piątek, 13 lipca 2012

Plastic fantasic - "Thor", scenariusz: Ashley Miller, Zack Stentz, Don Payne; reżyseria: Kenneth Branagh & Joss Whedon, 2011


Nie byłam na Thorze w kinie. Przez przeklęte 3D oczywiście. Jednak kiedy tylko pojawiła się szansa obejrzenia go w telewizji, skorzystałam. Thor, nordycki bóg piorunów, potężny i wszechmocny wojownik Asgardu, jest moim ulubieńcem spośród wszystkich bóstw. Dlatego nie wahałam się przed zobaczeniem produkcji Marvela, nawet jeśli ich bohater nie bardzo przystaje do wyobrażeń z legend. Thor okazał się całkiem niezłą rozrywką na majowy wieczór, mistrzem plastiku, ale chwilami zabawną i całkiem efektowną.

Tytułowego Thora gra Chris Hemsworth, Australijczyk, wysoki, przystojny blondyn o przejrzyście niebieskich oczach, ideał. Jego postać jest pod każdym względem super – superprzystojny, superpotężny, supernonszalancki, superprzyjacielski, superlojalny… superarogancki i superniepokorny. Jego żądza sławy i walki sprowadza zgubę na niego samego i nieszczęście na Asgard. Za karę ojciec, czyli Odyn (a gra go oczywiście Anthony Hopkins, który ostatnimi laty wcielił się już we wszystkie szmirowate i schematyczne postaci ojców, wszechojców, królów, jakie istniały w branży filmowej), wysyła go na Ziemię jako śmiertelnika. Młodzieniec musi okazać się ponownie godzien boskiego pochodzenia i młota Miau Miau, ekhm, Mjolnira. Wszyscy wiemy, jak to się skończy, większość z nas siadając do oglądania filmu podejrzewa nawet, w jaki sposób do tego dojdzie.

W moim odczuciu film miał ukazać przemianę wewnętrzną. Nie tylko Thora, lecz także Lokiego, jego brata. Zrzucony na Ziemię, śmiertelny i bezbronny (przynajmniej wobec igieł) Thor początkowo jest zdeterminowany, by wrócić do domu, odzyskać młot i boską siłę, jednak jego poczucie winy, skutecznie wywołane przez Lokiego właśnie, sprawia, że potężny wojownik zostaje pokonany i zaczyna godzić się z ziemskim życiem, w czym pomaga mu znajomość z Jane (Natalie Portman). Chris Hemsworth radzi sobie w miarę nieźle w tej schematycznej i do bólu naiwnej ścieżce. O ile jednak motyw przemiany aroganta niebios w pokornego człowieka jest do przyjęcia, o tyle wątek miłosny jest całkowicie nieprzekonujący. Chris i Natalie tworzą piękną parę na ekranie, ale brak między nimi chemii, nie mówiąc już o okazjach do nawiązania duchowej bliskości i nagle trach! Całują się i przyrzekają sobie wieczną miłość!

Loki z kolei kreowany jest na podstępnego złoczyńcę, któremu nie można ufać i który dąży do objęcia władzy nad Asgardem. W pierwszych momentach wydaje się kochającym bratem i lojalnym przyjacielem, by w kolejnych okazać się zdrajcą najgorszego sortu. I ta postać to dla mnie całkowite nieporozumienie – nie mam tu na myśli Toma Hiddlestona, który skądinąd starał się jak mógł najlepiej, ale postać zbudowaną przez scenarzystów, zupełnie bez porządku i logiki, przez co jego motywacje są dla mnie nie do pojęcia. Kochany przez rodziców i brata, poważany na dworze królewskim, jest zazdrosny, czego po nim zupełnie nie widać, a o czym wspomina dopiero wojowniczka Sif (Jaimie Alexander). W trakcie wyprawy na Jotunheim dowiaduje się, że nie jest Asgardczykiem i jest rozgoryczony prawdą, ale już wcześniej knuł przeciwko Odynowi. Tom Hiddleston starał się nadążać za emocjami i postępkami Lokiego, ale zamiast złożonej postaci wyszedł niedorobiony schizofrenik wyglądający jak przerośnięty pasikonik.

Film nie powala efektami specjalnymi. Nie wiem, jak wyglądały Asgard i Jotunheim w 3D, ale w cyfrowej wersji są mocno przerysowane, błyszczą się tak, że oczy bolą. Podobnie jak stroje boskich bohaterów, którzy w sztucznych szatach i połyskliwych zbrojach wyglądają jak figurki od Mattel w skali 1 : 1. Ekranizacje komiksów zawsze przykuwały uwagę, jeśli nie fabułą, to ścieżką dźwiękową. W Thorze muzyki nie ma. To znaczy jest, owszem, coś tam brzdąka, ale wtapia się całkowicie w film, niczym się nie wyróżnia. Aż trudno uwierzyć, że stworzył ją Patrick Doyle, odpowiedzialny za rewelacyjną ścieżkę dźwiękową choćby do Harry’ego Pottera i Czary Ognia. Przyznaję jednak, że obraz ma swoje momenty - sceny potrąceń, zastrzyku, zachowanie Thora, budzące konsternację, zamieszanie i niezrozumienie, nawiązania do Iron Mana i agent Coulson (Clark Gregg) z Tarczy. Mój ulubiony fragment to ten, w którym Darcy (Kat Dennings) nazywa Mjolnira Miau Miau. I oczywiście, Chris Hemsworth, nie ukrywam, że film obejrzałam przede wszystkim dlatego, że gra w nim główną rolę. Mimo wszystko zdecydowanie wolę oryginał z nordyckich mitów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz