Moja przygoda z cyklem The
Mayfair Chronicles zaczęła się od ostatniego tomu. Dzisiaj już mgliście
pamiętam fabułę Taltosa, pamiętam natomiast
początkowe trudności w czytaniu, kiedy wątki mnie przytłaczały nie tylko swoją
ilością, nie mogłam się w nich połapać, ponieważ odwoływały się do wydarzeń,
których nie znałam. Książka zaintrygowała mnie jednak na tyle, że postanowiłam poznać
całą historię. Dzięki wydawnictwu Rebis miałam okazję postanowienie wypełnić,
ponieważ cykl wydawany przez Amber lata temu był dla mnie nie do zdobycia. Pierwszy tom Godziny czarownic zawładnął mną całkowicie, wciąż myślę, że wraz z tomem drugim należy do najlepszych dzieł Anne
Rice, obie części zawierają bowiem wszystko, co najlepsze w jej prozie –
barwność opisów, niejednoznacznych, nietuzinkowych bohaterów, cudowny, duszny
klimat Nowego Orleanu przepełniony magią i niepokojem. Myślałam, że podobnie
będę mogła powiedzieć o pierwszym i drugim tomie Lashera. I mogłabym to zrobić, gdyby nie strona 295 drugiego tomu
książki.
Ale wróćmy do sedna historii. W dramatyczną noc Bożego
Narodzenia powrócił Lasher, którego Rowan postanowiła zabrać z Nowego Orleanu,
pozostawiając ukochanego Michaela zakrwawionego i wycieńczonego walką z demonem
w ogrodzie domu przy ulicy Pierwszej. Jak zwykle jednak Rice nie kontynuuje
historii od razu, o najważniejszych wydarzeniach, które nastąpiły po tamtej
piekielnej nocy, dowiadujemy się z perspektywy osób trzecich – tym razem naszym
przewodnikiem jest kilkunastoletnia nimfomanka, pardon, Mona, zaliczająca
wszystkich swoich krewnych. To ona jest świadkiem chaosu w rodzinie Mayfairów,
jaki zapanował po zniknięciu Rowan, dziewczyna usiłuje zrobić wszystko, aby
dostać się bliżej chorego Michaela, który ledwo przeżył rozległy zawał serca.
Ta zapomniana wiedźma pragnie zaistnieć w rodzinie za wszelką cenę. Swoimi
ambicjami i nieugiętym charakterem Mona przypomina mi Klaudię z Wywiadu z wampirem, jednak w
przeciwieństwie do wampirzej bohaterki czarownica nie jest przekonująca, jej
inteligencja i filozoficzny manieryzm stoją w wyraźnej opozycji do dziecięcych
kiecek i kokardek, które nosi z upodobaniem, przynajmniej do pewnego momentu.
O ile Godzina
czarownic skupia się najpierw na dawnych dziejach rodu Mayfairów, a potem
na samej Rowan i jej poprzedniczkach, o tyle Lasher daje pełniejszy obraz rodziny. Czytelnikowi przedstawiani są
kolejni członkowie rodu, kobiety odznaczają się odmiennością wyglądu i
charakterów, tylko mężczyźni zawsze są tacy sami, ale przecież nie oni grają w
cyklu pierwsze skrzypce. Rice wielokrotnie bardzo drobiazgowo zajmuje się
biografią, wyglądem, stanem ducha poszczególnych bohaterek. Pokazując
zamieszanie wywołane pojawieniem się Lashera wśród żywych i ucieczką Rowan,
odzwierciedla podział rodziny na tych, którzy mają świadomość tego, co się
stało, oraz na tych, którzy wciąż nie dopuszczają do siebie myśli, że z ich
rodziną związany jest prawdziwy demon, a ich ciotki, babki, matki, siostry
naprawdę są czarownicami. Traktują opowieści jako atrakcyjne bajki, które w
innych wzbudzają ciekawość i sprawiają, że Mayfairowie uznawani są za
wyjątkowych. Ze snu budzą się dopiero, kiedy ich kobiety umierają jedna po
drugiej w niewyjaśnionych okolicznościach. Wtedy nadchodzi czas powszechnej
mobilizacji, siedziba prawniczej firmy zamienia się w sztab generalny, a
kilkunastoletnia Mona zostaje naczelnym wodzem. Opisując szczegółowo wszystkie
wydarzenia, Rice nie zapomina o umysłach swoich bohaterów, ich lękach i
problemach, które inni autorzy pomijają milczeniem lub zbywają czytelnika
kilkoma frazesami. Z całą wymownością czytelnik uświadamia sobie wówczas
rozpacz Michaela czy cierpienia i radykalnie sprzeczne uczucia Rowan. Cała
rodzina natomiast jawi się niczym sekta z prawem członkostwa z urodzenia lub
przez małżeństwo, pełna mrocznych sekretów, zepsucia, którego kolejne etapy
autorka stopniowo odsłania. Cud, że Rice nie pogubiła się w zawiłościach
rodzinnych, ja po kilku próbach zwątpiłam i kolejne fakty przyjmowałam już bez
wnikania w kto, co, kiedy i dlaczego.
