Tegoroczny Pyrkon był imprezą przełomową. Przez tereny Międzynarodowych
Targów Poznańskich przewinęło się ponad dwanaście tysięcy osób! Organizatorzy
zapewnili o wiele więcej miejsca niż dwa lata temu (nie mogę porównywać z
zeszłym rokiem, ponieważ nie byłam), tak że między salami i po halach można się
było poruszać bez większego problemu (najgorzej było w budynku 14, kiedy z auli
wysypywały się dziesiątki osób jednocześnie, wtedy korytarz i schody się
korkowały). Wzbogacono również program o pasmo nocne, blok anglojęzyczny oraz
blok filmowy. Z ostatnich dwóch nie skorzystałam, nie było tam dla mnie nic
specjalnie interesującego, natomiast panele dyskusyjne po godzinie 22.00 nie
były najlepszym pomysłem, zmęczeni wcześniejszymi prelekcjami prowadzący
niezbyt chętnie się udzielali i niezbyt się przygotowywali, być może licząc na
mniejszą liczbę słuchaczy. Jak zawsze w trakcie trwania imprezy trzeba było
zrewidować plan zajęć. W tym roku z planu pyrkonowego udało mi się zaliczyć
zaledwie cztery punkty, w tym na jednym spędziłam może dziesięć minut. Tyle samo
wpadło mi nieplanowanych prelekcji i paneli, które okazały się równie ciekawe.
Z niejakim smutkiem stwierdziłam jednak, że w tej dziedzinie mało co jest mnie
w stanie zainteresować i konwenty mogę traktować właściwie już tylko jako
pretekst do spotkania z przyjaciółmi i poznawania nowych osób, co oczywiście
nie jest takie złe, przynajmniej w momencie kiedy akredytacje nie kosztują tak
wiele. No ale po kolei, od początku.
Do Poznania przyjechałam w okolicy południa, miałam więc
czas zostawić bagaż i odświeżyć się po podróży w wynajętym apartamencie, w którym
już czekali na mnie Iza z Tymkiem. Z okolic starówki udaliśmy się na teren
konwentu, drogę utrudniały nam roboty drogowe i piętrzący się wszędzie śnieg.
Mimo że na MTP otwarto wejścia z obu stron, to i tak kolejki były gigantyczne.
Spędziliśmy na dworze ponad godzinę w lekkim mrozie i bylibyśmy stali jeszcze
co najmniej godzinę do samego wejścia,
nie mówiąc już o długaśnej kolejce w środku, gdyby nie spryt Izy (nieuczciwe,
powiecie? Być może, ale świat nie jest sprawiedliwy, a w życiu trzeba sobie jakoś
radzić, co przybliżę w relacji z soboty). Zadowoleni ze zdobytych akredytacji,
zabransoletkowani i z przygotowanymi wywieszkami z naszymi imionami ruszyliśmy
na zwiedzanie. Pierwszą zmianą, jaką zauważyliśmy, był brak baru z piwem, który
wcześniej umieszczony był w głównej hali. Rejon restauracyjny znajdował się w
budynku 6a, w którym była również scena. Nie było to najlepsze rozwiązanie przy
takiej pogodzie, w hali było chłodno, pusta przestrzeń zabrała trochę konwentowy klimat, a samo
pomieszczenie kompletnie nie nadawało się na koncerty.
W hali głównej rozlokowali się sprzedawcy oraz wystawcy rzeczy wszelakich
– gier, komiksów, książek, biżuterii, koszulek, pamiątek, klocków lego,
strojów. Mnie najbardziej zainteresowało stoisko artystki Magdy Ryniec, u
której kupiłam ręcznie robioną biżuterię – steampunkowe kolczyki z części od
zegarków oraz piękny wisior w komplecie z kolczykami. I chociaż zakupu nie
żałuję, to zużył on cały mój fundusz na wszelkie pamiątki (przynajmniej nic
mnie nie kusiło). Z powodu oczekiwania w kolejce na akredytację nie zdążyłam na
prelekcję Pogromcy średniowiecznych mitów, ale pocieszył mnie doskonały żurek w
bufecie. Pokrzepiona mogłam udać się do budynku 14, do Auli 2 na prelekcję
Krzyśka Piskorskiego Śmierć na 1001 sposobów: wojenne kurioza, która jest
kontynuacją najdziwniejszych wynalazków. Niewątpliwie była to najlepsza prelekcja tego konwentu! Jak zwykle Krzysztof z werwą prawdziwego pasjonata opowiadał ze znawstwem o najbardziej absurdalnych i pomysłowych wynalazkach wojennych, urozmaicając prelekcję zdjęciami. Zaczął od broni ręcznej, dzięki czemu dowiedziałam się, czym jest kpinga, inaczej zwana też hunga bunga, którą stosowali wojownicy plemienia Azande. Moją uwagę przykuł też urumi – miecz taśmowy z Indii (podobnych mieczy używano bodajże w sekwencjach walk w najnowszym Conanie i/albo Prince of Persia), który jest najbardziej niebezpieczny
dla… samego użytkownika, ponieważ bardzo łatwo można tą bronią odciąć
sobie palce czy inne części ciała. Salwy śmiechu wzbudził dastar bonga (mam nadzieję, że dobrze zapisałam nazwę),
mierzący 1,5 metra turban z 37 metrów płótna mieszczący w sobie 6 ostrzy do
rzucania, 2 krótkie miecze i sztylet; taka swoista kosmetyczka na broń. Wiele interesujących pomysłów mieli Włosi. W czasach renesansu wynaleźli oni
m.in. bojowy puklerz z latarnią, tarczę z pistoletem oraz maczugę z pistoletem.
W ogóle kreatywność ludzi wzbijała się na wyżyny absurdu, kiedy przychodziło do
pistoletów. Ktoś w Indiach wpadł na pomysł, aby wbudować dwa pistolety w
indyjskim katarze, rewolwer zmieścił się w sygnecie, zegarku z dywizką,
długopisie, biczu, scyzoryku, kluczu, parasolu, a nawet wymyślono krzyż, który
po rozłożeniu stawał się pistoletem! Próbowano również usprawnić możliwości
walczących żołnierzy. Wymyślono na przykład pieniek infiltracyjny – były to
imitacje pni drzew, w których kryli się żołnierze mogący obserwować wroga,
niezbyt skutecznie, ponieważ pieńki rzucały się w oczy na pustych przestrzeniach. Strzelcy mogli jeździć
kwadrocyklami wyposażonymi w karabiny maszynowe, powstał też specjalny oddział
piechoty wodnej – ze specjalnymi nartami, dzięki którym żołnierze mogli
poruszać się po wodzie, częściej jednak lądowali w wodzie niż na lądzie.
Projektowano i budowano ogromne czołgi (np. czołg Car, mający służyć do
miażdżenia wrogich sił i pojazdów, a z powodu potwornej masy zakopujący się w
ziemi), czołgi betonowe (to nie wymaga komentarza…) czy latające. W trakcie II
wojny światowej Niemcy przebili w głupocie Amerykanów – zaprojektowali lustra do
umieszczenia ich w kosmosie, które miały spopielać miasta dzięki
skoncentrowanej energii słonecznej. Szaleni wynalazcy tak zapędzali się w
swoich teoriach, że za niektóre pomysły powinni zostać postawieni przed sądem
za szczególne okrucieństwo wobec zwierząt. Już dwa lata temu Krzysiek wspominał
o gołębiej rakiecie, tym razem opowiedział również o bombie nietoperzowej i
sowieckim psie przeciwpancernym. O szczegółach dowiecie się z prelekcji, którą
autor przeprowadzał będzie na kolejnych konwentach. Polecam!
