lustrzanymi odbiciami, polówkami jednej istoty; do tego motywu nawiązuje również Człowiek śmiechu Victora Hugo czy Wichrowe wzgórza Emily Brontë
Upiór Opery był na mojej liście lektur do projektu Piękny czy Bestia, ale do czasu prelekcji nie byłam świadoma, że w tym motywie kryje się taka kopalnia wiedzy o przemianach potwora w ludzkiej świadomości, już sam Upiór mógłby być jedynym przedmiotem badań.

I to by było na tyle. Kolejnym razem wpis poświęcony sobotniemu dniu konwentu.

czwartek, 5 września 2013

Ian McKellen jako nowy stary Holmes

Brytyjski aktor, Ian "Gandalf" McKellen wcieli się w Sherlocka Holmesa w filmowej adaptacji powieści Mitcha Cullina A Slight Trick of the Mind, której akcja dzieje się w 1947 roku i której bohater jest już na emeryturze i będzie musiał samotnie rozwiązać zagadkę z przeszłości. W dobie popularności młodych Holmesów (Cumberbatch, Downey Jr., Lee Miller) powrót do wizerunku starszego pana, nawet mającego problemy z pamięcią, wydaje się dość... wtórne? Ale jestem pewna, że McKellen świetnie sobie poradzi i może nawet widza zaskoczy...

[źródło: Huffington Post]

środa, 4 września 2013

Stare, ale jare - horrory w sieci

Lubicie horrory? Ekipa portalu Flavowire wybrała dwadzieścia jej zdaniem najlepszych horrorów niemych, które można obejrzeć zupełnie za darmo. Dzięki zebranym linkom w jednym miejscu znajdziecie takie dzieła, jak Cabinet of Dr. Calighari, The Haunted Castle Georgesa Mélièsa, Nosferatu Murnaua czy Phantom of the Opera z Lonem Chaneyem. Nic tylko oglądać i bać się!

niedziela, 1 września 2013

Co nowego we wrześniu

Niewiele. Premiery kinowe nie zachwycają w ogóle, żadnego interesującego filmu fantastycznego (może jedna komedia, ale niestety romantyczna, a ja mam od jakiegoś czasu uczulenie na miłość i szczęśliwe zakończenia). Z zapowiedzi książkowych wybrałam sobie dwie. Może Wy zauważyliście coś ciekawszego?

Tytuł: Cud
Autor: Ignacy Karpowicz
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data premiery: 11 września 2013 r.

Nie czytałam jeszcze żadnej książki Karpowicza, ale niezmiennie intrygują mnie jego pomysły. Co prawda słyszałam, że z ich wykonaniem idzie autorowi różnie, jednak staram się nie sugerować opiniami, może kiedyś sama się przekonam.
Anna ma 31 lat. Zawodowo jest neurologiem, a prywatnie atrakcyjną (ma nadzieję, że nadal jeszcze), samotną kobietą (z naciskiem na samotną). Mimo że ekscentryczności i wyobraźni mogłaby jej pozazdrościć sama Ally McBeal, w jej życiu nie dzieje się nic szczególnego — matka spiskuje przeciwko władzom spółdzielni, szef marzy o zdarciu z niej kitla, a sąsiad stale zajmuje j e j miejsce parkingowe.
Wszystko zmienia się pewnego zwyczajnego dnia (poniedziałek), w zwyczajnym miesiącu (czerwiec), na jednej z warszawskich ulic… Następnego wieczoru Anna wprowadza się do Mikołaja. Zakłada jego szlafrok, podkrada mu perfumy i podbiera z szafy wyprasowane koszule. Przypadła również do gustu jego ukochanej babci. Jest tylko jeden problem — Mikołaj nie żyje. To znaczy nie oddycha, ale i nie stygnie…
„Cud” to połączenie szalonego pomysłu, niebanalnej fabuły, wnikliwej obserwacji i ciętego języka. Przedsmak szczytowej formy autora ości — najgłośniejszej powieści ostatnich miesięcy — laureata Paszportu POLITYKI, dwukrotnie nominowanego do Literackiej Nagrody NIKE.
Tytuł: Frankenstein
Autor: Mary Shelley
Wydawnictwo: Vesper
Data premiery: 25 września 2013 r.

