sobota, 29 grudnia 2012

Między prawdą a kantem

Coś pomiędzy szczerą prawdą a bezczelnym kantem to nieświadome urojenie.
Mary Roach, Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego, Znak 2010 r.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Z niemożliwości w możliwość - "Czarne", Anna Kańtoch, Powergraph 2012


Długo czekałam na najnowszą powieść Anny Kańtoch. Wprawdzie prędzej i bardziej spodziewałam się premiery drugiego tomu Przedksiężycowych, ale kiedy się dowiedziałam, że Czarne zostanie wydane pod skrzydłami Powergraphu, stwierdziłam, że i ta powieść złagodzi moją niecierpliwość. A że wydawnictwo wie, jak podsycać ciekawość czytelnika enigmatycznymi informacjami i cudownymi okładkami (okładka do Czarne jest idealna), zaczęłam odliczać dni do premiery. Przyznam jednak, że czekałam na kolejną powieść autorki w stylu opowiadań o Domenicu Jordanie. Czarne okazało się książką kompletnie inną, wyłamaniem z dotychczasowej twórczości Kańtoch, prawdziwym kontrapunktem. Dowodem na to, że Anna Kańtoch to jedna z najlepszych i najbardziej obiecujących pisarek polskiej fantastyki, dojrzalsza, rozwijająca się, wymagająca od siebie i czytelnika.

To, co mnie zachwyciło od pierwszych stron, to język. Tutaj każde słowo jest przemyślane, nieprzypadkowe, ma swój cel. Czarne to przede wszystkim literacka uczta. Podziw należy się autorce, ale również osobie odpowiedzialnej za redakcję. Widać, że powieść jest owocem ich skutecznej współpracy, która pozwoliła pozbyć się wszelkich niedociągnięć. Początkowo jednak nie dawałam się do końca przekonać bohaterce i opowiadanej przez nią historii. Jej powolny tok narracji, rozciągający fabułę, w której pozornie nic się nie dzieje, mowa o przeciąganiu niemożliwego w możliwe i odwrotnie, sprawiały wrażenie mrocznego snu, w którym trudno doszukać się jakiegokolwiek sensu. Wszystko zmienił jednak piórowek. I Staś, ciągnący za sobą przyszłość. I jeszcze wiele innych elementów, które narratorka splatała w skomplikowaną sieć skojarzeń.

W tej onirycznej wizji przeszłość miesza się z teraźniejszością bohaterki, spokój z niepokojem, tragedia z codziennym życiem. Kańtoch kilkoma zaledwie słowami, bez przynudzania i przeciągania, udało się odtworzyć atmosferę początku XX wieku i międzywojennej Polski, przy okazji zręcznie połączyła te wątki z historią wcześniejszą. Sama bohaterka do końca pozostaje postacią niezwykle zagadkową, czytelnik idzie przez powieść razem z nią, powoli odkrywając jej znaczenie. Jej życie staje się życiem czytelnika na niecałe trzysta stron, a im dalej, tym bardziej przenika jego świadomość.

Duszny, nie z powodu panującego lata, klimat powieści trzyma w napięciu do ostatniej chwili. Mrok czai się z każdej strony, niemożliwość przebija się tu niczym promienie słońca w pochmurny dzień, a czasami jak gwałtowne uderzenia w klawisze pianina, mącące łagodną melodię. Kańtoch udało się, jak mało któremu autorowi, sprawić, że leniwa akcja, tocząca się miarodajnie i stale, wzbudza dreszcz, niczym spokój przed burzą. Specyficzna narracja pozwala czytelnikowi na rozdwojenie, sprawia, że jest w środku fabuły i jednocześnie poza stworzonym światem. I tak jak bohaterka pozostaje zawieszona między możliwością a niemożliwością, tak i on tkwi w zawieszeniu, oczekiwaniu jeszcze długo po skończeniu lektury.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

czwartek, 13 grudnia 2012

Jabłońskiego cichcem

Wczoraj podobno premierę wydawniczą miała najnowsza powieść Witolda Jabłońskiego Słowo i miecz (o książce autor wspominał już w 2009 roku). Podobno, ponieważ książka, wydana pod skrzydłami SuperNOWEJ, nie jest jeszcze dostępna w żadnej księgarni, na stronie wydawnictwa również nie ma słowa o premierze. Reklamowanie jej jako "Słowiańskiej Gry o tron" uważam wprawdzie za zbyteczny wysiłek "speców" od marketingu, wszak Jabłoński to klasa sama w sobie, ale cóż... Jak tylko książka pojawi się w księgarniach...
Słowiańska „Gra o tron”!„Słowo i miecz” to powieść dziejąca się w XI wieku, w czasach pierwszych Piastów.Wkraczające na nasze ziemie chrześcijaństwo zmaga się z wciąż jeszcze niepokonanym żywiołem pogańskim. Skrzywdzona przez Bolesława Chrobrego dziedziczka książąt mazowieckich rodzi bękarta Miecława i wychowuje go na mściciela. Za sprawą rodzimych bogów i demonów nadchodzą Czasy Zamętu: trzej synowie Chrobrego giną w niezwykłych okolicznościach, buntują się możni, a lud pali kościoły i morduje znienawidzonych misjonarzy.

wtorek, 11 grudnia 2012

Wywiad z Ianem McKellenem

Na stronie Huffington Post można przeczytać ciekawy, zabawny wywiad z Ianem McKellenem, który opowiada nie tylko o swojej roli jako Gandalfa w produkcji Hobbit i Władca Pierścieni, lecz także o swoich aktorskich początkach i kwestii małżeństw homoseksualnych. Między innymi.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Grudzień w zapowiedziach

Na ciekawe nowości książkowe nie ma co liczyć w tym miesiącu, z kinowych też jakoś niewiele mnie zainteresowało.

Tytuł: Frankenweenie
Scenariusz: John August
Reżyseria: Tim Burton
Data premiery: 7 grudnia 2012 r.

Najnowszy film Burtona za granicą budzi mieszane uczucia. Niestety reżyser ten nie jest już moim pewniakiem. Do kina raczej nie pójdę, ale ciekawa jestem, czy zostało coś jeszcze z dawnego Burtona w tej produkcji. Ktoś widział?
Podczas zabawy pies Victora zostaje potrącony przez samochód. Chłopcu udaje się go jednak ożywić.

Tytuł: Hobbit. Niezwykła podróż
Scenariusz: Peter Jackson, Guillermo del Toro, Fran Walsh, Philippa Boyens
Reżyseria: Peter Jackson
Data premiery: 28 grudnia 2012 r.

Długo oczekiwana produkcja wreszcie ujrzy światło dzienne. Ja co prawda wielką fanką cyklu nie jestem, ale Władca Pierścieni mi się podobał i był prawdziwą wizualną ucztą dla oczu, spodziewam się więc, że Hobbit utrzyma ten poziom. Co najmniej.
Hobbit Bilbo Baggins wyrusza w niebezpieczną podroż, by wraz z czarodziejem Gandalfem i trzynastoma krasnoludami pokonać smoka Smauga.

niedziela, 2 grudnia 2012

I objawił się Pan Lodowego Ogrodu - "Pan Lodowego Ogrodu", tom IV, Jarosław Grzędowicz, Fabryka Słów 2012


Pierwszy tom Pana Lodowego Ogrodu był odkryciem, świeżym spojrzeniem na zastałą konwencję i zawierał wszystko, co najlepsze w prozie Jarosława Grzędowicza. Drugiej części już tak dobrze nie odebrałam. Chociaż nadal trzymała w miarę równy poziom, to przestała zaskakiwać. Trzeci tom rozczarował mnie na całej linii, nudą i bezcelowym przedłużaniem fabuły, ledwo dałam radę go przeczytać. Kiedy otrzymałam czwarty tom, pomyślałam, że będzie mi jeszcze trudniej. Obawiałam się, że przede mną ponad osiemset stron powtórki z poprzedniej części. Bezpodstawnie. Mimo że ten tom nie olśniewa, a jego zakończenie nie należy według mnie do najbardziej udanych, to po pierwszej powieści jest najlepszym z całego cyklu.

Czwarta odsłona Pana Lodowego Ogrodu zaczyna się dokładnie w tym miejscu, w którym kończy się trzecia, czyli kompletnie nie pamiętam gdzie, ponieważ przedostatnia część niemal całkowicie wyparowała z mojej pamięci. Po kilku stronach konsternacji wciągnęłam się jednak w lekturę i nawet wracały mgliste wspomnienia, dzięki czemu łatwiej było mi oswoić się z kontynuacją akcji. A dzieje się tutaj nieporównanie więcej, mimo że tak naprawdę dzieje się niewiele. Praktycznie cała fabuła opiera się na przygotowaniach do epickiej bitwy między Złem a Nie-złem świata Midgaardu II. Vuko we współpracy z Fjolsfinnem i swoimi przyjaciółmi szykują się do wojny, jakiej ta planeta nigdy nie widziała. Autorowi udało się rewelacyjnie odzwierciedlić te wszystkie działania w opisach intryg, zmyślnych akcji zwiadowczo-podjazdowych, szpiegostwa. Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniego tomu, zawarte tu dygresje i retrospekcje są naprawdę ciekawe, i mimo że każda ze wspominanych krain kojarzy się z co najmniej jednym rzeczywistym krajem, wydają się one autonomiczne, tak szczegółowo oddane zostały obyczaje mieszkających w nich ludzi, otaczających ich miejsc i przedmiotów. Umiejętnie wplecione elementy mitologii nordyckiej ucieszą miłośników tej kultury. Mnie bardzo podobało się wykorzystanie motywu Jormunganda.

Grzędowicz nie zapomniał w tym wszystkim o bohaterach. Poświęca ich rozmyślaniom i rozterkom sporo miejsca, czasami zbyt często się powtarzając, co sprawia, że zamiast fascynować czy budzić współczucie czytelnika – nudzą. Ciekawie przedstawiony jest Vuko, którego zmienia pobyt na Migdaardzie, a mimo wszystko wciąż pamięta o swoim zadaniu. Realne są jego odczucia, rozdarcie między chęciami pozostania i życia wśród nowych przyjaciół, a obowiązkiem, niepewność związana z wagą misji mu powierzonej, która chwilami go przytłacza. Interesująco i plastycznie wypadł efekt odwróconego wpływu na zachowania i postępowania bohaterów – w poprzednich częściach świat widziany był przede wszystkim oczami Drakkainena, on najczęściej komentował wydarzenia, zwyczaje. Tym razem większy nacisk Grzędowicz położył na oddziaływanie Vuka na jego towarzyszy, opisując, w jaki sposób uczy ich on technik walki, działania w grupie, zespołowo, co było zawsze dla nich obce, ale też jak szpiegować i knuć, z czym nie do końca się zgadzają. Czytelnik ma szansę poznać to wszystko głównie dzięki relacjom Filara, który również przeszedł przemianę. Dotąd przeze mnie niezbyt doceniany, w czwartym tomie stał się jednym z ulubieńców. Ten niedojrzały, wiecznie narzekający na los chłopiec przeobraża się w mężczyznę, wojownika godnego bronić życia członków swego klanu, staje się prawdziwym Nosicielem Losu. Szkoda, że pozostałym postaciom autor nie poświęcił więcej miejsca, jednak z krótkich fragmentów przebija się obraz mężnych wojów, honorowych, których łączą więzy prawdziwej, trwałej męskiej przyjaźni. W tych opisach uczuć, wątpliwości brakowało mi jedynie relacji Vuka i Sylfany. Pogodziłam się, że wątek miłosny nie został tu rozwinięty i nawet uznałam, że słusznie, ale ciężko mi przeboleć, że tych dwoje nie odbyło ze sobą dłuższej rozmowy, albo że Vuko nie poświęcił Sylfanie myśli w swoich rozterkach.

Najbardziej jednak zawiodłam się zakończeniem. Cała powieść, od początku, zmierza do ogromnej kulminacji, czytelnik spodziewa się Armagedonu, napięcie szybuje do góry niczym wypełniony helem balon, tymczasem jednak autor przekłuwa go cieniutką igiełką, co sprawia, że zamiast „boom” można usłyszeć tylko „puf”. Zupełnie jakby nie czuł już się na siłach dobrnąć do ostatnich stron. Mimo wszystko czwarty tom Pana Lodowego Ogrodu wpisuje się w całość dobrego cyklu, zapewniając udaną przygodę dla miłośników wypraw w pseudośredniowieczne czasy nordyckich bogów.

Recenzja z portalu Katedra.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Pamięć jest we krwi - "Krew na Placu Lalek", Krzysztof Kotowski, Prószynski i S-ka 2011

Do Krwi na Placu Lalek Krzysztofa Kotowskiego podchodziłam z rezerwą, mając w pamięci rozczarowanie Mariką i Modlitwą do Boga Złego, kontynuacją Kapłana. Lekturę tego thrillera zaczynałam ze dwa razy i odkładałam po kilku stronach. Ale przyszła jesień, a ja o tej porze roku mam szczególne upodobanie do mroków i intryg wszelakich (jak zapewne wiele osób), postanowiłam dać książce kolejną szansę. I tym razem nie mogłam się od niej oderwać.

Dawno już nie zdarzyło mi się zarwać nocy po to tylko, aby skończyć czytaną historię. Kotowskiemu udało się trzymać mnie w niepewności i napięciu od pierwszej do ostatniej strony przez cały wieczór i większą część nocy. Z pełnym przekonaniem mogę napisać, że Krew na Placu Lalek jest powieścią dużo lepszą od Kapłana, dojrzalszą i bardziej przemyślaną, a także rozwiniętą pod względem stylu. 
W zrujnowanym, opuszczonym pałacu na pograniczu niewielkiego miasteczka krzyk dziecka budzi z długiego snu młodą kobietę – Marię. Gdy odzyskuje świadomość, dostrzega stojącą przy niej ośmioletnią dziewczynkę, rozpaczliwie proszącą o pomoc. Dziecko nie potrafi wyjaśnić, czego się boi, ale jego przerażenie nie pozostawia żadnych złudzeń. Obie muszą uciekać i szukać pomocy. 
Mimo że kobieta doskonale pamięta, w jaki sposób znalazła się w pałacu, nikt nie pamięta jej. Nikt z miasteczka nie ma też pojęcia, kim jest ośmiolatka. W domu rodzinnym Marii mieszkają zupełnie obcy ludzie. Jej samej nie rozpoznają ani sąsiedzi, ani dotychczasowi znajomi, a rodzina twierdzi, że osoba, za którą się podaje, nigdy nie istniała. Przerażona kobieta rozpoczyna dochodzenie na własną rękę. Chce odzyskać tożsamość i uciec przed nieznanym zagrożeniem. Aby przeżyć i uratować dziewczynkę, musi dojść do prawdy, nawet jeśli okaże się ona niewyobrażalnym koszmarem.
Początkowo nie do końca byłam przekonana do fabuły. Dlaczego Chudy w ogóle zajął się tą sprawą? Jak to możliwe, że zwyczajna kobieta staje się ofiarą tak przemyślanej intrygi? I na co to wszystko? Cierpliwie jednak brnęłam w coraz bardziej zapętlającą się fabułę i otrzymałam aż nadto odpowiedzi. Kotowski w Krwi na Placu Lalek zawarł wszystko to, co tak ceniłam w Nocy Kapłanów i dał jeszcze więcej: drobiazgowość, inteligentną i wciągającą intrygę, mnóstwo ciekawostek, nie tylko z dziedziny fizyki kwantowej, filozofii, szeroko pojętej sztuki, teologii, które czasem stanowiły interesujące dygresje, a najczęściej uzupełniały historię. Doskonale budowane napięcie nie pozwala się oderwać, a wiarygodne i budzące sympatię postaci głównych bohaterów, chociaż sztampowe i nie wykraczające poza normy konwencji sensacyjnej ani obyczajowej, są w każdym calu żywe, chociaż występują jedynie na papierze. Widać też, że Kotowskiemu najwyraźniej spodobały się wątki fantastyczne, bo i tutaj wplótł je bardzo zgrabnie, realistycznie, czym spowodował w mojej głowie niezły mętlik i chęć uzupełnienia mojej wiedzy. Więcej nie napiszę. Sami się przekonajcie, naprawdę warto!

poniedziałek, 5 listopada 2012

Na skróty - część I: "Green Lantern", "Cowboys & Aliens", Skyfall

Przy okazji rocznicowego wpisu wspominałam, że są filmy, o których nie mam za wiele do powiedzenia, które nie zasługują na osobny wpis, o których jednak mimo wszystko chciałabym napisać kilka słów. Oto dzisiaj pierwsza taka notka, a w nim Green Lantern, Cowboys & Aliens, Skyfall.

Ostatnio przekonałam się, że lepiej nie mieć zbyt wielkich oczekiwań albo wręcz mieć jak najgorsze w stosunku do filmu albo książki, a wtedy można dać się przyjemnie zaskoczyć. A jeśli żywi się mniej lub bardziej wygórowane oczekiwania, można się niejednokrotnie bardzo zawieść. W pierwszym wypadku przykładem mogą być dwa filmy, które ostatnio obejrzałam – Green Lantern oraz Cowboys & Aliens. W drugim mowa będzie o najnowszym obrazie z Jamesem Bondem.

