Dzisiaj kolejna paczka moich wrażeń z filmów w kilku
krótkich zdaniach. Tym razem będzie w kolejności od najmniej do najbardziej
lubianej przeze mnie produkcji.
To film, co do którego miałam spore nadzieje. Trailer wyglądał
obiecująco. Sądziłam, że będzie to ambitna produkcja science fiction, a
przynajmniej ambitniejsza od innych hollywoodzkich obrazków. Looper zebrał
naprawdę dobre recenzje na Zachodzie, również w Polsce. Nie wiem dlaczego. W filmie
najbardziej podobały mi się zdjęcia, jakby surowe, przypominające klimatem 12
małp, i muzyka w kompozycji Nathana Johnsona. Poza tym się tylko rozczarowałam:
miałkimi, przewidywalnymi dialogami, schematycznymi postaciami bez energii i
życia, jakby aktorom nie bardzo się chciało opowiadać historię swych bohaterów,
prostą fabułą, stylizowaną trochę (a przynajmniej mi się kojarzyła) na filmy z
lat 80. Mam wrażenie, że Joseph Gordon-Levitt nie nadaje się do kina akcji,
brakuje mu charyzmy, nie wiem, jak to określić, ale nie pasował mi on do roli
płatnego zabójcy. A Bruce
Willis… No cóż, to miłość mojego filmowego życia, kocham go odkąd
pamiętam, ale, jak to teraz często jest powtarzane, już go nie lubię. W
ostatnich latach więcej ma ról nieciekawych niż interesujących i do tych
pierwszych właśnie zalicza się postać w Looperze. Może Johnson chciał połączyć
film akcji z dramatem, przełożył sceny, w których dużo się dzieje, wolniejszymi
sekwencjami, gdzie bohaterowie rozmawiają, rozmyślają, ja się jednak znudziłam
i nie dostrzegłam większej głębi w tym obrazku.
To chyba moje największe rozczarowanie filmowe zeszłego roku.
Wprawdzie nie spodziewałam się, że trzecia część Batmana będzie lepsza od The
Dark Knight, ale sądziłam chociaż, że będzie lepsza niż pierwsza część. Tymczasem
ten, rozwleczony na niemal trzy godziny, seans został tak przeładowany patosem,
czymś, co Stephen King nazwał w Danse macabre pionierskim duchem, że oglądałam film z
prawdziwym niesmakiem. Brakowało mi mroku, którym Christopher Nolan operował w pierwszej, a
mistrzowsko otoczył widza w drugiej części. Jedyną charakterystyczną postacią,
która wywiązała się rewelacyjnie ze swego zadania, jest Anne Hathaway. Jej Kobieta-Kot
to idealne uosobienie nowoczesnej heroiny, złośliwej, wyrachowanej, kryjącej
się w masce nie tylko wtedy, kiedy ją nosi. Hathaway nie jest lepsza ani gorsza
od Michelle Pfeiffer, zagrała swoją postać zupełnie inaczej, nadając jej nową
wartość. Pozostali są bezbarwni, niemal przezroczyści. Nie ma w tym filmie
prawdziwego złoczyńcy. Nie jest nim Bane, który łudząco przypominał mi Henriego
Ducarda granego przez Liama Neesona w Batman Begins. Z całą pewnością nie jest
nim Miranda, którą przejrzałam w pierwszej chwili, gdy tylko zobaczyłam ją na
ekranie. Może Nolan miał nadzieję, że Marion Cotillard pokaże swoją ciemną,
nieprzewidywalną stronę, jak to zrobiła w Incepcji, ale tutaj reżyser nie
potrafił wykrzesać z niej nawet części tego. Dobre efekty specjalne, dopracowane
zdjęcia i muzyka Hansa Zimmera nie są w stanie zrekompensować straty czasu,
jaką zaserwował swoim fanom Nolan.
Zaraz po mdłym Looperze postanowiłam obejrzeć The Cabin in the Woods i było to przyjemną,
całkiem zaskakującą odmianą. Bardziej się śmiałam niż bałam, ale takie chyba
było założenie twórców, którzy postanowili pomieszać z konwencją horroru. Wyszło
im to nawet zmyślnie, zwłaszcza pomysł z przerobieniem rytuału składania ofiar „bogom”
w krwawe reality show dla wybranych. The Cabin in the Woods to niezła zabawa w
odgadywanie nawiązań do takich klasyków, jak Cube czy Koszmar minionego lata
(tuż po obejrzeniu miałam w głowie jeszcze kilka innych, ale już wyleciały mi z
pamięci, fani horroru z pewnością potrafią przytoczyć ich więcej). Dobra jest
to również parodia i szyderstwo z głupot scenariuszy niektórych filmów – moja ulubiona
scena to ta, w której Curt (Chris „Thor” Hemsworth) w chwili nadciągającego niebezpieczeństwa
mówi, że przyjaciele powinni się rozdzielić, a Marty się dziwi Really?! W ogóle
to Marty (Fran Kranz) jest świetną postacią! Ten ciągle naćpany luzak okazuje się
być kopalnią rewelacyjnych tekstów i najbardziej inteligentnym z całej piątki
bohaterów. Bardzo go polubiłam.