W dalekich planach mam do przeczytania powieść Mary Shelley, może właśnie w tym wydaniu. Cieszy mnie, że polskie wydawnictwa wznawiają twórczość pisarzy, starając się zachować ich oryginalny wydźwięk. Bardzo dobrze to wyszło Rebisowi i zbiorze opowiadań Roberta E. Howarda, może i przysłuży się najnowszemu wydaniu Frankensteina.
Niniejsze wydanie „Frankensteina” jest wyjątkowe: powieść Mary Shelley po raz pierwszy ukazuje się po polsku w wersji pierwotnej, bez zmian wprowadzonych później przez autorkę. „Frankensteinowi” po raz pierwszy towarzyszy też całe pokłosie słynnej zabawy literackiej nad Lemanem: nowele „Pogrzeb George’a” Gordona Byrona i „Wampir” Johna W. Polidoriego oraz opowiastki niesamowite Percy’ego Shelleya – wszystkie w nowym, wiernym przekładzie. Ozdobą tomu są jedne z najpiękniejszych ilustracji, jakich doczekał się Frankenstein: ekspresjonistyczne drzeworyty amerykańskiego artysty Lynda Warda. 

piątek, 30 sierpnia 2013

O duszy

Przetrąconą duszę widać tak samo jak nogę - wtedy, brnąc przez życie, człowiek też kuleje.
Jakub Małecki, W odbiciu, Powergraph 2011 r.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Polcon 2013

Już za kilka dni rozpoczyna się Polcon. Tym razem w Warszawie. Tak jak przewidywałam, w całym konwencie nie wezmę udziału, wybieram się jedynie w sobotę. Poniżej punkty programu, które chciałabym zaliczyć. Ktoś z Was będzie? Co Was najbardziej interesuje?

  • 10.00-11.00 - Szaleni naukowcy, szalone teorie - Krzysztof Piskorski (AULA LIT. 1)
  • 12.00-13.00 - Przyczynek do dziejów prostytucji warszawskiej w XIX wieku - G. Michalak (AULA LIT. 2)
  • 15.00-16.00 - PANEL: Fantasy słowiańska - Witold Jabłoński, Elżbieta Żukowska, Michał Studniarek, S. Mrugowski (LIT 4)
  • 16.00-17.00 - Spotkanie autorskie z Krzysztofem Piskorskim (LIT 3)/Spotkanie z wydawnictwem Powergraph (LIT 4)
  • 20.30 - Gala Zajdlowska (Kongresówka w PKiN)
Chciałabym również skorzystać z programu Dni Nauki, który na szczęście jest bezpłatny, a interesują mnie poniższe kwestie:
PIĄTEK
  • 11.00-12.00 - Małżeństwo, miłość i seksualność w średniowieczu - Dr hab. Krzysztof Skwierczyński (Sala DN1 Audytorium)
  • 14.00-15.00 - Piękna czy bestia: wokół literatury (i kultury) popularnej - prof. Anna Gemra (Sala DN1 Audytorium)
  • 15.00-16.00 - Retoryka jako narzędzie badań literatury popularnej - prof. Jakub Z. Lichański (Sala DN1 Audytorium)
SOBOTA
  • 12.00-13.00 - Upiór Opery: powieść, adaptacje, recepcje - Dr hab. Dorota Babilas (Sala DN2)

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

O racji literatury

Niech sobie realiści mówią, co chcą i ile chcą. My wiemy lepiej. Literatura zawsze ma rację! Gdyby nie Homer, nie tylko nie wiedzielibyśmy, jak przebiegło oblężenie Troi - w ogóle nie wiedzielibyśmy, że takie wydarzenie miało miejsce. Żaden historyk nie przybliżył nam wyobrażenia Rzymu Augusta, Kaliguli i Klaudiusza tak, jak Robert Graves. O tym, co działo się w Rosji w roku 1812 wiemy z lektury Tołstoja. Obraz Polski z czasów Mieszka i Bolesława Chrobrego znamy z Bunscha i Gołubiewa, pierwszą krucjatę i zdobycie Jerozolimy znamy z Kossak-Szczuckiej, a o przebiegu wojen polsko-kozackich i Potopu szwedzkiego informuje nas wyczerpująco Sienkiewicz. I tak trzymać.
Andrzej Sapkowski, Świat króla Artura [w:] Świat króla Artura. Maladie, SuperNOWA 1998 r.