Gra w zielone - Green Lantern, scenariusz: Greg Berlanti, Michael Green, Marc Guggenheim, Michael Goldenberg; reżyseria: Martin Campbell, 2011

Kiedy pierwszy raz obejrzałam trailer do Green Lantern, pomyślałam, że to jakaś kpina. Ryan Reynolds, którego osobiście bardzo lubię i cenię jako aktora przede wszystkim komediowego, wciela się tu w tytułową postać i gania w zielonym, obcisłym kostiumie z durną, gumową maską na oczach i ratuje świat przed żółtym Paralaxem, posługując się przetwarzającym wyobraźnię pierścieniem, ładowanym przez magiczną Zieloną Latarnię. Wola kontra strach. Nie sądziłam, że będzie to dobry film, nie wierzyłam nawet, że znajdzie się w kręgu średnich. A jednak twórcy mnie zaskoczyli. Ograniczyli typowy dla takich obrazów patos do minimum (nie obyło się oczywiście bez pokrzepiających gadek i filozoficznych cytatów rodem z Paolo Coelho), a skupili się na ironicznej stronie konwencji superbohatera. Reynolds poradził sobie znakomicie z szybką przemianą z lekkoducha w odpowiedzialnego, ale wciąż urzekającego strażnika tak, że wyglądało to w miarę naturalnie. Efekty specjalne nie zachwycają, nie mówiąc o słabej, naprawdę słabej, charakteryzacji bohaterów (Mark Strong jako czerwony przerośnięty skrzat z doklejonymi elfimi uszami budził we mnie niepohamowane spazmy śmiechu, ilekroć pojawiał się na ekranie), ale łagodził to wyważony humor, niezła historia i dobra muzyka.

Zdejmij ten kapelusz, panie Craig! - Cowboys & Aliens, scenariusz: Roberto Orci, Alex Kurtzman, Damon Lindelof, Mark Fergus, Hawk Ostby; reżyseria: Jon Favreau, 2011

Nakręcono setki filmów o wojnie ludzi z kosmitami, kilka powstało nawet o wojnie kosmitów z kosmitami, zawsze jednak akcja umieszczona jest w czasach w miarę współczesnych lub w przyszłości, mniej lub bardziej dalekiej. I umówmy się, w ostatnich latach mało który film zaskoczył widza. Twórcom Cowboys & Aliens się to skutecznie udało, gdy postanowili wrzucić kosmitów na Dziki Zachód, pośród rewolwerowców i Indian. Podobnie jak w wypadku Green Lantern, tak i tutaj nie spodziewałam się rewelacji. Sądziłam wręcz, że będzie to totalna klapa, zważywszy na fakt, że Cowboys & Aliens to poważny western, w stylu tych, których gwiazdą był John Wayne. No dajcie spokój, ufoludki przeciwko kowbojom? I tym razem zostałam pozytywnie zaskoczona. Gdyby nie oprawa science fiction, byłby to naprawdę świetny western wpisujący się idealnie w konwencję tego gatunku, z doskonałą, barwną obsadą. Szare, wielkie stwory nie pozwalały jednak traktować go do końca poważnie. Jednak film, oprócz rewelacyjnych aktorów (Daniel Craig, Harrison Ford, Sam Rockwell, Keith Carradine), może poszczycić się świetną muzyką, dobrymi zdjęciami i niezłymi efektami specjalnymi. Nawet fabuła, schematyczna od początku do końca, trzymała w napięciu i wydawała się wiarygodna. Bo przecież jeśli przybysze z obcych planet mogą przypuszczać inwazję na ludzkie miasta teraz czy w przyszłości, to dlaczego nie mieliby robić tego XIX wieku czy nawet wcześniej? Jedna tylko rzecz mnie naprawdę denerwowała – kapelusz Daniela Craiga. Aktor wyglądał w nim jak kompletny wymoczek z przyklapniętymi uszkami (patrz plakat)...

Ile Bonda w Bondzie? - Skyfall, scenariusz: Neal Purvis, Robert Wade, John Logan; reżyseria: Sam Mendes, 2012

Natomiast w Skyfall, dwudziestym trzecim filmie o najsłynniejszym agencie, Daniel Craig wyglądał nienagannie w każdej, powtarzam, w każdej, sytuacji. Nawet gdy w trakcie pościgu za wrogiem po dachu pociągu skoczył do wnętrza przedziału z kilkutonowej koparki, najważniejsze było poprawienie mankietów śnieżnobiałej koszuli (moja ulubiona scena). Na Jamesa Bonda czekałam niecierpliwie cały październik. Wiele sobie obiecywałam po trailerze. Miałam dużą nadzieję, że okaże się co najmniej tak dobry jak Casino Royale, a zdecydowanie dużo lepszy od Quantum of Solace. Po seansie wiem jedno – nie jest tak dobry jak Casino Royale, żaden chyba już film z Bondem nie będzie tak dobry. Skyfall nie jest też znacznie lepszy od Quantum of Solace. Mam wrażenie, że został za bardzo zamerykanizowany, co widać zwłaszcza w szybkich, niby zabawnych dialogach, które Brytyjscy aktorzy prowadzą z kamiennymi minami, bez tej lekkości specyficznej Amerykanom. Dużo więcej tu również patetycznych scen i cytatów niż w poprzednich filmach, co sprawia, że Skyfall chwilami jest nudny. Imponujące sceny walk, pościgów, piękne zdjęcia i doskonała muzyka (genialna jest moim zdaniem piosenka Adele) cieszą oko i ucho. Zbyt wiele jednak akcji w akcji, żeby wszystko składało się w wiarygodną całość. Jakby w jednym obrazie zamierzano zmieścić dwa. Sam Daniel Craig zagrał bardzo dobrze, w jego Bondzie widać doświadczenie i piętno zdradzonego agenta, który mimo wszystko pozostaje lojalny. Javier Bardem natomiast jako złoczyńca kompletnie się pogubił. Jego stylizowany na Jokera z Mrocznego Rycerza Silva nie poradził sobie z udźwignięciem ciężaru psychopaty-geniusza, który stworzył Heith Ledger, i jego postać wypadła nieprzekonująco, podobnie jak motywy, którymi się kierował. Podobała mi się natomiast postać czarnoskórej agentki, granej przez Naomi Harris, kolejnej po Evie Green pełnokrwistej postaci kobiecej, a nie tylko jednej z wielu zdobyczy. Ralph Fiennes i Ben Whishaw, chociaż pojawiali na krótko, zostawili swój ślad jako dobrzy odtwórcy konwencjonalnych postaci. Najbardziej podobały mi się w Skyfall nawiązania do poprzednich filmów o Bondzie, odkryłam co najmniej kilka, jestem przekonana, że film okazał się prawdziwą gratką dla wiernych fanów. Film też całkiem nieźle i dobitnie pokazuje mechanizmy polityki rządowych agencji i władzy wyższej.

wtorek, 30 października 2012

Zapowiedzi listopadowe

Nic mnie w listopadowych zapowiedziach specjalnie nie zainteresowało. Wybrałam jedną książkę i jeden film z tego, co oferują wydawcy. Na szczęście nie narzekam na brak lektur i propozycji filmowych.

KSIĄŻKI

Tytuł: Wszystkie baśnie
Autor: Jacob Grimm & Wilhelm Grimm
Wydawnictwo: Rea
Data premiery: 23 listopada 2012 r.

Wreszcie jakieś zbiorcze wydanie baśni braci Grimm. Mam tylko nadzieję, że te oryginalne, z zachowaniem klimatu opowieści, a nie upupione wersje…
Ponad 200 baśni i legend opracowanych na podstawie zbioru: Baśnie zebrane przez braci Grimm. Przekłady pod redakcją P. N. Polewoja. Wydanie A. F. Marksa w Sankt Petersburgu, wydanego około roku 1893. Do książki wprowadzono niezbędne zmiany, uściślenia i uzupełnienia.
Teksty zostały porównane i sprawdzone z wydaniem niemieckim „Kinder und Hausmärchen, gesammelt durch die Brüder Grimm. Volksausgabe mit Illustrationen von P. Grot-Johann und R. Leiweber. Deutsche Verlags-Anstalt, Stuttgart, Leipzig, Berlin, Wien”. Na podstawie tego samego wydania zostały odtworzone ilustracje niemieckich artystów P. Grot-Johanna oraz R. Leiwebera.
FILM
Tytuł: Looper
Scenariusz: Rian Johnson
Reżyseria: Rian Johnson
Data premiery: 2 listopada 2012 r.

Dwa miesiące po światowej premierze Looper w końcu w polskich kinach. Moja obecność obowiązkowa, nie tylko ze względu na udział Bruce’a Willisa. Nie liczę na innowacyjność albo oryginalność, ale na dobre kino akcji w łatce SF.
Rok 2072. Przestępcy eliminują swoich przeciwników, wysyłając ich do przeszłości, gdzie mają być mordowani przez wynajętych zabójców. Jeden z nich dostaje zlecenie zabicie samego siebie z przyszłości.

wtorek, 16 października 2012

Literacki patriotyzm - "451° Fahrenheita", Ray Bradbury, tłumaczenie: Iwona Michałowska-Gabrych, Solaris 2012


Czy wyobrażasz sobie świat bez książek? Gdyby ktoś mnie o to zapytał dziesięć lat temu, odpowiedziałabym bez wahania, że nie. Teraz, w dobie digitalizacji wszystkiego, wiem, że, może nie za kilka ani kilkanaście lat, ale za kilkadziesiąt książki przejdą do historii. W swej tradycyjnej postaci pozostaną eksponatami w muzeach, podczas gdy w świecie królować będą obrazy w telewizorach, komputerach, telefonach... Taką właśnie czarną wizję przyszłości przedstawia Ray Bradbury w 451° Fahrenheita. Być może w latach 50., kiedy to powieść została wydana, traktowana była jako dystopijna science fiction, dzisiaj jednak więcej w niej prawdy i przerażającej samospełniającej się przepowiedni niż mogłoby się wydawać.

