Kiedy obejrzałam po raz pierwszy Blade Runnera byłam zachwycona wizją, jaką namalował Ridley Scott, nie zdawałam sobie
również sprawy, że nie zastosował oryginalnego tytułu, więc mi to nie
przeszkadzało. Tym bardziej, że wydawał się adekwatny do fabuły, w końcu Rick
Deckard grany przez Harrisona Forda
był łowcą androidów, tak zarabiał na życie. Bardzo spodobała mi się wówczas
postać androida wykreowana przez Rutgera
Hauera, który dał mi zupełnie inny obraz robota, jaki znałam chociażby z Ja, robot – jednocześnie groźnego i
budzącego współczucie, pragnącego przetrwać za wszelką cenę, być wolnym,
zupełnie jak… człowiek. Dopiero jednak po przeczytaniu literackiego oryginału uświadomiłam
sobie, jak bardzo Scott spłycił treść Czy
androidy marzą o elektrycznych owcach?, aczkolwiek udało mu się zachować
przekaz. Rozumiem też, dlaczego reżyser nie zachował tytułu nadanego przez Philipa Dicka, w filmie nie mówi się
wiele o elektrycznych owcach czy też o tym, dlaczego zastępowały prawdziwe
zwierzęta.
A to bodaj najważniejszy wątek całej powieści. Wizja świata,
jaką przedstawił amerykański pisarz, przygnębia swoją beznadziejnością – Ziemia
dogorywa po wojnie nuklearnej, ludzie poruszają się w mroku, słońce bowiem
przykryte jest przez gęsty radioaktywny pył, który powoli niszczy ludzkie
organizmy. Ci, którzy mają dość pieniędzy i są jeszcze zdrowi, odlatują do
kolonii na Marsie, gdzie mają zapewnić ciągłość gatunku. Dla ich wygody produkowane
są androidy, mające im pomagać w domowych obowiązkach maszyny łudząco podobne
do ludzi, jednak nie posiadające najważniejszej cechy świadczącej o
człowieczeństwie – empatii. To przed jej utratą chroni ludzi merceryzm, hodowla
zwierząt, programatory nastroju zawsze zachowujące w człowieku nadzieję i dobre
samopoczucie. W telewizji nadawany jest jeden program prowadzony przez
Przyjaznego Bustera, który polemizuje z filozofią Wilbura Mercera, stawiając na
czystą rozrywkę (czyli mniej więcej to, co na co dzień oglądamy w publicznej
telewizji). Nie ma tu miejsca na depresję, tęsknotę i nic dziwnego, widok
umierającego świata mógłby doprowadzić do rozpaczy i szaleństwa. Stan
psychiczny i fizyczny ludzi jest kontrolowany, niezdolni do prokreacji, mniej inteligentni
są nazywani specjalami i żyją na marginesie społeczeństwa. Bezpłodność jest
największym zagrożeniem i chociaż dzisiaj wydaje się, że grozi nam bardziej
przeludnienie i konieczność kontroli urodzin, jak to opisywał choćby Joe Haldeman w Wiecznej wojnie, to świat bez człowieka, świat robotów wydaje się
równie przerażający.
To właśnie takiego świata, opanowanego przez maszyny o
sztucznej inteligencji, których nie można odróżnić od ludzi, obawiał się Philip
Dick i swoje wątpliwości skutecznie potrafił zasiać w czytelniku. Z początku
wszystko jest oczywiste – Rick Deckard otrzymuje zlecenie po rannym koledze, ma
zabić sześć andków, które uciekły z Marsa na Ziemię. Najpierw musi na każdym
podejrzanym przeprowadzić specjalny test psychologiczny, aby przez pomyłkę nie
usunąć istoty ludzkiej. Po nieudanej próbie przeprowadzenia eksperymentu w
firmie Rosena, produkującej najnowocześniejsze androidy, Deckard jest zdany sam
na siebie. W jego umyśle zaczynają jednak zachodzić pewne zmiany. Dotąd
pogardzający maszynami, zaczyna się zastanawiać, czy potrafią odczuwać jak
ludzie. Spotkanie z innym łowcą, Philem Reschem, sprawia, że bohater zadaje
sobie pytanie, czy człowiek może być jak android i jak w takim wypadku odróżnić
jednego od drugiego… Fabuła staje się w pewnym momencie niejednoznaczna,
schizofreniczna i podobne wątpliwości ma czytelnik, nie wiadomo, kto jest
człowiekiem, a kto maszyną. Bo chociaż Deckard stara się myśleć o androidach
jak o maszynach bez uczuć, to gdy jest mowa o ich likwidowaniu, używa słowa
„zabijać”, a przecież nie można zabić martwej istoty. Dickowi, posługującemu
się prostym językiem, nie nadużywającemu terminów pseudonaukowych, nie
przytłaczającemu elementami science fiction, w niezwykły sposób udaje się
namieszać czytelnikowi w głowie. Zadaje pytania o sens człowieczeństwa, o
ludzki byt, nie stawiając ich wprost, zmusza do refleksji, do zastanawiania
się, czy androidy marzą o elektrycznych owcach, czy posiadają emocje. Przecież
gdyby nie miały żadnych uczuć, to nie buntowałyby się i nie uciekałyby, aby
funkcjonować na wolności, bo jakie mogłoby to mieć dla nich znaczenie?