sobota, 24 sierpnia 2013

Nowa wizja słowiańskiego mitu - "Słowo i miecz", Witold Jabłoński, SuperNOWA 2013

Wierzenia słowiańskie są fascynujące, na nasze nieszczęście zachowały się w szczątkowej ilości, a z licznych opracowań legend trudno odsiać oryginalne historie od zmyślonych. Nie mówiąc już o wydarzeniach historycznych z wczesnego średniowiecza, które były preparowane równie ochoczo, jak mitologia. Byli tacy, którzy podjęli się trudnego wyzwania stworzenia opowieści w słowiańskim klimacie. Po lekturze Władcy wilków Juraja Červenáka zaczęłam się obawiać, że rację miał Andrzej Sapkowski, kiedy w jednym z wywiadów powiedział, że stworzenie wiarygodnej fantasy słowiańskiej jest praktycznie niewykonalne. Mylił się jednak twórca cyklu wiedźmińskiego. Witoldowi Jabłońskiemu udało się nie tylko napisać rewelacyjną fantasy słowiańską, lecz także osadzić ją mocno w historycznym kontekście, jakiego nie da Wam żadna lekcja historii w szkole.

Na Słowo i miecz czekałam cztery lata, od czasu spotkania autorskiego podczas warszawskiej Avangardy, kiedy Witold Jabłoński zapowiedział, że pracuje nad fantasy słowiańską, której akcja będzie się rozgrywała w X wieku w Polsce. Byłam wówczas po lekturze znakomitej Fryne Hetery, więc zacierałam ręce z niecierpliwości. Premiera najnowszej powieści pisarza była kilkakrotnie przesuwana, ale kiedy tylko otrzymałam egzemplarz recenzencki, zabrałam się do czytania i… Odłożyłam książkę po kilkudziesięciu stronach, za bardzo mnie denerwowała maniera autora, który swymi jednoznacznymi określeniami narzucał mi odbiór przedstawianych wydarzeń i bohaterów. Musiało minąć kilka miesięcy i niezbyt ciekawych książek, abym wróciła do powieści. Tym razem zignorowałam ten charakterystyczny ton, który zresztą maleje w okolicy sto sześćdziesiątej strony, i pozwoliłam się zabrać w magiczną podróż do zamierzchłej przeszłości.

Jabłoński w doskonałym stylu udowadnia, że można napisać porywającą powieść historyczną z wątkiem fantastycznym. Zabiera czytelnika do krainy dawnych Polan, krainy bogów, władców i odważnych wodzów. Wielbiciele słowiańskich mitów będą zachwyceni, bowiem autor umiejętnie wplata wierzenia i obrzędy w opisywane wydarzenia. Po raz kolejny, w specyficzny dla siebie, lekko bezczelny i może czasami przejaskrawiony sposób, Jabłoński pokazuje podstępną grę kościoła katolickiego, który krok po kroku niszczył nasze wierzenia, jedne z nich wchłaniając i czyniąc swoimi, inne tępiąc wielce nie po chrześcijańsku. Jakkolwiek narracja jest wrogo nastawiona do katolicyzmu, to można wysnuć jasny wniosek, że każda religia służy do panowania nad ludźmi, bez wyjątku; autor umiejętnie pokazuje te mechanizmy po jednej i po drugiej stronie.

Oprócz głównego wątku, czyli walki jednej wiary z drugą, pisarz odzwierciedlił ówczesne obyczaje i polityczne tło, tak dalekie od tego, czego uczą nas w podręcznikach szkolnych. Na historii uczymy się bowiem o królach-symbolach, książka Jabłońskiego pozwala poznać ich wizerunki niewybielone. Może są czasami przesadzone, może czasami idą w zupełnie odwrotnym kierunku niż to, co zwykle o nich wiemy, ale są o wiele prawdziwsze niż to, co wynosimy ze szkół. Lektura powieści z pewnością skłoni niejednego czytelnika do sięgnięcia nie tylko po źródła przedstawione w bibliografii, lecz także po inne książki dotyczące naszych dziejów.