Uwaga: spoilery!!!

Książka amerykańskiego pisarza nie należy do arcydzieł literackich, nie zachwyca stylem ani psychologicznie głębokimi postaciami, jej fabuła również jest dość prosta, ale być może właśnie to sprawia, że jest tak realistyczna i przejmująca. Jej wydźwięk jest tym mocniejszy, że czytelnik zdaje sobie sprawę, jak wiele z tego, co w 1953 roku wydawało się mrzonką, się już spełniło. W tej krótkiej historii autor przedstawia nam bowiem świat owładnięty przez taśmowe, bezsensowne programy telewizyjne, bez których większość ludności Ziemi nie potrafi funkcjonować. Świat, w którym nie wolno posiadać ani tym bardziej czytać książek pod groźbą utraty całego majątku, nawet życia. Świat, w którym inność jest grzechem przeciwko reszcie ludzkości. I jeśli czytelnik miał złudzenie, że ludzie czują się uciskani przez jakiś reżim, Bradbury szybko wyprowadza go z błędu - to ludzie przestali czytać, przestali rozmawiać, poznawać się, bo tak łatwiej było im znieść codzienność. Ponurym symbolem przemian pisarz uczynił jeden z najbardziej zaszczytnych i poważanych zawodów świata - strażaka. W świecie Bradbury'ego strażacy, zamiast gasić pożary i ratować ludzi i ich dobytki przed niszczycielskim żywiołem, sami wzniecają ogień, by palić książki. To z pewnością jeden z najlepiej zastosowanych paradoksów w literaturze.

Jednym z przykładów, które dowodzą, że przedstawione przez autora wydarzenia, przestały być fikcją, niech będzie poniższy cytat:
Klasyczne dzieła skracane do piętnastominutowych słuchowisk, skracane dalej, by się zmieścić na dwóch kolumnach książki, w końcu redukowane do dziesięcio-, dwunastowersowego opisu. (s. 73)
To się dzisiaj dzieje! Wystarczy wspomnieć Twittera, na którym ludzie na całym świecie „ćwierkają” o wszystkim, mieszcząc się w stu czterdziestu znakach – o swoich spostrzeżeniach, planach, marzeniach, o tym, co jedli na kolację i jakiego potężnego mają kaca. Ale ten mini-blog nie jest jedynie wykorzystywany w tak błahych celach. Posługując się Twitterem Jennifer Egan, amerykańska pisarka, laureatka Pulitzera, napisała opowiadanie. Na razie to tylko eksperymentowanie, badanie nowych ścieżek komunikacji, ale po lekturze 451° Fahrenheita nie sposób pozbyć się wrażenia, że wizja Bradbury’ego zaczyna się sprawdzać.

Podobnie jest z kwestią oryginalności i dążenia świata do równania wszystkich jego mieszkańców do jednego poziomu. Taki proces odbywa się oczywiście od zarania dziejów ludzkości, nie przepadamy za jednostkami, różniącymi się sposobem ubierania, mówienia, kolorem skóry… Nasza niechęć ma wiele aspektów, można ją nazywać ksenofobią, rasizmem, brakiem tolerancji. Bradbury nie jest też jedynym autorem, który podejmuje wyzwanie ukazania czytelnikom ich małostkowości, ale z pewnością jednym z niewielu, który ma odwagę pisać o tym wprost, czyniąc książkę symbolem walki o wolność i prawo do bycia innym:
Ludzie nie rodzą się wolni i równi, jak głosi konstytucja, ale zostają zrównani. Każdy jest idealną kopią drugiego i wszyscy są zadowoleni, bo nie ma gór, przy których czuliby się mali. Książka w domu sąsiada jest więc jak nabita broń. (s. 78)
Oprócz uniwersalnej tematyki dystopijnej czy też w dzisiejszych czasach nawet już proroczej, uważny czytelnik odnajdzie w powieści Bradbury’ego jeszcze jeden wątek – potępienie polityki i społeczeństwa Stanów Zjednoczonych Ameryki. Pisarz bezpośrednio odnosi się, z jawną pogardą i niesmakiem, do syndromu wywyższania się Amerykanów, wizji USA jako supermocarstwa, które politycy i sami mieszkańcy uskuteczniają z uporem od czasów ukształtowania się tego państwa. Wizja kraju, w którym wojsko sprawuje stałą kontrolę nad życiem mieszkańców, ogłupianych przez programy telewizyjne i nie dostrzegających wiszącego nad nimi widma ostatecznej wojny, jest ostrzeżeniem dla rodaków Bradbury’ego:
Od 1960 roku wszczęliśmy i wygraliśmy dwie wojny atomowe. Czyżbyśmy tak się świetnie się bawili na swoim podwórku, że zapomnieliśmy o bożym świecie? A może jesteśmy tak bogaci, a reszta świata tak biedna, że po prostu mamy ją gdzieś? Słyszałem plotki: świat głoduje, a my się obżeramy. Świat haruje, a my się bawimy. Ciekaw jestem, czy to prawda. Czy to dlatego tak nas nienawidzą? [...] Może książki pomogą nam to zrozumieć. Może dzięki nim przestaniemy w końcu popełniać wciąż na nowo te same cholerne błędy! (s. 96)
Uosobieniem Ameryki, ślepoty i bezwolnego konsumpcjonizmu jest żona głównego bohatera, Mildred. Kobieta całkowicie dała się pochłonąć zastałej rzeczywistości, uzależniona od telewizji nie rozstaje się z nią nawet we śnie. Jest tak przesiąknięta bezmyślnymi i nic nie znaczącymi programami, że nie przyjmuje do świadomości swojego nieszczęścia. Całkowicie postanowiła wyprzeć bolesne wspomnienia i doszła w tym tak daleko, że zapomniała, kim była. I znowu książki wydają się jedynym ratunkiem, z którego, jak pokazuje nam historia, Amerykanie nie korzystają, dalej brnąc w przekonaniu o swojej wielkości i do innych narodów odnosząc się z protekcjonalizmem i pobłażliwością (co udowadnia hollywoodzkie kino), która w przyszłości może uderzyć w nich o wiele mocniej niż to się stało 11 września 2001 roku. Oczywiście i ten wątek można traktować uniwersalistycznie, w końcu wszystkie narodowości w jakimś stopniu przejawiają podobne zachowania, niemniej jednak mam wrażenie, że Amerykanie prześcigają nas na tym polu.

Jednak mimo wszystkich tych przygnębiających i mrocznych aspektów ludzkiej osobowości, wizja Bradbury’ego nie jest zupełnie fatalistyczna. Główny bohater, Guy Montag, strażak Salamandry, zdaje sobie nagle sprawę, że życie w apatii mu nie wystarcza, że nie jest szczęśliwy. Dźwignią zmiany w jego życiu staje się znajomość z młodziutką sąsiadką, Clarisse McClellan, która przez większość uznawana za chorą psychicznie, swoimi spostrzeżeniami i pytaniami budzi w Montagu wątpliwości. Dopiero dzięki niej mężczyzna zaczyna dostrzegać, w jakiej pustce żyje od lat. Tragiczne wydarzenia, jakie zachodzą później, sprawiają, że postanawia się zbuntować, walczyć z systemem, którego do niedawna był częścią. Można odnieść więc wrażenie, że nie jest za późno na ocalenie świata, że jeśli ktoś taki jak Montag, potrafił odzyskać świadomość i wystąpić przeciwko wszystkiemu, w co dawniej wierzył, te przemiany mogą zajść także w innych.

Zachowanie Montaga wywołało we mnie jeszcze jedną refleksję. My, ludzie krajów „najbardziej cywilizowanych”, żyjemy obecnie w czasach pokoju. Wojny toczone na świecie zdają się nas nie dotyczyć, nie wpływają bezpośrednio na naszą egzystencję. Ja przynajmniej takie miałam wrażenie do niedawna. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to, co się dzieje tysiące kilometrów ode mnie, ma wpływ, czego świadectwem są chociażby podwyżki cen żywności, kryzysy finansowe, wyższe ceny paliwa i tak dalej. Mimo wszystko czuję się bezpieczna. Tak jak bohater 451° Fahrenheita. I jego nagłe przebudzenie i decyzja o wystąpieniu przeciw panującemu układowi sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, co ja bym zrobiła w podobnej sytuacji. Czy byłabym w stanie walczyć o coś więcej niż tylko własne życie, czy miałabym odwagę poświęcić je w imię idei, której zwycięstwo nie jest pewne? Czy kiedykolwiek dojdę do takiego wniosku, że gdy nie ma się nic do stracenia, można sobie pozwolić na każde ryzyko? Nie wiem i nie dowiem się tego, dopóki nie stanę przed podobnym wyborem, jednak postawa Guya Montaga wzbudziła we mnie ducha walki, swego rodzaju literacki patriotyzm, w takim zakresie, na który mam wpływ. Jestem dumna, że czytam książki i postanowiłam, jakkolwiek to by górnolotnie nie brzmiało, szerzyć świadomość literacką we własnym otoczeniu. Być może w taki sposób, choćby w małej części, sprawię, że wizja Raya Bradbury’ego się jednak nie wypełni.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

środa, 10 października 2012

Jestem numerem cztery

Nie, nie chodzi o to, że się utożsamiam z bohaterem tego kiepskiego filmu dla nastolatków. Już (a może dopiero?) po raz czwarty obchodzę swoją małą rocznicę. Ten rok nie był specjalnie owocny pod względem wpisów, a wpłynęło na to wiele czynników, o których nie będę pisać, a napiszę jedynie, że nie chciałabym, aby ta tendencja się utrzymywała i mam nadzieję, że się zmieni na lepsze.