Jako dziecko oglądałam serial Star Trek z zapartym tchem. Nie
przeszkadzały mi kiepskie efekty specjalne, gumowe potwory i ludzcy obcy. Dla
mnie była to doskonała rozrywka, na pokładzie USS Enterprise przemierzałam
Wszechświat i wszystko wydawało się możliwe. Za filmami nie przepadałam, żadnego
chyba nie obejrzałam do końca. Kiedy w 2009 roku do kin wchodził najnowszy
obraz z serii, mający przywrócić jej świetność, niespecjalnie mnie to
zainteresowało. I żałuję. O ileż lepiej bym się cieszyła filmem, gdybym
oglądała go na dużym ekranie! To świetne przygodowe kino z rewelacyjnymi
efektami specjalnymi, dobrym, chociaż schematycznym, scenariuszem, wspaniałymi
bohaterami, których można odkrywać na nowo. Aktorzy wcielający się w członków
załogi najpopularniejszego statku kosmicznego na świecie dali postaciom
stworzonym przez Gene’a Roddnebery’ego nowe, barwniejsze życie. Chris Pine,
Zachary Quinto (świetny duet różnych charakterów), Karl Urban, Zoe Saldana,
Simon Pegg, John Cho, Anton Yelkin stworzyli załogę idealną. Jeszcze niedoświadczeni,
popełniający błędy, mniej sztywni niż ich poprzednicy, ale tak samo zawzięci i
ambitni. No i niezastąpiony Leonard Nimoy, będący wymarzonym pomostem między
starym a nowym światem! I chociaż można się do kilku rzeczy przyczepić
(najbardziej drażnił mnie fakt ukrytej matki Kirka – widzimy ją przy porodzie,
później możemy się tylko domyślać, że związała się z przeciętnym mężczyzną, za
którym młody James nie przepadał; doprawdy trudno mi uwierzyć, że wybrała kogoś
takiego), z przyjemnością wracam do tej historii, a na Star Trek Into Darkness na
pewno pójdę do kina.
1. Naprawdę
niesamowity! – „The Amazing Spider-Man”, scenariusz: James Vanderbilt, Alvin
Sargent, Steve Kloves, reżyseria: Marc Webb, 2012
Lubiłam Spider-Mana w wykonaniu Tobeya Maguire’a. Ale jeszcze
bardziej spodobał mi się Andrew Garfield, którego Peter Parker nie jest tak
naiwny ani porządny, jak bohater trylogii Sama Raimiego, który zamieniał się w złośliwego
prześmiewcę po założeniu maski. Parker w wykonaniu Garfielda nie zmienia się,
przywdziewając kostium człowieka-pająka, wręcz przeciwnie, ma jedynie nowe
możliwości fizyczne, charakter pozostaje ten sam. The Amazing Spider-Man to
chyba jedyny film o superbohaterze, w której zostaje on napiętnowany
poczuciem winy, którego nieodpowiedzialność prowadzi na zupełnie nową ścieżkę,
który poszukuje odkupienia, a nie tylko zemsty. Marc Webb i scenarzyści
potrafili wydobyć dramatyzm postaci Parkera bez popadania w patetyczne tony,
podobnie udało się to osiągnąć w wypadku doktora Curta Connorsa (Rhys Ifans),
który przeraża i budzi sympatię, ale nie współczucie czy litość. Fabuła filmu,
dialogi, współgranie postaci wypadają bardzo naturalnie, bez większych zgrzytów. The Amazing Spider-Man zachwyca
efektami specjalnymi, pięknymi zdjęciami i poruszającą, ożywiającą obraz muzyką
Jamesa Hornera. To również film zawierający jeden z najlepszych wątków
miłosnych, jakie zdarzyło mi się obserwować na ekranie. Emma Stone i Andrew
Garfield idealnie sprawdzają się w swoich rolach (co prawda są nieco zbyt
poważni [widać, że są sporo starsi niż postaci, które grają], jak na licealistów [równie dobrze można było przenieść ich o kilka lat później, na studia], ale co tam). Gwen Stacy w dodatku to
nie tylko śliczna licealistka, lecz także ambitna młoda kobieta, która potrafi
zachować zimną krew w najgorszych momentach, zamiast wydzierać się z paniką w
oczach. The Amazing Spider-Man znalazł się na liście moich ulubionych filmów i z pewnością będę do niego często wracać.
Czytam sobie Twoją listę i czytam, i z racji tego, że średnio się zgadzam to miałam nie komentować, ALE Spiderman na 1 miejscu?! Dla mnie to był tak bardzo odgrzewany, schematyczny kotlet, że już bardziej się nie dało :P
OdpowiedzUsuńA komentuj, pokłócimy się, będzie się coś tu działo! Ja jestem zdania, że dobre filmy na podstawie komiksu warto robić, nie zostawiać takiej papki jak ta Raimiego:-P
UsuńMnie Looper też zawiódł, taki jakiś nudny była. Za to miłym zaskoczeniem okazał się Kod nieśmiertelności - Source Code z Jake Gyllenhaal'em . Znakomicie wykorzystany temat światów równoległych.
OdpowiedzUsuńMi się Kod nieśmiertelności nie podobał, uważam, że reżyser poszedł totalnie w komercję. Jego Moon było o wiele lepsze. Raczej chyba przeszłości i przyszłości? Oni tam się cofali w czasie. Podobała mi się za to bardzo Vera Farmiga, mała rola, a dużo lepsza niż główne;-)
UsuńPrzecież w podstawowym świecie zamach już był, więc ten któremu zapobiegł musiał być w alternatywnym :) W podstawowym za to pomógł odnaleźć sprawcę. A Vera Farmiga zagrała świetnie. Dawno nie widziałem kogoś kto tak pięknie pokazał wahanie :)
UsuńNo ale skoro mu zapobiegli i przyszłość się zmieniła a alternatywa stała się rzeczywistością... Mniejsza, tak czy siak, mi się nie podobało;-)
Usuń