Cała fabuła podszyta jest ironią, często cynizmem,
szyderstwem z człowieka, z jego przekonania o swojej wyjątkowości, z jego
potrzeby wiary w wyższą siłę, którą tutaj uosabia Wilbur Mercer. Androidy wg
Dicka budzą mieszane emocje. Z jednej strony wyraźna jest dla nich pogarda,
traktowane są przez ludzi jak zabawki stworzone na ich podobieństwo, bez
żadnego szacunku. Z drugiej strony ich desperacja, aby istnieć, być wolnym,
mieć prawo do odczuwania budzą współczucie. Elektryczne zwierzęta zastępują
człowiekowi prawdziwe, do złudzenia przypominają żywe stworzenia, ludzie
opiekują się nimi, ale nie mogą się do nich przywiązać. Żyją jednak w tym
fałszu, za wszelką cenę usiłują zachować w sobie uczucia. Producenci natomiast
robią wszystko, aby maszyna była nie do odróżnienia od żywej istoty, co
prowadzi do paradoksalnych sytuacji, w których człowiek brany jest za androida,
prawdziwe zwierzę traktowane jest jak maszyna… Ten paranoidalny świat
przytłacza, motyw człowieczeństwa i wątpliwości Deckarda są na pierwszym
planie. Obok, jakby w tle można dostrzec również wątek trudnego związku dwojga
ludzi usiłujących przetrwać, mimo wszystkich trudności zachowujących wzajemną
miłość, może nie w takim ujęciu, w jakim my ją rozumiemy, ale niewiele się
różniącym. To przecież Iran, żona Ricka, jako pierwsza się buntuje przeciwko
trwającemu porządkowi, to ona ma dość sztucznie wywoływanego zadowolenia, to
ona też wypowiada znamienne „te biedne andki”, otwierając klamrę opowieści.
Powieść Dicka, choć krótka i prosta w formie, jest niełatwa
w odbiorze. Mimo że w fabule występują pewne luki, czasami akcja zbyt szybko
przeskakuje z jednego wątku do innego, a motywacje bohatera nie zawsze są w
pełni zrozumiałe, nie przeszkadza to w lekturze, wydźwięk książki jest
zrozumiały dla każdego. Nie polecam rozpoczynać czytania od przedmowy Lecha Jęczmyka, skądinąd bardzo
poruszającej i rewelacyjnie oddającej ducha powieści, jednak nie pozwalającej
na osobiste przeżycie i uprzedzającej przebieg fabuły. Natomiast jest to
idealne dopełnienie książki po jej zakończeniu, tak jak przepiękna okładka i
szkice Wojciecha Siudmaka.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Ja z odbiorem Blade Runnera nie miałem problemu, a wstęp przeczytałem i nie uważam by jakoś specjalnie zepsuł lekturę. Wręcz przeciwnie, świetnie wprowadził w świat powieści Dicka i samego Blade Runnera.
OdpowiedzUsuńMam w planach, a nawet i na półeczce. Trochę jeszcze poczeka, ale mam nadzieję, że mnie w pełni zadowoli.
OdpowiedzUsuńDick jest rewelacyjny, jeśli chodzi o mieszanie w głowach. Niesamowite są te światy, w których nigdy do końca nie wiadomo, co jest czym, co czym miało być i czy w ogóle cokowiek może być na pewno. A tutaj mamy jeszcze odrobinę o społeczeństwie w złej rzeczywistości… Mniam :). „Czy androidy…” (a właściwie „Blade runner”) stoją wprawdzie u mnie na półce, ale mam tak felerne wydanie (kilkanaście stron zdublowanych, brak końcówki), że chyba się poważnie zastanowię nad Rebisem. Rebisowski „Ubik” był zrobiony świetnie.
OdpowiedzUsuńBardzo podobnie jak Ty, najpierw obejrzałam film, a potem czytałam książkę. Film wywarł na mnie ogromne wrażenie, ogromne. Byłam zachwycona filmową wizją świata, wieczną ciemnością, deszczem, wilgocią, wonią rozkładu. I zachwycona kreacją Rutgera Hauera, tak bardzo bardzo tęskniącego za człowieczeństwem, że... ach, no dobrze, bo się za bardzo rozpiszę na temat filmu, a to przecież o książce :)
OdpowiedzUsuńKsiążka dostała się w moje ręce później, i rzeczywiście - zaskoczenie - przecież tu jest jakoś inaczej, na inne rzeczy położono nacisk, no jak to tak, przez moment poczułam się ździebko jakby oszukana. Ale tylko na moment. Zdałam sobie sprawę, że film nie jest ekranizacją, jest wariacją na temat, własnymi przemyśleniami reżysera, nie żadnym spłyceniem. Uwielbiam film, no nic nie poradzę, że skradł moje serce na zawsze, na wieki. A Dicka cenię i lubię, ale miesza w głowie i go zapominam po przeczytaniu :) Tak mam :)
@Harashiken
OdpowiedzUsuńJa nie napisałam, że przedmowa psuje, jedynie może uprzedzić pewne fakty i emocje, ja zrezygnowałam z jej czytania po kilku zdaniach, zostawiłam sobie na koniec.
@Immoro
Pospiesz się! Przecież to Dick!;-)
@Urszulo
Nie miałam w rękach "Ubika", ale mogę zapewnić, że "Blade Runner" jest prześliczny, zawiera stosunkowo mało błędów, no i okładka, rysunki... Polecam.
@Agnes
Masz rację - wersja Scotta powinna być traktowana jako wariację na temat, nie adaptację. No jak możesz zapominać?! Skandal!