Opublikowałam zaledwie dwadzieścia dwie recenzje książek (to o dziesięć mniej w porównaniu z rokiem ubiegłym). Dwanaście z nich można śmiało zaliczyć do fantastyki, przy czym tylko cztery z nich należą do fantasy, a więc mogę napisać, że jestem z siebie dumna, że wreszcie udało mi się uwolnić od tego gatunku. Z innych książek: jedna to powieść bardziej historyczna niż fantasy, cztery to kryminały, pozostałe nie należą do fikcyjnych. Postanowiłam sobie, że w nadchodzącym roku będę czytała więcej książek naukowych w związku z moją drugą inicjatywą, która, z braku czasu i "przymusowe" recenzje, jest w zawieszeniu, a bardzo mi zależy, aby ją jednak doprowadzić do końca. Być może będę musiała z czegoś zrezygnować, aby to osiągnąć, na razie staram się ograniczać manię książkofila i nie kupować nowych ani nie brać zbyt wiele książek do recenzji.

Dużo większa różnica dotyczy wpisów z filmów i seriali. W ciągu ostatniego roku napisałam jedynie o dziewięciu produkcjach (w zeszłym roku było dwadzieścia dwa wpisy). Oczywiście obejrzałam ich o wiele, wiele więcej, ale jakoś nie znalazłam energii do pisania o nich, być może uda mi się to w kolejnym roku funkcjonowania. Możliwe, że o kilku napiszę za jednym zamachem, ponieważ wiele z tych tytułów nie wywarło na mnie takiego wrażenia, abym potrafiła wykrzesać o nich więcej niż kilka zdań. Filmowo rok 2011/2012 zdominował Sherlock Holmes, chociaż to bardziej wynika z tego, że nie miałam żadnych trudności w pisaniu o nim, niż z tego, że nie miał konkurencji.

Tradycyjnie najlepsze książki i filmy liczone są od najsłabszych (6. miejsce) do najlepszych (1. miejsce), najgorsze natomiast odwrotnie - najlepsze z najgorszych zajmuje szóstą pozycję, najbardziej irytujące pierwszą.

Najlepsze książki roku czwartego:
  1. Blade Runner. Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?, Philip K. Dickpo trzech latach Philip K. Dick wraca na miejsce pierwsze z genialną powieścią, jedną z najlepszych, jakie zdarzyło mi się czytać; tym razem jedynka za rzeczywistą wizję (nie)dalekiej przyszłości, za to, że stawiane pytania przez autora stają się tymi, które dzięki tej książce zostają w czytelniku na długo po lekturze, za charakterystyczny dla pisarza ironiczny, bezpośredni styl.
  2. Ex libris. Wyznania czytelnika, Anne Fadiman – przede wszystkim za przywrócenie mi miłości do książek i chęci ich czytania, ale też za ciekawe, wciągające, zabawne opowieści pisane przepięknym stylem prawdziwej miłośniczki literatury.
  3. Zbrodnia w błękicie, Katarzyna Kwiatkowska – za najlepszą debiutancką powieść, jaką czytałam w tym roku, za dni pełne napięcia, ciekawości i tajemnicy, oraz za świetne przedstawienie tła obyczajowego Polski XIX wieku i przemycenie kilku faktów z historii tego okresu.
  4. Excalibur, Bernard Cornwell – dla najlepszej powieści z Trylogii arturiańskiej, za umiejętność pozytywnego zaskakiwania nawet w tym trzecim tomie i ponowne zabranie mnie do średniowiecznego świata.
  5. Celtowie. Od epoki brązu do New Age, John Haywood – za doskonale przygotowaną merytoryczną, pełną szczegółów wyprawę przez wieki po kulturze celtyckiej, bez przynudzania i pouczania.
  6. Warsztat pisarza. Jak pisać, żeby publikować, Dwight V. Swain – za przekazanie świetnych i praktycznych porad dotyczących pisania, kreowania wyobraźni bez owijania w bawełnę i mydlenia oczu marzącym o wielkiej pisarskiej karierze, za mądrość.
Najlepsze filmy/seriale roku czwartego:
  1. Sherlock, sezon I, Mark Gatiss & Steven Moffat – za udowodnienie, że Sherlock Holmes może żyć w każdych czasach, za oryginalność, rewelacyjne, cięte, pełne humoru dialogi, świetną obsadę i doskonały scenariusz, za Benedicta Cumberbatcha.
  2. Sherlock, sezon II, Mark Gatiss & Steven Moffat – za utrzymanie równego poziomu i kolejną dawkę ciekawych i wciągających przygód.
  3. Hydrozagadka, Andrzej Kondratiuk – za świetne, ironiczne pełne humoru i inteligentne dialogi oraz humor sytuacyjną, za jedną z najlepszych parodii filmowych, jakie miałam okazję oglądać.
  4. Jane Eyre, Cary Fukunaga – za najbliższą realiom i najbardziej wiarygodną wersję powieści Charlotte Brontë, za prawdziwą i „surową” grę aktorską młodziutkiej Mii Wasikowskiej i rewelacyjnego jak zwykle Michaela Fassbendera, za wspaniałe zdjęcia.
Najgorsze książki roku czwartego:
  1. Powrót cienia, Tad Williams – za absolutnie pod każdym krokiem rozczarowującą kontynuację trylogii, za nieskrócenie moich męczarni trzecim tomem, a dobicie mnie informacją o bezsensownym rozwleczeniu historii na tom czwarty, za koszmarki redaktorsko-korektorskie.
  2. Złodziej z szafotu, Bernard Cornwell – za podanie mi całkowitego przeciwieństwa tego, co autor przedstawił w Trylogii arturiańskiej, za brak stylu, pomysłu, przynudzanie i brak tła historycznego.
  3. Władca wilkówJuraj Červenàk – za niebycie Andrzejem Sapkowskim… a tak poważniej za brak oryginalności we wpleceniu wierzeń słowiańskich w fabułę, za toporny język, liczne błędy, nijakich bohaterów.
  4. Brak wiadomości od Gurba, Eduardo Mendoza – za krótką, mało sensowną historyjkę bez polotu i humoru.
  5. Świat wampirów. Od Draculi do Edwarda, Manuela Dunn-Mascetti – za niecne i bez pokrycia wykorzystanie motywu Zmierzchu do bajdurzenia o wampiryzmie tonem naukowca, za błędy merytoryczne.
  6. Alkaloid, Aleksander Głowacki – za przekombinowaną, niezbyt klejącą się w całość historię, przeładowaną udziwnionymi pojęciami bez wyjaśnienia, za nieprzekonujących bohaterów.
Najgorsze filmy/seriale roku czwartego:
  1. Sherlock Holmes: Gra cieni, Guy Ritchie – za świętokradcze wręcz zmarnowanie potencjału pierwszego filmu i spłycenie produkcji do granic możliwości sztampowością.
  2. Mroczne cienie, Tim Burton – za brak Burtona w Burtonie, to przede wszystkim, za schematyczność, plastikowatość fabuły, zdjęć i postaci.
  3. Thor, Kenneth Branagh & Joss Whedon – za ogromną dawkę patosu w lukrowanej otoczce i pójście na łatwiznę w stylu „fani komiksu i tak popędzą na to do kin, to po co się będziemy starać”.
  4. Księżniczka i Żaba, Ron Clements & John Musker – za to, że po raz kolejny Disney próbuje nakarmić dziewczynki, że nie poradzą sobie tak naprawdę bez mężczyzn, za zatrzymanie się w miejscu i brak elastyczności, za utrwalanie stereotypów.
  5. Beowulf, Robert Zemeckis – wbrew słabym efektom specjalnym i trochę pompatycznej fabule to całkiem niezły film, oryginalnie podchodzący do tematu potwora i bohatera, z piękną muzyką, za grę z konwencją mitu.

czwartek, 4 października 2012

Czarny Rogan! Nadchodzi Czarny Rogan! - "Władca wilków", Juraj Červenàk, tłumaczenie: Agata Janiszewska, Erica 2012


(Tytuł recenzji jest aluzją do jednej z postaci-legend Warszawy. Niestety nie mogłam się pozbyć tego skojarzenia…)

Wierzeniami słowiańskimi interesuję się od dzieciństwa. Moja ciekawość przeszła w fascynację, kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z cyklem wiedźmińskim Andrzeja Sapkowskiego. Przygody Geralta z Rivii zainspirowały również Juraja Červenàka do napisania trylogii Czarnoksiężnik, który jednak postanowił umieścić swoją historię w realiach historycznych wczesnego średniowiecza. O tym wszystkim oraz o kilku innych rzeczach autor informuje czytelnika w przedmowie do poprawionego wydania Władcy wilków. Złamałam swoją zasadę i przeczytałam ją, zanim zagłębiłam się w powieść. Gdyby nie to, być może książka podobałaby mi się bardziej. Przez autora nie mogłam się jednak powstrzymać przed porównywaniem powieści do cyklu o wiedźminie. Červenàkowi bardzo, ale to bardzo daleko do stylu i jakości, jaką dał czytelnikom polski pisarz.

