czwartek, 21 listopada 2013

Walka żywiołów - Rush, scenariusz: Peter Morgan, reżyseria: Ron Howard, 2013

Znacie to uczucie, kiedy po obejrzeniu jakiegoś filmu czy przeczytaniu książki lub przeżyciu czegokolwiek innego, jesteście tak pobudzeni, macie w sobie tyle emocji, że musicie się nimi z kimś podzielić, inaczej eksplodujecie? Ja właśnie tak się czuję po seansie Rush (polski tytuł nie oddaje w pełni siły rażenia tego filmu)! Już sam fakt, że nie mogłam wytrzymać i postanowiłam o nim tu napisać, przy mojej ostatnio długo trwającej niechęci do blogowania, niech o czymś świadczy. Wciąż jeszcze nie mogę ochłonąć, nawet trudno mi stukać w klawiaturę, ale nie mam wyjścia, słowa, które buzują w mojej głowie, muszą znaleźć ujście.

Rush to zdecydowanie najlepszy film, jaki widziałam w tym roku, a widziałam ich naprawdę sporo. Być może kiedy następnym razem będę go oglądać, zauważę jakieś niedociągnięcia, ale na tę chwilę widzę prawdziwe i tylko mistrzostwo: genialne zdjęcia, rewelacyjne aktorstwo (może z jednym, drobnym wyjątkiem, który nic dla mnie nie znaczy w kontekście całości), świetny montaż, doskonała muzyka, dialogi bez zarzutu, kunszt reżyserski… Ufff i właściwie na tym mogłabym skończyć, mogę już swobodniej oddychać, adrenalina powoli opada… Ale nie skończę. To teraz po kolei.

Przyznam, że nie jestem fanką Formuły 1, nigdy mnie ten sport nie pociągał, a relacje ze zwycięstw i porażek Roberta Kubicy nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Nie miałam pojęcia, kim jest Niki Lauda ani James Hunt. Aż do dzisiaj. Rush sprawił, że zmieniło się moje podejście i postanowiłam sobie, że wybiorę się chociaż na jeden taki spektakl na żywo. A dwóch bohaterów filmu zapamiętam na długo, jeśli nie do końca życia. Zwyczajny człowiek nie zdaje sobie sprawy, ile niebezpiecznego piękna ma w sobie ten sport, ile wyrzeczeń, wysiłku poświęca mu nie tylko kierowca, lecz także cały jego zespół, o pieniądzach nawet nie wspominając. Ron Howard i jego ekipa filmowa świetnie to odmalowali – adrenalinę, poświęcenie, rywalizację, szacunek do maszyny i człowieka. Ogromną zasługę miały tu zdjęcia Anthony’ego Dod Mantle’a, wręcz genialne ujęcia z toru wyścigowego. Nigdy nie sądziłam, że w taką euforię wprawi mnie widok intensywnie poruszających się tłoków czy ryk silnika! Wizualnie podobał mi się cały film, zdjęcia dopasowano do lat 70., mają one w sobie ten rys niedoskonałości znany sprzed epoki HD i wygładzania wszystkiego, pięknie wmontowano również obrazy archiwalne. Wrażenia potęgowała muzyka skomponowana, o, kolejne zaskoczenie!, przez Hansa Zimmera (zaskoczona jestem prawdziwie, bo w tej ścieżce dźwiękowej nie ma utartych melodii, jakimi kompozytor posługiwał się w Piratach z Karaibów, Gladiatorze czy Sherlocku Holmesie).

Sama historia rywalizacji dwóch silnych osobowości, różniących się niczym ogień i woda, jest równie porywająca. Nie potrafię Wam powiedzieć, kto lepiej zagrał, ale też nie wydaje mi się, żeby to było istotne, ponieważ i Daniel Brühl, i Chris Hemsworth, doskonale się uzupełniali na ekranie. I chociaż fabuła wydaje się prosta – z jednej strony playboy i lekkoduch-przystojniak, z drugiej strony poważny i skupiony brzydal, ile razy już to widzieliśmy – to jednak wcale nie jest banalna i ograna. Zarówno Daniel Brühl (teraz mi się przypomniało, w jakim filmie go widziałam!), który w Bękartach wojny był taki niepozorny, jak i Chris Hemsworth, który od kilku lat jest utożsamiany z nordyckim bogiem piorunów z komiksu, w tym filmie udźwignęli cały dramatyzm prawdziwych postaci i wydaje mi się, że oddali wiernie ich samych oraz zachodzące między nimi relacje.