Portret rodziny zaciemnia się jeszcze bardziej, gdy autorka
raczy czytelnika długimi, szczegółowymi i nad wyraz nudnymi biografiami
nieistotnych postaci, jakby mało było pozostałych informacji i wątków. Lasher jest też bodaj jedyną powieścią,
która odsłania kulisy Talamaski. Zakon, który pojawiał się w wielu utworach
Anne Rice, przestał być tajemniczym stowarzyszeniem. Czytelnik ma okazję poznać
metody działania jego członków, dowiedzieć się więcej o jego hierarchii i
celach, które, co tu kryć, rozmijają się znacznie z pierwszą częścią motta
głoszącego Obserwujemy i zawsze jesteśmy
w pobliżu.
O tym, co się dzieje z Rowan, długi czas nie wiadomo, a
kiedy wreszcie autorka postanawia zaspokoić naszą ciekawość, szokuje obrazem
wycieńczonej, więzionej kobiety, którą demon traktuje jak naczynie na swoje
nasienie i wielokrotnie usiłuje zapłodnić. Czarownica cierpi, słusznie
obwiniając się za zbytnią ufność w swoją silną wolę i ciekawość naukowca, które
doprowadziły ją do klęski. Jednocześnie nie potrafi uciec, jeśli nie fizycznie
(ponieważ Lasher ją więzi), to psychicznie od swego syna, prześladowcy,
kochanka. Doprawdy nie można zarzucić Rice braku wyobraźni w opisywaniu
kolejnych koszmarnych czynów Lashera. Rowan za swoją zarozumiałość naukowca
płaci wysoką cenę, to ona i członkowie Talamaski są winni wpuszczeniu
pradawnego zła do świata, zlekceważyli bowiem niebezpieczeństwo, podczas gdy
prości ludzie dostrzegali je w pięknym obliczu demona.
Demona, który od początku istnienia Ziemi przybierał różne
postaci, zwany był różnymi imionami. Mi osobiście postać Lashera bardzo
przypomina biblijnego nefilima w swoim pragnieniu zdobycia ludzkiego ciała,
żądzy wiedzy i miłości bożej, której został pozbawiony. Lasher odpowiada na każde pytanie związane z tytułowym bohaterem.
Poznałam wreszcie historię ducha (demona? boga?), bardziej niestety niż bym chciała – a
rozpoczyna się ona właśnie na stronie 295 drugiego tomu, kiedy to następuje
najbardziej nielogiczny i niewiarygodny zwrot akcji, z jakim się kiedykolwiek
spotkałam. Od tego momentu Rice daje upust religijnemu fanatyzmowi w mierze
dorównującej ostatnim częściom kronik wampirzych. Chociaż zarówno w pierwszym,
jak i w drugim tomie Lashera, a także
w Godzinie czarownic pojawiają się
liczne aluzje do Pisma Świętego i tradycji chrześcijańskiej, niejednokrotnie
zaskakujące pozytywnie przewrotnością pisarki i jej umiejętnością gry z Pismem
Świętym, to od strony 295 jej interpretacja losów Lashera staje się
nieprzyswajalna. Horror zmienia się w bajkę, w bujdę na resorach nawet, i
ostatnie sto stron czytałam z ogromnym trudem. Byłam w stanie przyjąć do
wiadomości rewelacje rodem z powieści science fiction, według których Lasher
miał być zagubioną częścią łańcucha ludzkiej ewolucji, która rozwinęła się
niezależnie, ale „prawdziwa” historia tej postaci to już tylko mistyczne
bzdury.
Co ciekawe, Lasher
sprawia wrażenie zamkniętej całości dopełniającej fabułę Godziny czarownic, nawet z niedokończonymi istotnymi wątkami, które
moim zdaniem mogłyby stanowić idealne zakończenie pozostawiające czytelnika w
zawieszeniu i niepewności. Taltos
jest więc jedynie naciągniętym, wydłużonym zakończeniem, ale nawet świadomość
tego, jak i moje poirytowanie rozwiązaniem tajemnicy Lashera i męcząca strona
religijna nie sprawiły, że zrezygnowałam z poznania całej historii. Istne to
szaleństwo, ale zamierzam skończyć cykl i ponownie przeczytać Taltosa.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Cykl o czarownicach Mayfair łączy się także z Kronikami Wampirzymi - m.in. w Merrick, ale nie tylko. Sama czytałam utwory Rice wyrywkowo, np. czytałam Godzinę czarownic, a nie czytałam Lashera; do tego doszły też nie w kolejności czytane Wampir Armand, Posiadłość Blackwood, Merrick, Pandora, Królowa potępionych, Krwawy Kantyk i chyba jeszcze coś z wampirzego cyklu. Nie pogubić się w tym, nie będąc jednocześnie wielkim fascynatem tych serii to coś praktycznie niemożliwego ;)
OdpowiedzUsuńMam w planach od jakiegoś czasu
OdpowiedzUsuń@Karodziejko
OdpowiedzUsuńTak, wiem, czytałam sporo z cyklu wampirzego, chociaż też raczej wybiórczo:-) Wyobrażam sobie, że pani Rice zrobiła sobie mapę powiązań, drzewa genealogiczne itp., szkoda, że nie dołącza tego do książek, może byłoby łatwiej;-)
@Alannado
Ciekawa jestem, czy odbierzesz książki podobnie:-)
Jak tak czytam, to mam ochotę wrócić do pani Rice, porzuconej parę lat temu wraz z wampirami, krzykami w niebiosa i sługami kości. Czarownic nie znam wcale.
OdpowiedzUsuń