Jestem chyba jedną z nielicznych osób, która lubi prozę Anne Rice, chociaż nie przez wszystkie z jej książek może przebrnąć. Na szczęście, przez cykl o czarownicach z rodu Mayfair brnąć będę z przyjemnością, bo już po pierwszej części widzę, że jest tutaj wszystko to, co w pisarstwie Rice najlepsze.
To, za co przede wszystkim cenię Anne Rice, to jej niezwykle plastyczny styl, którym popisała się również w Godzinie czarownic. Nie bez przyczyny ta pani trafiła do kanonu literatury fantastycznej, chociaż niestety stało się to dzięki cyklowi o wampirach, który z każdym następnym tomem czyta się coraz gorzej. Godzina czarownic wolna jest jednak od dywagacji religijnych, mistycyzmu i wątków homoseksualnych, chociaż bez wzmianki tych kwestii i tutaj nie mogło się obyć, co wynika zapewne z zainteresowań pisarki (fanka filozofii egzystencjalnej, przez lata ateistka, homoseksualistą jest jej syn, z jej biografii wynika, że sama mogła mieć związek z kobietą). W ogóle, gdyby spojrzeć na twórczość Rice pod kątem jej prywatnego życia, można powiedzieć, że jej powieści są silnie autobiograficzne. Te wszystkie wątki nie są jednak ważne w pierwszej części Godziny czarownic.
Tutaj autorka zaledwie wprowadza głównych bohaterów, Rowan Mayfair i Michaela Curry’ego, i daje do zrozumienia, że tych dwoje połączy silne uczucie. Jednak ich wątek jest tylko pretekstem do przedstawienia rodu czarownic Mayfair, ich historii i związku z tajemniczym demonem Lasherem. Rice jest jedną z nielicznych autorek fantastyki, która dba o każdy szczegół prowadzonej opowieści. Co więcej, robi to w sposób nawet dla siebie nietuzinkowy – przedstawia źródła historyczne i dokumenty, z których bohaterowie i czytelnicy dowiadują się coraz więcej o mrocznej przeszłości rodziny. Historię uzupełniają także opowieści osób postronnych, najczęściej nie rozumiejących wszystkich szczegółów, czy wydarzeń, których byli świadkami. Zazwyczaj, to główny bohater opowiada o swoich losach. Niezwykła skrupulatność i rozmach w stworzeniu genealogii rodziny i jej tajemnic jest godna podziwu i w połączeniu z barwnym stylem sprawia, że książka wciąga od pierwszej strony i pozostawia w oczekiwaniu do ostatniej kartki.
Każdy z bohaterów wprowadzonych do powieści ma swoją własną osobowość. Chociaż ich odczucia i motywacje często nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, to autorka przedstawia je na tyle realistycznie i umiejętnie, że czytelnikowi nietrudno w nie uwierzyć i poczuć więź z postaciami. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie Rowan Mayfair. Nie jest to bowiem typowa bohaterka książek Anne Rice. Większość kobiet z prozy Amerykanki to puste, bezwolne, naiwne i irytująco niewinne lalki. Rowan, podobnie jak Klaudia z Wywiadu z wampirem, to postać daleko bardziej skomplikowana. Jest kobietą niezależną, wyrachowaną, zamkniętą w sobie, nie potrafiącą znaleźć więzi z innymi ludźmi, chociaż dla wszystkich stara się być miła. Czuje się zagubiona i wyobcowana przez swoje nadnaturalne zdolności (za pomocą dotyku może badać ludzki organizm skuteczniej niż tomograf), a gdy dowiaduje się, że jej prawdziwa matka zmarła, postanawia złamać obietnicę daną przybranej opiekunce i wrócić do rodzinnych stron, by odkryć prawdę o sobie. Nie jest postacią schematyczną, jednoznacznie dobrą czy złą, ma swoje mroczne sekrety, boryka się z poczuciem winy, że jest taka a nie inna. Nie można tego natomiast powiedzieć o Michaelu, mężczyźnie, który doznał śmierci klinicznej i jest przekonany, że jakieś istoty powierzyły mu bardzo ważne zadanie. W wyniku wypadku otrzymał także niezwykły dar – widzenia za pomocą dotyku, który przez długi czas uważa za swoje przekleństwo. Michael jest standardowym bohaterem męskim i jego przemiana przebiega utartymi torami – szlachetny, prostolinijny, opiekuńczy, z kompleksem ubogiej rodziny, po tragicznych wydarzeniach popada w alkoholizm, by zapomnieć o całym świecie, ale spotkanie z przedstawicielem starożytnego zakonu Talamaski przywraca mu siły i stawia przed nim cel. Związek Michaela i Rowan też jest schematyczny i niczym nie odbiega od innych opisywanych przez Rice: oboje są spełnieniem swoich marzeń, ona szukała opiekuńczego, dobrze zbudowanego, ale wrażliwego faceta, jego rozczula jej młodość i niewinność (nie wie o niej wielu rzeczy), ponadto oboje rozumieją swoje nadnaturalne umiejętności. Symptomatyczna dla Rice jest także ich różnica wieku – Rowan nie skończyła jeszcze trzydziestki, Michael dobija pięćdziesiątki. Jednak, jak już wspomniałam, ich wątek jest zaledwie zarysowany i jego naiwność i przewidywalność (typowa miłość z przeszkodami) nie przeszkadza zbytnio w czytaniu.