Bohaterem trylogii jest Czarny Rogan, weteran wielu wojen, pogromca plemienia Awarów. Jego celem tym razem jest nie służba w obronie królów, ale zemsta na awarskich wojownikach, którzy wymordowali jego rodzinę. W czasie swojej wędrówki Rogan dowiaduje się, że bogowie wyznaczyli mu jednak inne zadanie. Tak krótko zarysowuje się fabuła historii, dla której tłem ma być przeplatanka historycznych wydarzeń, słowiańskich wierzeń i magii. I chociaż zapowiadało się całkiem ciekawie, to im bardziej zagłębiałam się w lekturę, tym mniej byłam zainteresowana. Winę za to ponosi przede wszystkim słaby styl słowackiego autora. Prostacko-poetycki język to kiepskie połączenie, brakuje tu stylizacji, wszyscy bohaterowie, bez względu na pozycję społeczną, posługują się tym samym, uczonym językiem rodem z popularnonaukowych książek. We wstępie autor napisał, że w poprawionym wydaniu unikał rozwlekłych opisów i nadętych porównań – boję się pomyśleć, jak wyglądała pierwsza wersja, ponieważ w tym wydaniu od porównań, powtórzeń, tautologii aż się roi. Razi strona redakcyjna, niepotrzebne przypisy, literówki, zbyt dosłowne tłumaczenie, którego nikt zdaje się nie poprawił.

Nie przekonują mnie pojawiające się tu postaci. Począwszy od Rogana, doskonałego łucznika, zbolałego ojca i męża, zatwardziałego w swej zemście, postępującego jednak lekkomyślnie i zupełnie nie jak na doświadczonego wojownika przystało. Jego towarzyszka z przypadku, Mirena zwana Osą, irytuje bezczelnością, zarozumiałością, hipokryzją wobec wiary (wierzy w swoją Chors, nie w pozostałych bogów), stereotypową postawą wojującej feministki, która nie ma za sobą głębszej historii; autor nie daje żadnej wskazówki, co mogłoby być przyczyną jej chłodu, bo przecież każdy człowiek się zmienia; ona wydaje się taka sama od zawsze. Także Wielimir, pochodzący z Borynia wojak, który po latach powraca do rodzinnej osady, to tylko prosty chłop, na którym, co dziwne, okrucieństwa wojny nie wycisnęły żadnego piętna. Jego nagła miłość do pięknej i młodej starościny Krasy jest przewidywalna i zupełnie nie ma znaczenia dla opowiadanej historii. Stojący po drugiej stronie awarscy wojownicy, Krwawe Psy, są wyraziście źli, każdy jeden i wszyscy razem, to maszyny do zabijania, wykonujący rozkazy swego władcy, kapłana ciemności Jugurrusa. Ich okrucieństwo nie zna granic, ale ono po prostu jest, nie wzbudza przerażenia czy niepokoju, chwilami tylko obrzydzenie.

O Władcy wilków nie mogłabym też powiedzieć, że ma dobre tło historyczne. Są Słowianie, są Awarowie, wiadomo, że akcja powieści dzieje się ok. IX wieku na terenach dzisiejszej Słowacji, że w osadach władzę sprawują starostowie. I to wszystko. Autor nie pokazuje życia normalnych ludzi, ich myślenia, skupia się jedynie na spustoszeniu, jakiego dokonali Awarowie, ale nie podaje szerszego kontekstu, nie wiadomo, co się dzieje gdzie indziej, jak z klęską radzą sobie mieszkańcy. Więcej o tym jest w nocie historycznej zamieszczonej na końcu książki, szkoda, że autor nie zadał sobie trudu, aby wpleść te informacje w tekst.

Jedynym plusem powieści są fragmenty opisujące bóstwa słowiańskie i elementy wierzeń. Autor całkiem zmyślnie wprowadził poszczególnych bogów, subtelnie pokazując ich obecność w świecie śmiertelników, zarysował ich intrygi i tajemnice, niejednoznaczność. Także Gorywałd, wilk, który stanie się towarzyszem Rogana, zapowiada się na ciekawą osobowość. I dlatego dam szansę i przeczytam kolejny tom.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

poniedziałek, 1 października 2012

Zapowiedzi na październik


KSIĄŻKI

Tytuł: Zgroza w Dunwich
Autor: Howard Philips Lovecraft
Wydawnictwo: Vesper
Data premiery: 3 października 2012 r.
Jeśli istniała rzecz, której Howard Phillips Lovecraft nie pomieściłby w swej otchłannej wyobraźni, był nią pośmiertny los jego własnej twórczości. Niezauważony za życia, dziś uważany za arcymistrza literatury grozy, żył tylko 47 lat. Urodził się i zmarł w Providence, kolebce anglosaskiej Ameryki. Był erudytą, staromodnym dżentelmenem, koneserem klasycznej poezji i kolonialnej architektury. Mało publikował, pisał dla przyjemności, ze straceńczą nonszalancją. Uwielbiał koty. Miewał koszmarne sny. Swe nieokiełznane fantazje przekuł w stylową i obsesyjną prozę, która do dziś nie przestaje zachwycać, przerażać i inspirować.
Czytelniku, miej się na baczności! Oto piętnaście najbardziej upiornych opowieści wszech czasów:
  • „Dagon” („Dagon”, 1917)
  • „Ustalenia w sprawie zmarłego Arthura Jermyna i jego rodu („Facts Concerning the Late Arthur Jermyn and His Family”, 1920)
  • „Wyrzutek” („The Outsider”, 1921)
  • „Muzyka Ericha Zanna” („The Music of Erich Zann”, 1921)
  • „Szczury w murach” („The Rats in the Walls”, 1923)
  • „Święto” („The Festival”, 1923)
  • „Zew Cthulhu” („The Call of Cthulhu”, 1926)
  • „Przypadek Charlesa Dextera Warda” („The Case of Charles Dexter Ward”, 1927)
  • „Kolor z innego wszechświata” („The Colour Out of Space”, 1927)
  • „Zgroza w Dunwich” („The Dunwich Horror”, 1928)
  • „Szepczący w ciemności” („The Whisperer in Darkness”, 1930)
  • „W górach szaleństwa” („At the Mountains of Madness”, 1931)
  • „Widmo nad Innsmouth” („The Shadow Over Innsmouth”, 1931)
  • „Cień spoza czasu” („The Shadow Out of Time”, 1935)
  • „Nawiedziciel mroku” („The Haunter of the Dark”, 1935)
Posłowie: W przeddzień potwornego zmartwychwstania
Wszystkie po raz pierwszy w nowym, wiernym przekładzie, w pełni oddającym elegancję i bogactwo stylu Lovecrafta, uzupełnione obszernym posłowiem i ozdobione wspaniałymi ilustracjami.
Tytuł: Katarzyna Wielka. Portret kobiety
Autor: Robert K. Massie
Wydawnictwo: Znak
Data premiery: 15 października 2012 r.
Opowieść o kobiecie, która zatrzęsła światem
Bezwzględna despotka czy oświecona reformatorka? Propagatorka najgorszych perwersji czy nieśmiała dziewczyna z Pomorza? Katarzyna Wielka miała wiele twarzy. Polacy znienawidzili ją za odebranie niepodległości. Wolter pokochał za zamiłowanie do filozofii. Sprzeciwiała się zacofaniu Rosji, ale przez czterdzieści lat trzymała kraj żelazną ręką. Współczuła uciskanym chłopom, ale bez mrugnięcia okiem topiła wiejskie powstania we krwi. Była kobietą, ale w konserwatywnej Rosji zdobyła pełnię władzy, o której wcześniejsi carowie mogli tylko marzyć.
W najnowszej książce Roberta K. Massiego – zdobywcy Nagrody Pulitzera i jednego z najwybitniejszych znawców dawnej Rosji – Katarzyna Wielka powraca do życia.
Oto historia pełna intryg, tajemnic dworskiego życia i dylematów władzy. Od nieszczęśliwego dzieciństwa w Szczecinie, poprzez patologiczny związek ze zdziecinniałym carem aż po wstrząsane skandalami panowanie. Pierwsza naprawdę pełna biografia jednej z najważniejszych postaci w historii Polski i Europy.
Tytuł: Cyrk nocy
Autor: Erin Morgenstern
Wydawnictwo: Świat Książki
Data premiery: 17 października 2012 r.
Tajemniczy pojedynek między Celią i Markiem – dwojgiem iluzjonistów, pozbawionych prawa do miłości – w powieści o sile magii, prawdzie, naturze człowieka i świata.
Czym jest Cyrk Marzeń, powołany do życia przez pewnego ekscentryka pod koniec XIX wieku? Miejscem pokazów niezwykłych sztuczek, za którym fani jeżdżą po całym świecie? A jeśli to, co demonstrują artyści, nie jest iluzją, ale… prawdą?
Na tle dziwnych zdarzeń i postaci rozgrywa się pojedynek między parą młodych iluzjonistów, sterowanych przez swych bezwzględnych opiekunów. Gdy Celia i Marco zakochują się w sobie, pojedynek wymyka się spod kontroli…
Z pozoru realistyczna powieść z akcją w okresie fin de siecle’u, a naprawdę fascynująca baśń metafizyczna o tym, co w życiu najważniejsze.
Tytuł: Córka żelaznego smoka. Smoki Babel
Autor: Michael Swanwick
Wydawnictwo: MAG
Data premiery: 26 października 2012 r.
„W dniu, gdy dzieci spotkały się, by uknuć śmierć nadzorcy, w głowie dziewczynki-podmieńca zrodziła się decyzja, by ukraść smoka i uciec. Wtedy jednak jeszcze o tym nie wiedziała”.
Tymi słowy Michael Swanwick wprowadza nas w niezwykłą krainę najmroczniejszej fantasy, erotycznych snów i przemysłowych czarów – równając się skoncentrowaną siłą i unikatowością wizji ze swoim nagrodzonym Nebulą arcydziełem „Stacje przypływu”.
Jane jest ludzkim podrzutkiem dojrzewającym w świecie pełnym przemocy i potworów. Maltretowana i dręczona, trudzi się obok trolli, krasnoludów, zmienników i fejów w ciemnych, styksowych czeluściach fabryki parowych smoków. Pomaga budować gigantyczne, czarne, żelazne maszyny, za pomocą których elfi władcy świata prowadzą wojny. Mała Jane perspektywy ma ponure, a przyszłość wydaje się pozbawiona nadziei – póki zimny, choć kuszący wewnętrzny głos nie naszepcze jej o górskich jeziorach, jesiennych gwiazdach… i wolności.
Głos prowadzi ją do smoka ze złomowiska – starego, zepsutego, utrzymywanego przy życiu przez nienawiść i ciągle niezaspokojoną żądzę krwi. Obiecuje Jane, że pomoże jej uciec, jeśli ona w zamian pomoże mu odzyskać możliwość latania. Lecz za bramami fabryki czają się niewypowiedziane cuda i okropności – prawdziwe imię jest tam bronią, a erotyczne pokusy tylko czekają, by zdeprawować młodą dziewczynę zahartowaną przez okrutne życiowe niesprawiedliwości.
Bystry umysł, upodobanie i talent do kradzieży pomagają Jane się utrzymać podczas osobliwej i mozolnej podróży, od niewolnicy do studentki, od alchemiczki po mścicielkę – a jednocześnie narkotyki i sny przenoszą ją na krótkie wycieczki w skradzioną rzeczywistość. Przez cały ten czas, w cieniach czyha smok – wypełnia jej głowę brutalnymi wizjami, wciąga w siatkę nieodgadnionych spisków i niewidzialnych sił. Na koniec, owładnięty przez niego podrzutek stawi czoło siłom, które od zawsze rządzą jej światem.
Smoki Babel
Ostatnio nie czytam zbyt wiele fantasy, ale wróciłbym do niej w jedną babelową minutę, gdyby tylko pojawiało się więcej takich książek, jak ta: eleganckich, erudycyjnych, przewrotnie zabawnych, pełnych wyrachowania, współczucia, dynamiki, zdolnych przebić się przez wyświechtane konwencje i sentymentalizm, stanowiących cios przywracający gatunkowi jego pierwotną moc.
— Locus
Swanwick gładko łączy zaawansowaną technologię z magią, przedstawiając nam szeroki wachlarz wspaniałych konceptów, fascynujących dygresji i pełnych wigoru bohaterów. Język jego prozy bez wysiłku przeskakuje pomiędzy elfim wyrafinowaniem a złodziejskim slangiem, tworząc oszałamiający literacki gulasz. To nowoczesna fantasy u szczytu formy, która powinna bardzo spodobać się fanom „Chłopaków Anansiego” Neila Gaimana oraz China’y Miéville’a.
— Publishers Weekly
FILM

Tytuł: Skyfall
Scenariusz: Neal Purvis, Robert Wade, John Logan, Patrick Marber
Reżyseria: Sam Mendes
Data premiery: 26 października 2012 r.
"Skyfall" to 23. film o najsłynniejszym agencie Jej Królewskiej Mości. Za kamerą po raz pierwszy stanął Sam Mendes – twórca m.in. "American Beauty", "Drogi do szczęścia" i "Jarhead’a". Film będzie kontynuacją stylu "nowego" Bonda, który zapoczątkowało przełomowe "Casino Royale" z Danielem Craigiem w roli głównej.  W "Skyfall" zobaczymy również nowe gorące gwiazdy – Javiera Bardema w roli czarnego charakteru oraz Ralpha Fiennesa, którego postać owiana jest do tej pory tajemnicą. W roli dziewczyny Bonda wystąpi zjawiskowa Bérénice Marlohe.

środa, 26 września 2012

O polskiej fantasy w gorzkiej pigułce - "Baśnie zbyt prawdziwe. Trzydzieści lat fantasy w Polsce", Małgorzata Tkacz, Gdański Klub Fantastyki 2012


Trzydzieści lat minęło… Właśnie w tym roku mija trzydziesta umowna rocznica istnienia literatury fantasy w Polsce. Z tej okazji Gdański Klub Fantastyki postanowił wydać pracę Małgorzaty Tkacz Baśnie zbyt prawdziwe. Trzydzieści lat fantasy w Polsce, określając ją jako przełomową i pierwszą taką pracę na gruncie polskim.

Czy jest to praca przełomowa na gruncie fantasy? I tak, i nie. Tak, ponieważ zbiera wszystkie najważniejsze informacje o konwencji i jej odmianach, odwołując się wyłącznie do polskiej literatury fantasy. Przedstawiając fundamentalne założenia poszczególnych odmian, pokazuje różnice, jakie występują między twórczością polskich pisarzy a ich zachodnimi kolegami. A jest ich całkiem sporo. To największy plus Baśni zbyt prawdziwych, żadne bowiem inne opracowanie nie uwzględnia tylu dzieł z rodzimego rynku. Co więcej, autorka nie skupia się prawie w ogóle na dziełach zagranicznych. Owszem, powołuje się na klasyków i powieści będące „kamieniami milowymi”, ale jedynie w tym celu, aby ukazać pewne schematy. Dalej już stąpa wyłącznie po polskim gruncie. Dlaczego jednak pojawiło się to „nie”? Nie uznałabym pracy za fundamentalną, oryginalną, ponieważ nie znajduje się w niej nic odkrywczego, to przede wszystkim zbiór danych o fantasy polskiej, które przez wszystkie lata istnienia gatunku w naszym kraju publikowane były w różnych źródłach. Ci, którzy znają prawa konwencji i orientują się w historii literatury fantastycznej, nie znajdą tutaj nic, czego nie dowiedzieliby się z czasopism i wcześniejszych opracowań, czy też nie doszliby własnymi przemyśleniami.

Przyznam, że mnie ta praca zmęczyła. Przede wszystkim dlatego, że autorka nie napisała niczego, czego bym już nie wiedziała o fantasy. Przyjemność lektury odbierał również akademicki styl, pełny naukowych zwrotów, typowych dla toku przynudzającego, podstarzałego i przesiąkniętego rutyną wykładowcy, a nie fanki literatury fantastycznej, która chce przybliżyć ją innym fanom (rozumiem, że taki był cel wydania książki w Gdańskim Klubie Fantastyki). Słowa takie jak, żeby przytoczyć tylko kilka, „heterogeniczność” (niejednoznaczność, różnorodność), „komplementarny” (uzupełniający się), „epigoński” (naśladowczy, mało oryginalny), „delimitacja” (wyznaczenie granic) mogą (oczywiście nie muszą) utrudniać zrozumienie tekstu, a przecież wystarczyło użyć ich normalniejszych odpowiedników. Jakby tego było mało wydawca również nie zadbał o poprawną stronę redakcyjną czy korektę, w książce roi się od wszelkiego rodzaju błędów. Utrudnienie w czytaniu sprawiała również czcionka szeryfowa, która przez małe odstępy między wierszami zlewała się w trakcie lektury.

