wtorek, 16 października 2012

Literacki patriotyzm - "451° Fahrenheita", Ray Bradbury, tłumaczenie: Iwona Michałowska-Gabrych, Solaris 2012


Czy wyobrażasz sobie świat bez książek? Gdyby ktoś mnie o to zapytał dziesięć lat temu, odpowiedziałabym bez wahania, że nie. Teraz, w dobie digitalizacji wszystkiego, wiem, że, może nie za kilka ani kilkanaście lat, ale za kilkadziesiąt książki przejdą do historii. W swej tradycyjnej postaci pozostaną eksponatami w muzeach, podczas gdy w świecie królować będą obrazy w telewizorach, komputerach, telefonach... Taką właśnie czarną wizję przyszłości przedstawia Ray Bradbury w 451° Fahrenheita. Być może w latach 50., kiedy to powieść została wydana, traktowana była jako dystopijna science fiction, dzisiaj jednak więcej w niej prawdy i przerażającej samospełniającej się przepowiedni niż mogłoby się wydawać.

Uwaga: spoilery!!!

Książka amerykańskiego pisarza nie należy do arcydzieł literackich, nie zachwyca stylem ani psychologicznie głębokimi postaciami, jej fabuła również jest dość prosta, ale być może właśnie to sprawia, że jest tak realistyczna i przejmująca. Jej wydźwięk jest tym mocniejszy, że czytelnik zdaje sobie sprawę, jak wiele z tego, co w 1953 roku wydawało się mrzonką, się już spełniło. W tej krótkiej historii autor przedstawia nam bowiem świat owładnięty przez taśmowe, bezsensowne programy telewizyjne, bez których większość ludności Ziemi nie potrafi funkcjonować. Świat, w którym nie wolno posiadać ani tym bardziej czytać książek pod groźbą utraty całego majątku, nawet życia. Świat, w którym inność jest grzechem przeciwko reszcie ludzkości. I jeśli czytelnik miał złudzenie, że ludzie czują się uciskani przez jakiś reżim, Bradbury szybko wyprowadza go z błędu - to ludzie przestali czytać, przestali rozmawiać, poznawać się, bo tak łatwiej było im znieść codzienność. Ponurym symbolem przemian pisarz uczynił jeden z najbardziej zaszczytnych i poważanych zawodów świata - strażaka. W świecie Bradbury'ego strażacy, zamiast gasić pożary i ratować ludzi i ich dobytki przed niszczycielskim żywiołem, sami wzniecają ogień, by palić książki. To z pewnością jeden z najlepiej zastosowanych paradoksów w literaturze.

Jednym z przykładów, które dowodzą, że przedstawione przez autora wydarzenia, przestały być fikcją, niech będzie poniższy cytat:
Klasyczne dzieła skracane do piętnastominutowych słuchowisk, skracane dalej, by się zmieścić na dwóch kolumnach książki, w końcu redukowane do dziesięcio-, dwunastowersowego opisu. (s. 73)
To się dzisiaj dzieje! Wystarczy wspomnieć Twittera, na którym ludzie na całym świecie „ćwierkają” o wszystkim, mieszcząc się w stu czterdziestu znakach – o swoich spostrzeżeniach, planach, marzeniach, o tym, co jedli na kolację i jakiego potężnego mają kaca. Ale ten mini-blog nie jest jedynie wykorzystywany w tak błahych celach. Posługując się Twitterem Jennifer Egan, amerykańska pisarka, laureatka Pulitzera, napisała opowiadanie. Na razie to tylko eksperymentowanie, badanie nowych ścieżek komunikacji, ale po lekturze 451° Fahrenheita nie sposób pozbyć się wrażenia, że wizja Bradbury’ego zaczyna się sprawdzać.

Podobnie jest z kwestią oryginalności i dążenia świata do równania wszystkich jego mieszkańców do jednego poziomu. Taki proces odbywa się oczywiście od zarania dziejów ludzkości, nie przepadamy za jednostkami, różniącymi się sposobem ubierania, mówienia, kolorem skóry… Nasza niechęć ma wiele aspektów, można ją nazywać ksenofobią, rasizmem, brakiem tolerancji. Bradbury nie jest też jedynym autorem, który podejmuje wyzwanie ukazania czytelnikom ich małostkowości, ale z pewnością jednym z niewielu, który ma odwagę pisać o tym wprost, czyniąc książkę symbolem walki o wolność i prawo do bycia innym:
Ludzie nie rodzą się wolni i równi, jak głosi konstytucja, ale zostają zrównani. Każdy jest idealną kopią drugiego i wszyscy są zadowoleni, bo nie ma gór, przy których czuliby się mali. Książka w domu sąsiada jest więc jak nabita broń. (s. 78)
Oprócz uniwersalnej tematyki dystopijnej czy też w dzisiejszych czasach nawet już proroczej, uważny czytelnik odnajdzie w powieści Bradbury’ego jeszcze jeden wątek – potępienie polityki i społeczeństwa Stanów Zjednoczonych Ameryki. Pisarz bezpośrednio odnosi się, z jawną pogardą i niesmakiem, do syndromu wywyższania się Amerykanów, wizji USA jako supermocarstwa, które politycy i sami mieszkańcy uskuteczniają z uporem od czasów ukształtowania się tego państwa. Wizja kraju, w którym wojsko sprawuje stałą kontrolę nad życiem mieszkańców, ogłupianych przez programy telewizyjne i nie dostrzegających wiszącego nad nimi widma ostatecznej wojny, jest ostrzeżeniem dla rodaków Bradbury’ego:
Od 1960 roku wszczęliśmy i wygraliśmy dwie wojny atomowe. Czyżbyśmy tak się świetnie się bawili na swoim podwórku, że zapomnieliśmy o bożym świecie? A może jesteśmy tak bogaci, a reszta świata tak biedna, że po prostu mamy ją gdzieś? Słyszałem plotki: świat głoduje, a my się obżeramy. Świat haruje, a my się bawimy. Ciekaw jestem, czy to prawda. Czy to dlatego tak nas nienawidzą? [...] Może książki pomogą nam to zrozumieć. Może dzięki nim przestaniemy w końcu popełniać wciąż na nowo te same cholerne błędy! (s. 96)
Uosobieniem Ameryki, ślepoty i bezwolnego konsumpcjonizmu jest żona głównego bohatera, Mildred. Kobieta całkowicie dała się pochłonąć zastałej rzeczywistości, uzależniona od telewizji nie rozstaje się z nią nawet we śnie. Jest tak przesiąknięta bezmyślnymi i nic nie znaczącymi programami, że nie przyjmuje do świadomości swojego nieszczęścia. Całkowicie postanowiła wyprzeć bolesne wspomnienia i doszła w tym tak daleko, że zapomniała, kim była. I znowu książki wydają się jedynym ratunkiem, z którego, jak pokazuje nam historia, Amerykanie nie korzystają, dalej brnąc w przekonaniu o swojej wielkości i do innych narodów odnosząc się z protekcjonalizmem i pobłażliwością (co udowadnia hollywoodzkie kino), która w przyszłości może uderzyć w nich o wiele mocniej niż to się stało 11 września 2001 roku. Oczywiście i ten wątek można traktować uniwersalistycznie, w końcu wszystkie narodowości w jakimś stopniu przejawiają podobne zachowania, niemniej jednak mam wrażenie, że Amerykanie prześcigają nas na tym polu.