Barwny język opowieści współgra z pełnokrwistymi bohaterami. I chociaż sam autor mówił, że główną postacią jest Miecław, waleczny wódz Mazowszan, który powstał przeciwko polskim królom i chrześcijańskiej wierze, to najważniejszą osobą w całej historii jest Dziewanna. Niewinna dziewczyna, piękna Dziewanna staje się zakonnicą Donatą, przebiegłą i podstępną wichrzycielką, by wreszcie przeistoczyć się w mściwą czarownicę, wcielenie bogini Żywii. Matka Miecława, upodlona przez króla Bolesława, którego woje zamordowali jej rodzinę i ukochanego w imię katolickiej wiary, wychowuje syna na mściciela i samą siebie skazuje na niekończące się poświęcenie. Co więcej, Miecław zdaje sobie sprawę, że jest pionem w rękach potężnej wiedźmy, nie jest szczęśliwy z przeznaczenia, jakie mu wybrała i wolałby proste życie (niczym legendarny Artur z Trylogii arturiańskiej), przyjmuje rolę z godnością i pokorą prawdziwego wojownika. Skomplikowane są relacje tych dwojga, ale też pełne miłości i uwielbienia. Oprócz nich w powieści występuje jeszcze wiele ciekawych postaci – zakochany w Żywii Mścigniew, jego opiekun i mentor kobiety wróż Widun, tajemniczy przypominający elfa Andaj, brat Lucjusz, Bolesław i jego synowie, a także Kazimierz, polski-niepolski władca. Słowo i miecz nie jest jedynie opowieścią o walce, ale też historią poświęcenia, bólu, zdrady, podróżą ku wybawieniu, różnie rozumianym przez bohaterów.


Przede wszystkim jednak Słowo i miecz to świetna, niezwykle spójna wizja mitu słowiańskiego. Przedstawieni tu bogowie to nie rzeźbione figurki, ale prawdziwe bóstwa, które przychodzą na wezwanie, jeśli im to odpowiada, potrafią być okrutne i bawią się swymi wyznawcami, lecz doceniają ich odwagę i pomagają w urzeczywistnieniu planów. Jakże są bliższe od nieobecnego chrześcijańskiego boga. Opisywane obrzędy są tak szczegółowe, że miałam wrażenie, iż w nich sama uczestniczę i łatwo sobie wyobrazić, że tak właśnie żyli ludzie wczesnego średniowiecza na polskich terenach. Proza przeplatana jest wersetami „prasłowiańskich” pieśni, które dodatkowo ubarwiają powieść. Jest to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Gorąco polecam!

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

sobota, 17 sierpnia 2013

Symbol, nie człowiek - "Conan i skrwawiona korona", Robert E. Howard; tłumaczenie: Tomasz Nowak, Rebis 2013

Kim jest Conan Barbarzyńca wie niemal każdy. To przecież Arnold Schwarzenegger owinięty włochatą pieluchą z wielkim mieczem w ręku walczący, no, z każdym. Niewiele mówiący, a właściwie mrukliwy osiłek, któremu nie straszna jest żadna bestia i przed którym klękajcie narody! Filmy o Conanie kojarzą mi się przede wszystkim z imponującą muskulaturą aktora, brutalnymi walkami, nudną, powtarzającą się akcją i Grace Jones. Już wtedy obraz wydawał mi się mało interesujący, w przedstawianych historiach nie było dla mnie nic ciekawego. Niedawno obejrzałam najnowszy film o Conanie z o wiele mniej imponującym, za to równie barbarzyńskim Jasonem Momoą i utwierdziłam się w przekonaniu, że ta postać nie zdobędzie mojego uznania. Twórcy Conana nie zachęciliby mnie do przeczytania opowiadań Roberta E. Howarda, odkąd jednak interesuję się konwencją fantastyczną, chciałam poznać chociaż kilka z nich, aby wyrobić sobie własne zdanie. Dzięki wydawnictwu Rebis miałam taką okazję i teraz podejrzewam, że scenarzyści raczej nie czytali twórczości amerykańskiego pisarza. Gdyby przeczytali, być może Conan nie kojarzyłby się większości ludzi z bezmyślnym osiłkiem potrafiącym wymówić jedynie „Hmmm” i „Na Croma!”.

Conan i skrwawiona korona to drugi tom oferujący oryginalne wersje historii Roberta E. Howarda w świetnym tłumaczeniu Tomasza Nowaka. Przez produkcje filmowe zawsze uważałam, że proza Howarda musi być kiepskiego sortu, a sam autor niezbyt utalentowanym twórcą bajek dla chłopców. Przyznam, że Ludzi Czarnego Kręgu czytałam z coraz większym zaskoczeniem. W zdumienie wprawił mnie przede wszystkim złożony, zamaszysty, kwiecisty styl autora, dałam się ponieść historii pisanej z emfazą prawdziwego entuzjasty przygodowych powieści. Wartka akcja, polityczne intrygi, porwania, walka, magia, a w środku tego wszystkiego on – Conan, symbol odwagi, honoru, nieustraszoności. Ten potężnej budowy wojownik pokona każdego wroga, ludzkiego i bestię, wyrwie się z każdych okowów, dokona czynów, które innym wydają się niemożliwe. Nie jest jednocześnie głupim, małomównym osiłkiem, to prawdziwy wódz, dobry strateg, potrafiący mówić dworsko, a jednocześnie pozostawać barbarzyńcą. Jest dumny ze swego pochodzenia, nie pragnie go ukrywać, wręcz przeciwnie, szczyci się tym, że nawet jako król w głębi serca pozostał barbarzyńcą, któremu bliższe życie na ostrzu noża niż wygody pałacowych komnat.

O ile w Ludziach Czarnego Kręgu ta gloryfikacja bohatera mi nie przeszkadzała, to już w Godzinie Smoka autor stanowczo przesadzał i to wszystko, co mi się podobało w jego twórczości, zaczynało drażnić tak, że z trudem dobrnęłam do końca jednej opowieści powtarzanej chyba z dziesięć razy. Wiedźma się narodzi ponownie zaskakuje, krótką historią oraz małą obecnością Conana, który mimo wszystko staje na wysokości zadania i ratuje przyjaciół i księżniczkę.

Howard wiedział, w jaki sposób przyciągnąć do siebie czytelnika. Jego opowieści rzeczywiście mają w sobie niepowtarzalny ładunek energetyczny, o którym wspomina Stephen King. Charyzmatyczny bohater ma wszystko, czego pragnie niemal każdy chłopiec/mężczyzna – siłę, odwagę, władzę, sławę, powodzenie u pięknych kobiet. Ach, te kobiety! Niejedna oszalała na punkcie Conana. No bo jakże miałby się nie podobać tym kruchym istotom potężny przywódca, wciąż pozostający barbarzyńcą, który jako jedyny potrafi połączyć dworską mowę z frywolnymi klapsami i gorącymi pocałunkami, które nawet księżniczka przyjmie z wdzięcznością. Ktoś mógłby się przyczepić, że Howard przedstawia kobiece bohaterki jako urocze dodatki do opowieści – zawsze piękne, młode, o gibkich i jędrnych ciałach (co autor notorycznie wręcz podkreślał), padające bohaterowi do stóp. Nic bardziej mylnego. Devi Yasmina z Ludzi Czarnego Kręgu czy psychofanka Conana, Zenobia z Godziny Smoka zdecydowanie należą do odważnych, silnych kobiet, nie wspominając już o Salome z Wiedźma się narodzi. I chociaż nie można powiedzieć, żeby Robert E. Howard był znawcą kobiecych charakterów, udało mu się stworzyć postaci, które zapadają w pamięć.

Proza Amerykanina okazała się dobrze wykonaną rzemieślniczą pracą, może czasami (po prawdzie to całkiem często) irytującą potoczystym językiem, przepełnionym przesadzonymi porównaniami i mnóstwem powtórzeń. Jednak to bogactwo stylu było dla mnie dobitnym świadectwem tego, że autor wiele czasu i uwagi poświęcał opowiadaniom, w czym jeszcze utwierdził mnie dodatek Varia. I chociaż dla mnie opowiadania Howarda są tylko niezłą rozrywką, to nie dziwi mnie, że niektórzy widzą w nich o wiele więcej, jak przekonuje Patrice Louinet w Rodowodzie hyboryjskim. Opowieści o przygodach Conana mogę polecić nie tylko fanom fantasy magii i miecza czy powieści przygodowych, ale też wszystkim tym, którzy pragną spędzić trochę czasu w nieskomplikowanej rzeczywistości zamierzchłej ery hyboryjskiej.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Czasami lepiej nie ruszać dziecięcych wspomnień - "Świat czarownic", Andre Norton; tłumaczenie: Ewa Witecka, Nasza Księgarnia 2013