Autorka imponuje wiedzą na temat polskiej fantasy, rzeczywiście przeczytała niemal wszystko, co wyszło spod piór najważniejszych przedstawicieli gatunku w naszym kraju, z pewnością jest również zaznajomiona z większością utworów należących do klasyki fantasy na świecie. Tkacz odrobiła również pracę domową z zakresu teorii literatury oraz teorii konwencji literatury fantastycznej. Świadczy o tym bogata bibliografia załączona na końcu pracy. Z pewnością "Baśnie zbyt prawdziwe" można określić skarbnicą wiedzy i podstawowym kompedium dotyczącym fantasy, z którym każdy, kto chce mieć jakiekolwiek pojęcie o tym gatunku, powinien się zapoznać. Autorka wskazuje i popiera solidnymi argumentami artystyczność i oryginalność wielu powieści polskich z gatunku fantasy, obalając tym samym tezy o jej wyłącznie rozrywkowym charakterze.

Dlatego mimo pewnych mankamentów opracowanie Małgorzaty Tkacz powinno znaleźć poczesne miejsce wśród prac na temat fantasy polskiej. Powinno być także lekturą obowiązkową dla wszystkich, którzy pragną pogłębić swoją wiedzę o konwencji fantasy oraz polskim do niej podejściu. Baśnie zbyt prawdziwe warto mieć również na półce choćby po to, aby móc do nich sięgnąć w celu przypomnienia sobie pewnych elementów konwencji czy choćby ze względu na wspomnianą bogatą bibliografię tekstów literackich oraz opracowań.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

poniedziałek, 17 września 2012

One są wszędzie! - "Wampiry", Nigel Suckling, tłumaczenie: Paulina Głuchowska, Bellona 2012


Temat wampiryzmu i jego istnienia w kulturze oraz przerabiania przez konwencje literackie interesuje mnie od lat. Znam klasyków gatunku, czytałam wiele książek Anne Rice, mam za sobą kilka książek z cyklu Charlaine Harris, przeczytałam nawet Zmierzch. Od strony literackiej temat zaczął mnie już nużyć. Na świecie era wampirów pomału dobiega kresu, w Polsce jednak moda na krwiopijców trwa nadal. Wydawnictwa ciągle wznawiają powieści paranormalne, raz na jakiś czas postanawiają dać również czytelnikom pozycje mniej lub bardziej naukowe. Jedną z nich jest książka Nigela Sucklinga (zwróciliście uwagę na charakterystyczne nazwisko?). I chociaż Wampirom daleko do poważnej naukowej pracy (nie można ich nawet zaliczyć do popularnonaukowych książek), to jednak stanowi całkiem interesujący zbiór ciekawostek o wierzeniach w wampiry i inne demony mniej lub bardziej je przypominające.


Autor barwnie opowiada o istotach demonicznych z różnych stron świata. Mimo że od samego początku odwołuje się do Draculi Brama Stokera, z której cytaty stanowią motta kolejnych rozdziałów, o samych wampirach i ich historii dowiemy się niewiele. Bardziej Sucklinga interesują wampiropodobne stworzenia oraz istoty nie mające dużo wspólnego z krwiopijcami. Amerykanin ze swobodą skacze przez różne epoki i tematy, zarzuca czytelnika sporą ilością informacji, mniej lub bardziej rozbudowanych. Robi to przy tym w sposób bardzo chaotyczny, często zdawkowy, co przekłada się na słabe ich przyjmowanie. Książkę czyta się szybko i bez większych trudności, ale też niewiele pozostaje w pamięci. Po lekturze nasunął mi się szczególnie jeden wątek – każda społeczność ma jakiegoś wampira w kulturze. To zdumiewające, jak, odległe zdawałoby się, narodowości mają podobne wyobrażenia o demonach.

Sporym plusem, przynajmniej dla mnie, jest to, że autor nie zajmuje się literackimi wersjami mitu. Poza dość częstym odwoływaniem się do Stokera, wymienia tylko Wampira Polidoriego, Carmillę Le Fanu czy należącego do wielu autorów Wampira Varneya. Kilka zdań poświęca żyjącym pisarzom. I dobrze, przecież powstało tak wiele opracowań, że cóż jeszcze oryginalnego można napisać? Zamiast tego Suckling postanowił zebrać przeróżne historie o istotach nadnaturalnych i przekazać je czytelnikom. Niestety najwidoczniej bez większego planu. Jak już zwróciłam uwagę wcześniej, nie kieruje autorem żadna chronologia, trudno też mówić o uporządkowaniu tematycznym, wbrew tytułom rozdziałów. W dodatku wszystkie opowieści, sprawozdania policyjne, legendy, przerabia na swoją narrację, przez co tracą nieco na autentyczności. Być może gdyby poświęcił więcej uwagi kilkunastu tylko wątkom, zamiast upychać całą wiedzę na niecałych trzystu stronach, jego praca byłaby o wiele ciekawsza i miałaby większy wpływ na czytającego.

Dużym plusem Wampirów są piękne ilustracje Bruce’a Penningtona. Nadają słowotokowi Sucklinga swoisty klimat. Książka nie jest przełomowa, nie wnosi żadnych rewelacji ani odkryć, ale może być przyjemną rozrywką na kilka wieczorów.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Katedra.

wtorek, 11 września 2012

Był sobie kosmos - "Dzienniki gwiazdowe", Stanisław Lem, Wydawnictwo Literackie 2012


Do Stanisława Lema zraziłam się już w podstawówce. W lekturach były wówczas Opowieści o pilocie Pirxie. Książka mi się nie spodobała. W ramach pracy domowej mieliśmy również obejrzeć film, który także nie przypadł mi do gustu. Nie cierpiałam wówczas wszystkiego, co akcję miało w kosmosie, który był dla mnie jeszcze bardziej fantastyczny niż baśnie lub legendy. Moja niechęć do Lema pogłębiła się na studiach. Kiedy pisałam pracę licencjacką o cyklu wiedźmińskim, czytałam wybrane fragmenty Fantastyki i futurologii, w której autor wyrażał się niepochlebnie i lekceważąco o fantasy. Minęło kilka lat, zaczęłam się zaznajamiać z literaturą science fiction i oczywistym się stało, że wypadało poznać co najmniej kilka dzieł polskiego klasyka tego gatunku. Do przeczytania Dzienników gwiazdowych skłonił mnie charakter opowiadań – miały być to zabawne, ironiczne opowieści o naturze ludzkiej w kosmicznej łatce. I takie też są.

Zbiór opowiadań o Ijonie Tichym ma swoje wzloty i upadki. Kilka zachwyca rozbuchaną wyobraźnią, ironią, zmusza do refleksji nad własnym życiem i postępowaniem. Niektóre historie są powtarzalne i niespecjalnie oryginalne, czasem wręcz nudzą filozoficzno-naukowym stylem staroświeckiego i lekko bufoniastego bohatera. Jednak we wszystkich chodzi o jedno - o pokazanie, że człowiek nie ma prawa nazywać siebie panem wszechświata. Lem z lekkością i pod płaszczykiem humoru obnaża wszystkie nasze słabości i wady, mówi o nielicznych zaletach. Jego rozmyślania wkładane w usta Tichy'ego nie straciły na aktualności.

Autorowi nie można odmówić kreatywności, jego neologizmy zapełniają niemal każdą stronę. Celne spostrzeżenia i przewidywania zmuszają do refleksji nad istotą człowieczeństwa, utylitarnością, oryginalnością, podejściem do wiary. Jego rozważania nad istnieniem Boga i różnymi aspektami wiary i działań Kościoła zapewne nie przypadły do gustu zwolennikom chrześcijaństwa w czasach, kiedy opowiadania publikowano, teraz także nie spodobałoby się w tych kręgach. Lem nie kwestionuje istnienia sił wyższych, natomiast stawia pobudzające do myślenia pytania, na które tylko czytelnik może dać odpowiedź. Sama, czytając opowiadania, niejednokrotnie zgadzałam się z narratorem w podejściu do tematu wiary.

Główny bohater lekko mnie irytował fałszywą skromnością i jednocześnie obnoszeniem się ze swoją wiedzą, nie można mu jednak zarzucić braku mądrości. Można by pomyśleć, że Tichy jest alterego samego autora i z pewnością Lem mógłby wydać swoje przemyślenia w formie poważnych esejów. Tylko czy wtedy ktokolwiek chciałby go czytać? Z pewnością nie sięgnęliby po Dzienniki gwiazdowe młodzi ludzie albo ci, którzy jak ja, niewiele mieli do czynienia z prozą Lema. A sięgnięcie po rozrywkową formę dało pisarzowi możliwość do wypowiedzenia własnych spostrzeżeń. I chociaż pisane były na przestrzeni kilkudziesięciu lat, zachowują swój tok myślowy i ton filozoficznych przypowieści.

Lektura Dzienników gwiazdowych to doskonały sposób na zaznajomienie się z twórczością Stanisława Lema, dla czytelnika w każdym wieku. Z pewnością niejeden czytelnik sięgnie po kolejne dzieła, ja może nawet powrócę do pilota Pirxa…

Recenzja pierwotnie ukazała się w portalu Katedra.