Po tej zdecydowanie za krótkiej prelekcji udałam się do
budynku 6a, w którym miał się odbyć koncert zespołu Południca! Niestety w
wyniku jakichś opóźnień na scenie rozstawił się i zaczął grać Rapcotic, a że ze
względu na fatalną akustykę pomieszczenia i hardcorowe brzmienia rozbolały mnie
uszy, uciekłam z powrotem do 14-tki i poszłam na spotkanie autorskie z Rafałem
Kosikiem (który wygrał z prelekcją Magdy Parus Wilkołaki dawniej i dziś, czyli
dlaczego popkultura ogłupiła zmyślne bestie), na którym gość okazał
się wyjątkowo medialny i gadatliwy, nawet sam sięgał po mikrofon! Tematem spotkania była
głównie seria dla młodzieży Felix, Net i Nika oraz film z zeszłego roku. Fani mogli się dowiedzieć, że powstał już
scenariusz do drugiego filmu, ale produkcję wstrzymują kwestie finansowe. Z
literackich nowości autor poinformował, że obecnie pracuje nad kolejnym tomem
Felixa, książką dla jeszcze młodszych czytelników (ten news zaintrygował
wszystkich, zwłaszcza, że Rafał określił, że będzie to powieść dla odbiorców z
niższej grupy wiekowej niż czytający Felixa, ale z bardziej dopracowanym
wątkiem miłosnym – hmmm?!), ma też kilka pomysłów na książki i opowiadania dla
dorosłych, które czekają lepszych czasów.
Ostatnim punktem mojego programu było spotkanie z dr Anną
Głomb i jej prelekcja Między wilkiem a wilkołakiem, czyli od wolności do
strachu. Spodziewałam się lepszego merytorycznego przygotowania po prowadzącej
niż rzucania hasłami rodem z Wikipedii i opowiadania, dlaczego to wilki w
średniowieczu były wrogo traktowane przez ludzi. Dlatego też po niecałych dziesięciu minutach wyszłam z Literackiej 2 (gdzie zapewne zgubiłam ukochane pióro
wieczne Watermana…) i zeszłam do Auli 2, aby posłuchać Kto jeszcze pisze
opowiadania? Wbrew pozorom (tytuł niespecjalnie oryginalny) był to bardzo
ciekawy panel o wartości dzisiejszych opowiadań, sztuce ich pisania i sztuce
pisania w ogóle. Spośród zaproszonych gości (Marcin Zwierzchowski jako
prowadzący, Agnieszka Hałas, Aneta Jadowska, Michał Cetnarowski, Maciej
Parowski) zdecydowany prym wiódł uroczy Maciek Parowski, który swoimi
anegdotami i ripostami wzbudzał radosny śmiech wszystkich zgromadzonych.
Wieczór zakończyliśmy na poznańskiej starówce w lokalu
Brovaria przy dobrym piwie i jeszcze lepszym towarzystwie. I tak zakończył się
dzień pierwszy.
Wow, rozbiłaś na 3 części? Tak dużo masz do powiedzenia, czy tak bardzo nie chciało Ci się wszystkiego na raz opisać? ;)
OdpowiedzUsuńO! Następna! Kto jeździ na konwent, żeby lokować się w wynajętych pokojach?!
6A? Rejon restauracyjny? To było tam coś takiego? Hmm dobrze wiedzieć :)
No cóż, widzę że całkiem nieźle się bawiłaś, ale sam nie wiem czy zazdrościć czy nie zazdrościć dość luźnego piątku. Ja tam na pyrkonach ciągle gdzieś biegam ^^
W tym roku na dwie, bo w niedzielę rano już byłam w drodze do domu;-P Ja jeżdżę, bo wygodna jestem i chcę wypocząć, a wśród setek innych osób nie jestem w stanie:-P
UsuńNo, tam gdzie się odbywały koncerty, to 6a bodajże, wyrzuciłam już plan;-)
Też kiedyś biegałam, ale prelekcje są dla mnie już mało interesujące, jeśli ktoś jedzie z Wikipedii, a kwestie gier i komiksów to nie moja działka;-)