Największym zaskoczeniem jest, chyba dla wszystkich, właśnie Hemsworth. Jego rola wydaje się podobna do poprzednich, a jednak aktor potrafił oddać także ciemną stronę takiego życia, jakie prowadził Hunt. W cudownych niebieskich oczach i boskim uśmiechu (wybaczcie!) widniał czasami dobrze kryty smutek, gorycz, żal, poczucie winy. Ukazanie tego w naturalny sposób to czasem trudniejsze zadanie, niż zagranie tragicznego bohatera od początku do końca. Pochwał nie będę szczędziła również Brühlowi, który dał swemu bohaterowi prawdziwą siłę charakteru, nieugiętą wytrwałość w dążeniu do celu, do wygranej. Obaj się doskonale uzupełniają, na ekranie aż iskrzy od rywalizacji, która przechodzi na oczach widza przez wszystkie stadia. Zwykle jest tak, że chociaż film opowiada o dwóch równych bohaterach, jeden z aktorów zdominuje drugiego. W Rush Hemsworth i Bruhl idą, kolokwialnie mówiąc, łeb w łeb, obaj przyciągają uwagę i nie dają spokoju. Co więcej, jak mało którym, udało się im pokazać wzajemne współdziałanie, to, jak obaj sportowcy kształtują siebie nawzajem. W niewielu filmach udaje się to pokazać, ostatnim, jaki pamiętam, był Prestiż z Hugh Jackmanem i Christianem Bale’em, ale tam ten wpływ był destrukcyjny.

W Rush zabłysnęła mi także piękna Alexandra Maria Lara jako Marlene, która, chociaż nie miała wielkiej roli, zaznaczała swoją obecność od momentu pojawienia się, czego nie można powiedzieć o Olivii Wilde, odgrywającej tu raczej rolę hostessy niż jakąkolwiek inną, a nie wierzę, że taka miała być, miała okazję się wykazać i moim zdaniem nie zrobiła tego.

Nic w tym filmie nie jest niepotrzebne. Dialogi są dopracowane do ostatniego słowa, bawią, wzruszają, budzą gniew, refleksję, smutek. W Rush dzieje się naprawdę wiele. To nie tylko film o Formule 1, to przekrój wszystkiego, z czego składa się nasze życie. Jest tu wspomniana już przeze mnie rywalizacja i jej różne stadia, jest miłość, jest nienawiść i walka, jest przyjaźń, ta surowa i nietypowa, i ta ciepła, wspierająca. Jest adrenalina, narastająca w momencie startu, powoli opadająca po przekroczeniu mety. Jest przerażenie i strach, ból i śmierć. Ale też rozrywka, zatracenie, zapomnienie, które czasem budzi poczucie winy, a czasem pozostawia czystą radość. I mimo że Rush porusza aż tyle tematów, to wszystko razem ma swoje miejsce i pięknie współgra.

Nie wiem, jak ten film odebrali widzowie, którzy cenią i oglądają Formułę 1, znają przedstawioną historię, ale ja siedziałam w napięciu od pierwszych do ostatnich minut (tak mocno miałam napięte mięśnie, że po wyjściu z kina bolały mnie nogi i ręce) i cieszę się, że nie znałam zakończenia. Jeśli również nie jesteście fanami tego sportu i nie kojarzycie tych postaci, nie czytajcie o nich, dajcie się zaskoczyć!

Polecam! Idźcie, dopóki ten szaleńczy pęd trwa w kinach! (Sądziłam, że się uspokoję po opisaniu wrażeń, gdzie tam!)

2 komentarze:

  1. Nie obejrzałabym tego filmu, gdyby nie Twój wpis, bo ta gałąź sportu nigdy przenigdy mnie nie interesowała, nawet kiedy startował Kubica. Nie miałam pojęcia, że ta dyscyplina ma tyle niuansów.
    Potwierdzam: film trzyma w napięciu (też nie znałam wcześniej wyniku rywalizacji), a Hemswort i Brühl zagrali nadspodziewanie dobrze.
    Dzięki:).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę bardzo, cieszę się, że się podobał:)

      Usuń