Cykl Świat czarownic czytałam lata temu, jako jedenasto-, może dwunastoletnia dziewczynka i wówczas bardzo mi się podobał. Nie zwracałam wtedy uwagi ani na wiarygodną psychikę postaci, ani na świat, ani na logiczność fabuły, o feministycznym wydźwięku nie wspominając. Przez lata miałam głęboki sentyment do chwil spędzonych na lekturze serii. Kiedy Nasza Księgarnia postanowiła ją wznowić, zdecydowałam się sięgnąć po książki Andre Norton, by się przekonać, czy przetrwały próbę czasu i czy spodobają mi się chociaż w połowie tak, jak to było ponad piętnaście lat temu.

Pierwszy tom cyklu od razu wrzuca czytelnika w wartki nurt akcji. Poznajemy bohatera, Simona Tregartha, który ucieka przed niejakim Hansonem. Wiemy, że wpadł w poważne tarapaty, nie wiemy dlaczego. Nagle zjawia się tajemniczy wybawiciel, doktor Petronius, który oferuje mężczyźnie ucieczkę w nieznany świat, gdzie nie dorwą go zbiry. Nasz bohater postanawia skorzystać z okazji i przenosi się do magicznego miejsca, w którym od razu staje się herosem – ratuje kobietę uciekającą przed konną obławą. Szybko się dowiaduje, nie znając tamtejszej mowy i zwyczajów, że owa kobieta jest czarownicą, która chociaż nie rozumie jego języka, nie ma problemów z pojmowaniem jego myśli. To ona prowadzi go do swego kraju, Estcarpu, gdzie Simon w tempie ekspresowym staje się członkiem tamtejszej armii i jednym z lepszych wojowników, a że Estcarpianie szykują się na wojnę z wrogim Kolderem, każda para rąk się przyda. Tak mniej więcej przedstawia się główna oś fabuły powieści. Drugi wątek jest związany ze śliczną, uroczą, aczkolwiek temperamentną i nieposłuszną swemu ojcu lady Loyse, która w męskiej zbroi ucieka przed wybranym dla niej przeznaczeniem. Przypadkiem jej losy wiążą ją ze Strażniczką, tą samą czarownicą, którą na swojej drodze spotkał Simon. Wszyscy razem ruszają przeciwko wrogim siłom.

Sama w sobie historia jest całkiem znośna, ale brak jej pełni, pełnokrwistych postaci i dobrze odzwierciedlonego świata, który autorka ledwie zarysowuje (nie chodzi mi o geografię, bo tę czytelnik otrzymuje na mapie). Denerwował mnie również patos obecny w każdym, nawet najmniej istotnym dialogu i opisie, dodatkowo uwypuklony przez zbyt dosłowne tłumaczenie. Bohaterowie są – i tyle o nich można powiedzieć. Kierują się, owszem, emocjami, mają za sobą nawet traumatyczne przeżycia, jednak Norton dosyć niezgrabnie oddaje ich przemyślenia, przez co stają się jeszcze mniej wiarygodni. Domyślam się, że jak na lata 60. była to powieść dość nowatorska pod jednym względem – Estcarpem rządzą wszak kobiety, władające mocą czarownice, którym służą dzielni mężczyźni. Jednak dzisiaj mało kogo już to dziwi, a feminizm bohaterek przejawia się dość łagodnie (może poza Loyse), więc młodszy czytelnik raczej nie doszuka się tu głębszego kontekstu bez czyjejś pomocy. Świat czarownic mogłabym teraz polecić właśnie młodszym, zaczynającym przygodę z fantastyką. Starszym odbiorcom powieść może się wydać nudna i mało satysfakcjonująca, chyba że szukają lekkiej książki przygodowej na jeden wieczór.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.