Jednak mimo wszystkich tych przygnębiających i mrocznych aspektów ludzkiej osobowości, wizja Bradbury’ego nie jest zupełnie fatalistyczna. Główny bohater, Guy Montag, strażak Salamandry, zdaje sobie nagle sprawę, że życie w apatii mu nie wystarcza, że nie jest szczęśliwy. Dźwignią zmiany w jego życiu staje się znajomość z młodziutką sąsiadką, Clarisse McClellan, która przez większość uznawana za chorą psychicznie, swoimi spostrzeżeniami i pytaniami budzi w Montagu wątpliwości. Dopiero dzięki niej mężczyzna zaczyna dostrzegać, w jakiej pustce żyje od lat. Tragiczne wydarzenia, jakie zachodzą później, sprawiają, że postanawia się zbuntować, walczyć z systemem, którego do niedawna był częścią. Można odnieść więc wrażenie, że nie jest za późno na ocalenie świata, że jeśli ktoś taki jak Montag, potrafił odzyskać świadomość i wystąpić przeciwko wszystkiemu, w co dawniej wierzył, te przemiany mogą zajść także w innych.

Zachowanie Montaga wywołało we mnie jeszcze jedną refleksję. My, ludzie krajów „najbardziej cywilizowanych”, żyjemy obecnie w czasach pokoju. Wojny toczone na świecie zdają się nas nie dotyczyć, nie wpływają bezpośrednio na naszą egzystencję. Ja przynajmniej takie miałam wrażenie do niedawna. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to, co się dzieje tysiące kilometrów ode mnie, ma wpływ, czego świadectwem są chociażby podwyżki cen żywności, kryzysy finansowe, wyższe ceny paliwa i tak dalej. Mimo wszystko czuję się bezpieczna. Tak jak bohater 451° Fahrenheita. I jego nagłe przebudzenie i decyzja o wystąpieniu przeciw panującemu układowi sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, co ja bym zrobiła w podobnej sytuacji. Czy byłabym w stanie walczyć o coś więcej niż tylko własne życie, czy miałabym odwagę poświęcić je w imię idei, której zwycięstwo nie jest pewne? Czy kiedykolwiek dojdę do takiego wniosku, że gdy nie ma się nic do stracenia, można sobie pozwolić na każde ryzyko? Nie wiem i nie dowiem się tego, dopóki nie stanę przed podobnym wyborem, jednak postawa Guya Montaga wzbudziła we mnie ducha walki, swego rodzaju literacki patriotyzm, w takim zakresie, na który mam wpływ. Jestem dumna, że czytam książki i postanowiłam, jakkolwiek to by górnolotnie nie brzmiało, szerzyć świadomość literacką we własnym otoczeniu. Być może w taki sposób, choćby w małej części, sprawię, że wizja Raya Bradbury’ego się jednak nie wypełni.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

6 komentarzy:

  1. Nie, ta wizja nie może się wypełnić, zbyt jest przerażająca... (tak, wiem, to żaden argument).
    Świetna recenzja.
    Czytałaś "Kysia"? Dotyka podobnego problemu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie jestem tak optymistycznie nastawiona:/ Dziękuję. Nie, ale może kiedyś sięgnę, chociaż nie wiem, czy chcę czytać o podobnych problemach, ta wizja wystarczająco mnie przeraziła...

      Usuń
  2. Fajna recenzja :) Bardzo chcę kiedyś przeczytać tę pozycję, bo w końcu to Klasyka. I niesamowicie mnie intryguje :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję:-) Polecam, naprawdę warto, a książkę czyta się szybko;-)

      Usuń
  3. Piękna recenzja, mądra i bardzo zachęcająca do lektury. Dziękuję, po książkę na pewno sięgnę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za tak miłą ocenę:-) A książkę polecam, naprawdę warto przeczytać.

      Usuń