Czy wyobrażasz sobie świat bez książek? Gdyby
ktoś mnie o to zapytał dziesięć lat temu, odpowiedziałabym bez wahania, że nie.
Teraz, w dobie digitalizacji wszystkiego, wiem, że, może nie za kilka ani
kilkanaście lat, ale za kilkadziesiąt książki przejdą do historii. W swej
tradycyjnej postaci pozostaną eksponatami w muzeach, podczas gdy w świecie
królować będą obrazy w telewizorach, komputerach, telefonach... Taką właśnie
czarną wizję przyszłości przedstawia Ray
Bradbury w 451° Fahrenheita. Być
może w latach 50., kiedy to powieść została wydana, traktowana była jako dystopijna
science fiction, dzisiaj jednak więcej w niej prawdy i przerażającej
samospełniającej się przepowiedni niż mogłoby się wydawać.
Uwaga: spoilery!!!
Książka amerykańskiego pisarza nie należy do
arcydzieł literackich, nie zachwyca stylem ani psychologicznie głębokimi
postaciami, jej fabuła również jest dość prosta, ale być może właśnie to
sprawia, że jest tak realistyczna i przejmująca. Jej wydźwięk jest tym
mocniejszy, że czytelnik zdaje sobie sprawę, jak wiele z tego, co w 1953 roku
wydawało się mrzonką, się już spełniło. W tej krótkiej historii autor
przedstawia nam bowiem świat owładnięty przez taśmowe, bezsensowne programy
telewizyjne, bez których większość ludności Ziemi nie potrafi funkcjonować.
Świat, w którym nie wolno posiadać ani tym bardziej czytać książek pod groźbą
utraty całego majątku, nawet życia. Świat, w którym inność jest grzechem
przeciwko reszcie ludzkości. I jeśli czytelnik miał złudzenie, że ludzie czują
się uciskani przez jakiś reżim, Bradbury szybko wyprowadza go z błędu - to
ludzie przestali czytać, przestali rozmawiać, poznawać się, bo tak łatwiej było
im znieść codzienność. Ponurym symbolem przemian pisarz uczynił jeden z
najbardziej zaszczytnych i poważanych zawodów świata - strażaka. W świecie
Bradbury'ego strażacy, zamiast gasić pożary i ratować ludzi i ich dobytki przed
niszczycielskim żywiołem, sami wzniecają ogień, by palić książki. To z
pewnością jeden z najlepiej zastosowanych paradoksów w literaturze.
Jednym z przykładów, które dowodzą, że
przedstawione przez autora wydarzenia, przestały być fikcją, niech będzie
poniższy cytat:
Klasyczne dzieła skracane do piętnastominutowych słuchowisk, skracane dalej, by się zmieścić na dwóch kolumnach książki, w końcu redukowane do dziesięcio-, dwunastowersowego opisu. (s. 73)
To się dzisiaj dzieje! Wystarczy wspomnieć
Twittera, na którym ludzie na całym świecie „ćwierkają” o wszystkim, mieszcząc
się w stu czterdziestu znakach – o swoich spostrzeżeniach, planach, marzeniach,
o tym, co jedli na kolację i jakiego potężnego mają kaca. Ale ten mini-blog nie
jest jedynie wykorzystywany w tak błahych celach. Posługując się Twitterem Jennifer
Egan, amerykańska pisarka, laureatka Pulitzera, napisała opowiadanie. Na razie
to tylko eksperymentowanie, badanie nowych ścieżek komunikacji, ale po lekturze
451° Fahrenheita nie sposób pozbyć
się wrażenia, że wizja Bradbury’ego zaczyna się sprawdzać.
Podobnie jest z kwestią oryginalności i
dążenia świata do równania wszystkich jego mieszkańców do jednego poziomu. Taki
proces odbywa się oczywiście od zarania dziejów ludzkości, nie przepadamy za
jednostkami, różniącymi się sposobem ubierania, mówienia, kolorem skóry… Nasza
niechęć ma wiele aspektów, można ją nazywać ksenofobią, rasizmem, brakiem
tolerancji. Bradbury nie jest też jedynym autorem, który podejmuje wyzwanie
ukazania czytelnikom ich małostkowości, ale z pewnością jednym z niewielu,
który ma odwagę pisać o tym wprost, czyniąc książkę symbolem walki o wolność i
prawo do bycia innym:
Ludzie nie rodzą się wolni i równi, jak głosi konstytucja, ale zostają zrównani. Każdy jest idealną kopią drugiego i wszyscy są zadowoleni, bo nie ma gór, przy których czuliby się mali. Książka w domu sąsiada jest więc jak nabita broń. (s. 78)
Oprócz uniwersalnej tematyki dystopijnej czy
też w dzisiejszych czasach nawet już proroczej, uważny czytelnik odnajdzie w
powieści Bradbury’ego jeszcze jeden wątek – potępienie polityki i społeczeństwa
Stanów Zjednoczonych Ameryki. Pisarz bezpośrednio odnosi się, z jawną pogardą i
niesmakiem, do syndromu wywyższania się Amerykanów, wizji USA jako
supermocarstwa, które politycy i sami mieszkańcy uskuteczniają z uporem od
czasów ukształtowania się tego państwa. Wizja kraju, w którym wojsko sprawuje
stałą kontrolę nad życiem mieszkańców, ogłupianych przez programy telewizyjne i
nie dostrzegających wiszącego nad nimi widma ostatecznej wojny, jest ostrzeżeniem
dla rodaków Bradbury’ego:
Od 1960 roku wszczęliśmy i wygraliśmy dwie wojny atomowe. Czyżbyśmy tak się świetnie się bawili na swoim podwórku, że zapomnieliśmy o bożym świecie? A może jesteśmy tak bogaci, a reszta świata tak biedna, że po prostu mamy ją gdzieś? Słyszałem plotki: świat głoduje, a my się obżeramy. Świat haruje, a my się bawimy. Ciekaw jestem, czy to prawda. Czy to dlatego tak nas nienawidzą? [...] Może książki pomogą nam to zrozumieć. Może dzięki nim przestaniemy w końcu popełniać wciąż na nowo te same cholerne błędy! (s. 96)
Uosobieniem Ameryki, ślepoty i bezwolnego
konsumpcjonizmu jest żona głównego bohatera, Mildred. Kobieta całkowicie dała
się pochłonąć zastałej rzeczywistości, uzależniona od telewizji nie rozstaje
się z nią nawet we śnie. Jest tak przesiąknięta bezmyślnymi i nic nie
znaczącymi programami, że nie przyjmuje do świadomości swojego nieszczęścia.
Całkowicie postanowiła wyprzeć bolesne wspomnienia i doszła w tym tak daleko,
że zapomniała, kim była. I znowu książki wydają się jedynym ratunkiem, z
którego, jak pokazuje nam historia, Amerykanie nie korzystają, dalej brnąc w
przekonaniu o swojej wielkości i do innych narodów odnosząc się z
protekcjonalizmem i pobłażliwością (co udowadnia hollywoodzkie kino), która w
przyszłości może uderzyć w nich o wiele mocniej niż to się stało 11 września
2001 roku. Oczywiście i ten wątek można traktować uniwersalistycznie, w końcu
wszystkie narodowości w jakimś stopniu przejawiają podobne zachowania, niemniej
jednak mam wrażenie, że Amerykanie prześcigają nas na tym polu.
Jednak mimo wszystkich tych przygnębiających
i mrocznych aspektów ludzkiej osobowości, wizja Bradbury’ego nie jest zupełnie
fatalistyczna. Główny bohater, Guy Montag, strażak Salamandry, zdaje sobie
nagle sprawę, że życie w apatii mu nie wystarcza, że nie jest szczęśliwy.
Dźwignią zmiany w jego życiu staje się znajomość z młodziutką sąsiadką,
Clarisse McClellan, która przez większość uznawana za chorą psychicznie, swoimi
spostrzeżeniami i pytaniami budzi w Montagu wątpliwości. Dopiero dzięki niej
mężczyzna zaczyna dostrzegać, w jakiej pustce żyje od lat. Tragiczne
wydarzenia, jakie zachodzą później, sprawiają, że postanawia się zbuntować,
walczyć z systemem, którego do niedawna był częścią. Można odnieść więc
wrażenie, że nie jest za późno na ocalenie świata, że jeśli ktoś taki jak
Montag, potrafił odzyskać świadomość i wystąpić przeciwko wszystkiemu, w co
dawniej wierzył, te przemiany mogą zajść także w innych.
Zachowanie Montaga wywołało we mnie jeszcze
jedną refleksję. My, ludzie krajów „najbardziej cywilizowanych”, żyjemy obecnie
w czasach pokoju. Wojny toczone na świecie zdają się nas nie dotyczyć, nie
wpływają bezpośrednio na naszą egzystencję. Ja przynajmniej takie miałam
wrażenie do niedawna. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to, co się dzieje
tysiące kilometrów ode mnie, ma wpływ, czego świadectwem są chociażby podwyżki
cen żywności, kryzysy finansowe, wyższe ceny paliwa i tak dalej. Mimo wszystko
czuję się bezpieczna. Tak jak bohater 451°
Fahrenheita. I jego nagłe przebudzenie i decyzja o wystąpieniu przeciw
panującemu układowi sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, co ja bym zrobiła w
podobnej sytuacji. Czy byłabym w stanie walczyć o coś więcej niż tylko własne
życie, czy miałabym odwagę poświęcić je w imię idei, której zwycięstwo nie jest
pewne? Czy kiedykolwiek dojdę do takiego wniosku, że gdy nie ma się nic do stracenia, można sobie pozwolić na każde ryzyko?
Nie wiem i nie dowiem się tego, dopóki nie stanę przed podobnym wyborem, jednak
postawa Guya Montaga wzbudziła we mnie ducha walki, swego rodzaju literacki
patriotyzm, w takim zakresie, na który mam wpływ. Jestem dumna, że czytam
książki i postanowiłam, jakkolwiek to by górnolotnie nie brzmiało, szerzyć świadomość
literacką we własnym otoczeniu. Być może w taki sposób, choćby w małej części,
sprawię, że wizja Raya Bradbury’ego się jednak nie wypełni.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Nie, ta wizja nie może się wypełnić, zbyt jest przerażająca... (tak, wiem, to żaden argument).
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja.
Czytałaś "Kysia"? Dotyka podobnego problemu.
Ja nie jestem tak optymistycznie nastawiona:/ Dziękuję. Nie, ale może kiedyś sięgnę, chociaż nie wiem, czy chcę czytać o podobnych problemach, ta wizja wystarczająco mnie przeraziła...
UsuńFajna recenzja :) Bardzo chcę kiedyś przeczytać tę pozycję, bo w końcu to Klasyka. I niesamowicie mnie intryguje :)
OdpowiedzUsuńDziękuję:-) Polecam, naprawdę warto, a książkę czyta się szybko;-)
UsuńPiękna recenzja, mądra i bardzo zachęcająca do lektury. Dziękuję, po książkę na pewno sięgnę :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za tak miłą ocenę:-) A książkę polecam, naprawdę warto przeczytać.
Usuń