Lekko uwierać może za to słaba strona redakcyjna powieści, masa drobnych i kłujących oczy błędów: literówki, brak albo nadmiar przecinków, gdzieniegdzie pojawiają się też nie te słowa lub imiona. Na szczęście, książka nie ma rażących błędów w tłumaczeniu, chociaż trzeba być naprawdę nieudolnym tłumaczem, żeby nie poradzić sobie ze stylem Rice.
To, co urzeka w pierwszej części Godziny czarownic, to mroczny i duszny klimat Nowego Orleanu, jego starych dzielnic, wiktoriańskich domów i alejek wysadzanych wiekowymi drzewami. Wyraźnie czuć emocjonalny stosunek pisarki do tego miejsca, tym bardziej dotyka on czytelnika, jeśli zda sobie sprawę, że po huraganie Katrina sprzed czterech lat nie pozostało już nic z jego magii. W powieści jednak Nowy Orlean żyje w pełni i jest tłem dla rozgrywających się tutaj tajemniczych wydarzeń. To wspaniały hołd Anne Rice złożony miastu, w którym się urodziła i spędziła dzieciństwo, i do którego po latach wróciła.
Bardzo spodobał mi się również wątek fantastyczny, który jest dla mnie świeżym powiewem po tonach książek fantasy. Czary wkraczają do świata, do którego nie należą i nie są czymś normalnym, nie są „na miejscu”. Istnieją jednak ludzie, którzy zaakceptowali swoje moce i którym zależy na ich naukowym zbadaniu – to zakon Talamaska, trzymający straż i zawsze obecny. Jego główny przedstawiciel, Aaron Lightner, pojawia się też w książkach o wampirach, jednak dopiero w Godzinie czarownic poznajemy jego osobowość, a także możemy przyjrzeć się działaniu Talamaski. To oni właśnie od wieków obecni są obok rodziny Mayfairów i zbierają o niej informacje. To oni chcą ustrzec Rowan przed jej przeznaczeniem.
I tutaj dochodzimy do mojego ulubionego bohatera powieści – Lashera. To jak do tej pory najbardziej niejednoznaczna postać cyklu, o której wbrew pozorom wiemy najmniej. Demon, przywołany przez zupełnie nieświadomą konsekwencji wieśniaczkę, towarzyszący odtąd jednej wybranej z rodu dziewczynce od dnia jej narodzin aż do (zazwyczaj) tragicznej śmierci. Nie jest on jednak sługą, nad którym można panować. Między czarownicą a Lasherem tworzy się specyficzny związek – on daje jej moce, opiekuje się nią, czuwa nad jej bezpieczeństwem i dobrobytem, ona zaś „żywi” go swoją osobą, dzięki niej demon się uczy i rośnie w siłę, ciągle ewoluuje. Często też ducha i kobietę łączy seks. Niezaprzeczalne jest też uczucie, jakim Lasher obdarza swoje wybranki, które w większości nie jest odwzajemniane, a wręcz przeciwnie, kobiety czują się jego obecnością przytłoczone, osaczone, co doprowadza je często do tragicznych w skutkach aktów desperacji. Nie jest to wprawdzie motyw w literaturze fantastycznej nieznany, ale Rice przedstawiła go realistycznie, ze znajomością tematu. Co więcej, prowadzi czytelnika przez historię czarownic i Lashera tak subtelnie i tajemniczo, że z napięciem czeka on na kolejne informacje. Ja również z niecierpliwością czekam na tom drugi.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz