Nie byłam na Thorze
w kinie. Przez przeklęte 3D oczywiście. Jednak kiedy tylko pojawiła się szansa
obejrzenia go w telewizji, skorzystałam. Thor, nordycki bóg piorunów, potężny i
wszechmocny wojownik Asgardu, jest moim ulubieńcem spośród wszystkich bóstw.
Dlatego nie wahałam się przed zobaczeniem produkcji Marvela, nawet jeśli ich
bohater nie bardzo przystaje do wyobrażeń z legend. Thor okazał się całkiem niezłą rozrywką na majowy wieczór, mistrzem
plastiku, ale chwilami zabawną i całkiem efektowną.
Tytułowego Thora gra Chris
Hemsworth, Australijczyk, wysoki, przystojny blondyn o przejrzyście
niebieskich oczach, ideał. Jego postać jest pod każdym względem super –
superprzystojny, superpotężny, supernonszalancki, superprzyjacielski,
superlojalny… superarogancki i superniepokorny. Jego żądza sławy i walki
sprowadza zgubę na niego samego i nieszczęście na Asgard. Za karę ojciec, czyli
Odyn (a gra go oczywiście Anthony
Hopkins, który ostatnimi laty wcielił się już we wszystkie szmirowate i
schematyczne postaci ojców, wszechojców, królów, jakie istniały w branży filmowej),
wysyła go na Ziemię jako śmiertelnika. Młodzieniec musi okazać się ponownie
godzien boskiego pochodzenia i młota Miau Miau, ekhm, Mjolnira. Wszyscy wiemy,
jak to się skończy, większość z nas siadając do oglądania filmu podejrzewa
nawet, w jaki sposób do tego dojdzie.
W moim odczuciu film miał ukazać przemianę wewnętrzną. Nie
tylko Thora, lecz także Lokiego, jego brata. Zrzucony na Ziemię, śmiertelny i
bezbronny (przynajmniej wobec igieł) Thor początkowo jest zdeterminowany, by
wrócić do domu, odzyskać młot i boską siłę, jednak jego poczucie winy,
skutecznie wywołane przez Lokiego właśnie, sprawia, że potężny wojownik zostaje
pokonany i zaczyna godzić się z ziemskim życiem, w czym pomaga mu znajomość z
Jane (Natalie Portman). Chris
Hemsworth radzi sobie w miarę nieźle w tej schematycznej i do bólu naiwnej
ścieżce. O ile jednak motyw przemiany aroganta niebios w pokornego człowieka
jest do przyjęcia, o tyle wątek miłosny jest całkowicie nieprzekonujący. Chris
i Natalie tworzą piękną parę na ekranie, ale brak między nimi chemii, nie
mówiąc już o okazjach do nawiązania duchowej bliskości i nagle trach! Całują
się i przyrzekają sobie wieczną miłość!
Loki z kolei kreowany jest na podstępnego złoczyńcę, któremu
nie można ufać i który dąży do objęcia władzy nad Asgardem. W pierwszych
momentach wydaje się kochającym bratem i lojalnym przyjacielem, by w kolejnych
okazać się zdrajcą najgorszego sortu. I ta postać to dla mnie całkowite
nieporozumienie – nie mam tu na myśli Toma
Hiddlestona, który skądinąd starał się jak mógł najlepiej, ale postać
zbudowaną przez scenarzystów, zupełnie bez porządku i logiki, przez co jego
motywacje są dla mnie nie do pojęcia. Kochany przez rodziców i brata, poważany na
dworze królewskim, jest zazdrosny, czego po nim zupełnie nie widać, a o czym
wspomina dopiero wojowniczka Sif (Jaimie
Alexander). W trakcie
wyprawy na Jotunheim dowiaduje się, że nie jest Asgardczykiem i jest
rozgoryczony prawdą, ale już wcześniej knuł przeciwko Odynowi. Tom Hiddleston starał
się nadążać za emocjami i postępkami Lokiego, ale zamiast złożonej postaci
wyszedł niedorobiony schizofrenik wyglądający jak przerośnięty pasikonik.
Film nie powala efektami specjalnymi. Nie wiem, jak wyglądały
Asgard i Jotunheim w 3D, ale w cyfrowej wersji są mocno przerysowane, błyszczą
się tak, że oczy bolą. Podobnie jak stroje boskich bohaterów, którzy w
sztucznych szatach i połyskliwych zbrojach wyglądają jak figurki od Mattel w
skali 1 : 1. Ekranizacje komiksów zawsze przykuwały uwagę, jeśli nie fabułą, to
ścieżką dźwiękową. W Thorze muzyki
nie ma. To znaczy jest, owszem, coś tam brzdąka, ale wtapia się całkowicie w
film, niczym się nie wyróżnia. Aż trudno uwierzyć, że stworzył ją Patrick Doyle, odpowiedzialny za rewelacyjną
ścieżkę dźwiękową choćby do Harry’ego
Pottera i Czary Ognia. Przyznaję jednak, że obraz ma swoje momenty - sceny
potrąceń, zastrzyku, zachowanie Thora, budzące konsternację, zamieszanie i
niezrozumienie, nawiązania do Iron Mana
i agent Coulson (Clark Gregg) z
Tarczy. Mój ulubiony fragment to ten, w którym Darcy (Kat Dennings) nazywa Mjolnira Miau Miau. I oczywiście, Chris
Hemsworth, nie ukrywam, że film obejrzałam przede wszystkim dlatego, że gra w
nim główną rolę. Mimo wszystko zdecydowanie wolę oryginał z nordyckich mitów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz