poniedziałek, 5 listopada 2012

Na skróty - część I: "Green Lantern", "Cowboys & Aliens", Skyfall

Przy okazji rocznicowego wpisu wspominałam, że są filmy, o których nie mam za wiele do powiedzenia, które nie zasługują na osobny wpis, o których jednak mimo wszystko chciałabym napisać kilka słów. Oto dzisiaj pierwsza taka notka, a w nim Green Lantern, Cowboys & Aliens, Skyfall.

Ostatnio przekonałam się, że lepiej nie mieć zbyt wielkich oczekiwań albo wręcz mieć jak najgorsze w stosunku do filmu albo książki, a wtedy można dać się przyjemnie zaskoczyć. A jeśli żywi się mniej lub bardziej wygórowane oczekiwania, można się niejednokrotnie bardzo zawieść. W pierwszym wypadku przykładem mogą być dwa filmy, które ostatnio obejrzałam – Green Lantern oraz Cowboys & Aliens. W drugim mowa będzie o najnowszym obrazie z Jamesem Bondem.

Gra w zielone - Green Lantern, scenariusz: Greg Berlanti, Michael Green, Marc Guggenheim, Michael Goldenberg; reżyseria: Martin Campbell, 2011

Kiedy pierwszy raz obejrzałam trailer do Green Lantern, pomyślałam, że to jakaś kpina. Ryan Reynolds, którego osobiście bardzo lubię i cenię jako aktora przede wszystkim komediowego, wciela się tu w tytułową postać i gania w zielonym, obcisłym kostiumie z durną, gumową maską na oczach i ratuje świat przed żółtym Paralaxem, posługując się przetwarzającym wyobraźnię pierścieniem, ładowanym przez magiczną Zieloną Latarnię. Wola kontra strach. Nie sądziłam, że będzie to dobry film, nie wierzyłam nawet, że znajdzie się w kręgu średnich. A jednak twórcy mnie zaskoczyli. Ograniczyli typowy dla takich obrazów patos do minimum (nie obyło się oczywiście bez pokrzepiających gadek i filozoficznych cytatów rodem z Paolo Coelho), a skupili się na ironicznej stronie konwencji superbohatera. Reynolds poradził sobie znakomicie z szybką przemianą z lekkoducha w odpowiedzialnego, ale wciąż urzekającego strażnika tak, że wyglądało to w miarę naturalnie. Efekty specjalne nie zachwycają, nie mówiąc o słabej, naprawdę słabej, charakteryzacji bohaterów (Mark Strong jako czerwony przerośnięty skrzat z doklejonymi elfimi uszami budził we mnie niepohamowane spazmy śmiechu, ilekroć pojawiał się na ekranie), ale łagodził to wyważony humor, niezła historia i dobra muzyka.

Zdejmij ten kapelusz, panie Craig! - Cowboys & Aliens, scenariusz: Roberto Orci, Alex Kurtzman, Damon Lindelof, Mark Fergus, Hawk Ostby; reżyseria: Jon Favreau, 2011

Nakręcono setki filmów o wojnie ludzi z kosmitami, kilka powstało nawet o wojnie kosmitów z kosmitami, zawsze jednak akcja umieszczona jest w czasach w miarę współczesnych lub w przyszłości, mniej lub bardziej dalekiej. I umówmy się, w ostatnich latach mało który film zaskoczył widza. Twórcom Cowboys & Aliens się to skutecznie udało, gdy postanowili wrzucić kosmitów na Dziki Zachód, pośród rewolwerowców i Indian. Podobnie jak w wypadku Green Lantern, tak i tutaj nie spodziewałam się rewelacji. Sądziłam wręcz, że będzie to totalna klapa, zważywszy na fakt, że Cowboys & Aliens to poważny western, w stylu tych, których gwiazdą był John Wayne. No dajcie spokój, ufoludki przeciwko kowbojom? I tym razem zostałam pozytywnie zaskoczona. Gdyby nie oprawa science fiction, byłby to naprawdę świetny western wpisujący się idealnie w konwencję tego gatunku, z doskonałą, barwną obsadą. Szare, wielkie stwory nie pozwalały jednak traktować go do końca poważnie. Jednak film, oprócz rewelacyjnych aktorów (Daniel Craig, Harrison Ford, Sam Rockwell, Keith Carradine), może poszczycić się świetną muzyką, dobrymi zdjęciami i niezłymi efektami specjalnymi. Nawet fabuła, schematyczna od początku do końca, trzymała w napięciu i wydawała się wiarygodna. Bo przecież jeśli przybysze z obcych planet mogą przypuszczać inwazję na ludzkie miasta teraz czy w przyszłości, to dlaczego nie mieliby robić tego XIX wieku czy nawet wcześniej? Jedna tylko rzecz mnie naprawdę denerwowała – kapelusz Daniela Craiga. Aktor wyglądał w nim jak kompletny wymoczek z przyklapniętymi uszkami (patrz plakat)...

Ile Bonda w Bondzie? - Skyfall, scenariusz: Neal Purvis, Robert Wade, John Logan; reżyseria: Sam Mendes, 2012

Natomiast w Skyfall, dwudziestym trzecim filmie o najsłynniejszym agencie, Daniel Craig wyglądał nienagannie w każdej, powtarzam, w każdej, sytuacji. Nawet gdy w trakcie pościgu za wrogiem po dachu pociągu skoczył do wnętrza przedziału z kilkutonowej koparki, najważniejsze było poprawienie mankietów śnieżnobiałej koszuli (moja ulubiona scena). Na Jamesa Bonda czekałam niecierpliwie cały październik. Wiele sobie obiecywałam po trailerze. Miałam dużą nadzieję, że okaże się co najmniej tak dobry jak Casino Royale, a zdecydowanie dużo lepszy od Quantum of Solace. Po seansie wiem jedno – nie jest tak dobry jak Casino Royale, żaden chyba już film z Bondem nie będzie tak dobry. Skyfall nie jest też znacznie lepszy od Quantum of Solace. Mam wrażenie, że został za bardzo zamerykanizowany, co widać zwłaszcza w szybkich, niby zabawnych dialogach, które Brytyjscy aktorzy prowadzą z kamiennymi minami, bez tej lekkości specyficznej Amerykanom. Dużo więcej tu również patetycznych scen i cytatów niż w poprzednich filmach, co sprawia, że Skyfall chwilami jest nudny. Imponujące sceny walk, pościgów, piękne zdjęcia i doskonała muzyka (genialna jest moim zdaniem piosenka Adele) cieszą oko i ucho. Zbyt wiele jednak akcji w akcji, żeby wszystko składało się w wiarygodną całość. Jakby w jednym obrazie zamierzano zmieścić dwa. Sam Daniel Craig zagrał bardzo dobrze, w jego Bondzie widać doświadczenie i piętno zdradzonego agenta, który mimo wszystko pozostaje lojalny. Javier Bardem natomiast jako złoczyńca kompletnie się pogubił. Jego stylizowany na Jokera z Mrocznego Rycerza Silva nie poradził sobie z udźwignięciem ciężaru psychopaty-geniusza, który stworzył Heith Ledger, i jego postać wypadła nieprzekonująco, podobnie jak motywy, którymi się kierował. Podobała mi się natomiast postać czarnoskórej agentki, granej przez Naomi Harris, kolejnej po Evie Green pełnokrwistej postaci kobiecej, a nie tylko jednej z wielu zdobyczy. Ralph Fiennes i Ben Whishaw, chociaż pojawiali na krótko, zostawili swój ślad jako dobrzy odtwórcy konwencjonalnych postaci. Najbardziej podobały mi się w Skyfall nawiązania do poprzednich filmów o Bondzie, odkryłam co najmniej kilka, jestem przekonana, że film okazał się prawdziwą gratką dla wiernych fanów. Film też całkiem nieźle i dobitnie pokazuje mechanizmy polityki rządowych agencji i władzy wyższej.

2 komentarze:

  1. Widziałem pierwszy i trzeci z opisanych przez Ciebie filmów. Ba, na "Skyfall" byłem przedwczoraj.

    Nie jestem w stanie przetrawić w całości żadnego ze starych Bondów (musiałbym się zmusić do oglądania). Chyba właśnie dlatego tak bardzo podobała mi się pierwsza część z Craigiem; również uważam, że jest najlepsza. Co do czarnego charakteru - tak był Bardem wychwalany, a tu (IMO) zagrał dobrze i tylko tyle. Do Jokera rzeczywiście mu daleko.

    "Zielona latarnia" - chyba troszkę szkoda czasu na ten film. Jeśli lubi się adaptacje komiksów o superbohaterach, to można znaleźć sporo fajniejszych rzeczy. O Zielonej Latarni(dobrze, że w nazwie nie ma barwy różowej) sensowniejszy wydaje się jeden z filmów animowanych - ten z podtytułem "Szmaragdowi wojownicy" (6 fajnych historyjek).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardem mnie bardzo rozczarował, jemu daleko nawet do Madsa Mikkelsena, idealnego czarnego charakteru (Casino Royale). A co do Zielonej Latarni to oczywiście jest to jeden ze słabszych filmów o superbohaterach i nie ma co specjalnie oglądać, ja akurat nie miałam lepszych propozycji i potrzebowałam odmóżdżenia;-)

      Usuń