poniedziałek, 21 stycznia 2013

Na skróty II – „Looper”, „The Amazing Spider-Man”, “The Dark Knight Rises”, “The Cabin in the Woods”, “Star Trek”

Dzisiaj kolejna paczka moich wrażeń z filmów w kilku krótkich zdaniach. Tym razem będzie w kolejności od najmniej do najbardziej lubianej przeze mnie produkcji.

5. Zapętleni, zasupłani – „Looper”, scenariusz i reżyseria: Rian Johnson, 2012

To film, co do którego miałam spore nadzieje. Trailer wyglądał obiecująco. Sądziłam, że będzie to ambitna produkcja science fiction, a przynajmniej ambitniejsza od innych hollywoodzkich obrazków. Looper zebrał naprawdę dobre recenzje na Zachodzie, również w Polsce. Nie wiem dlaczego. W filmie najbardziej podobały mi się zdjęcia, jakby surowe, przypominające klimatem 12 małp, i muzyka w kompozycji Nathana Johnsona. Poza tym się tylko rozczarowałam: miałkimi, przewidywalnymi dialogami, schematycznymi postaciami bez energii i życia, jakby aktorom nie bardzo się chciało opowiadać historię swych bohaterów, prostą fabułą, stylizowaną trochę (a przynajmniej mi się kojarzyła) na filmy z lat 80. Mam wrażenie, że Joseph Gordon-Levitt nie nadaje się do kina akcji, brakuje mu charyzmy, nie wiem, jak to określić, ale nie pasował mi on do roli płatnego zabójcy. A Bruce WillisNo cóż, to miłość mojego filmowego życia, kocham go odkąd pamiętam, ale, jak to teraz często jest powtarzane, już go nie lubię. W ostatnich latach więcej ma ról nieciekawych niż interesujących i do tych pierwszych właśnie zalicza się postać w Looperze. Może Johnson chciał połączyć film akcji z dramatem, przełożył sceny, w których dużo się dzieje, wolniejszymi sekwencjami, gdzie bohaterowie rozmawiają, rozmyślają, ja się jednak znudziłam i nie dostrzegłam większej głębi w tym obrazku.

4. Padłeś? Powstań! – „The Dark Knight Rises”, scenariusz: Christopher Nolan & Jonathan Nolan, reżyseria: Christopher Nolan, 2012

To chyba moje największe rozczarowanie filmowe zeszłego roku. Wprawdzie nie spodziewałam się, że trzecia część Batmana będzie lepsza od The Dark Knight, ale sądziłam chociaż, że będzie lepsza niż pierwsza część. Tymczasem ten, rozwleczony na niemal trzy godziny, seans został tak przeładowany patosem, czymś, co Stephen King nazwał w Danse macabre pionierskim duchem, że oglądałam film z prawdziwym niesmakiem. Brakowało mi mroku, którym Christopher Nolan operował w pierwszej, a mistrzowsko otoczył widza w drugiej części. Jedyną charakterystyczną postacią, która wywiązała się rewelacyjnie ze swego zadania, jest Anne Hathaway. Jej Kobieta-Kot to idealne uosobienie nowoczesnej heroiny, złośliwej, wyrachowanej, kryjącej się w masce nie tylko wtedy, kiedy ją nosi. Hathaway nie jest lepsza ani gorsza od Michelle Pfeiffer, zagrała swoją postać zupełnie inaczej, nadając jej nową wartość. Pozostali są bezbarwni, niemal przezroczyści. Nie ma w tym filmie prawdziwego złoczyńcy. Nie jest nim Bane, który łudząco przypominał mi Henriego Ducarda granego przez Liama Neesona w Batman Begins. Z całą pewnością nie jest nim Miranda, którą przejrzałam w pierwszej chwili, gdy tylko zobaczyłam ją na ekranie. Może Nolan miał nadzieję, że Marion Cotillard pokaże swoją ciemną, nieprzewidywalną stronę, jak to zrobiła w Incepcji, ale tutaj reżyser nie potrafił wykrzesać z niej nawet części tego. Dobre efekty specjalne, dopracowane zdjęcia i muzyka Hansa Zimmera nie są w stanie zrekompensować straty czasu, jaką zaserwował swoim fanom Nolan.

3. Zaczarowana chatka – „The Cabin in the Woods”, scenariusz: Joss Whedon & Drew Goddard, reżyseria: Drew Goddard, 2011

Zaraz po mdłym Looperze postanowiłam obejrzeć The Cabin in the Woods i było to przyjemną, całkiem zaskakującą odmianą. Bardziej się śmiałam niż bałam, ale takie chyba było założenie twórców, którzy postanowili pomieszać z konwencją horroru. Wyszło im to nawet zmyślnie, zwłaszcza pomysł z przerobieniem rytuału składania ofiar „bogom” w krwawe reality show dla wybranych. The Cabin in the Woods to niezła zabawa w odgadywanie nawiązań do takich klasyków, jak Cube czy Koszmar minionego lata (tuż po obejrzeniu miałam w głowie jeszcze kilka innych, ale już wyleciały mi z pamięci, fani horroru z pewnością potrafią przytoczyć ich więcej). Dobra jest to również parodia i szyderstwo z głupot scenariuszy niektórych filmów – moja ulubiona scena to ta, w której Curt (Chris „Thor” Hemsworth) w chwili nadciągającego niebezpieczeństwa mówi, że przyjaciele powinni się rozdzielić, a Marty się dziwi Really?! W ogóle to Marty (Fran Kranz) jest świetną postacią! Ten ciągle naćpany luzak okazuje się być kopalnią rewelacyjnych tekstów i najbardziej inteligentnym z całej piątki bohaterów. Bardzo go polubiłam.

2. Gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek - „Star Trek”, scenariusz: Roberto Orci & Alex Kurtzman, reżyseria: J.J. Abrams, 2009

Jako dziecko oglądałam serial Star Trek z zapartym tchem. Nie przeszkadzały mi kiepskie efekty specjalne, gumowe potwory i ludzcy obcy. Dla mnie była to doskonała rozrywka, na pokładzie USS Enterprise przemierzałam Wszechświat i wszystko wydawało się możliwe. Za filmami nie przepadałam, żadnego chyba nie obejrzałam do końca. Kiedy w 2009 roku do kin wchodził najnowszy obraz z serii, mający przywrócić jej świetność, niespecjalnie mnie to zainteresowało. I żałuję. O ileż lepiej bym się cieszyła filmem, gdybym oglądała go na dużym ekranie! To świetne przygodowe kino z rewelacyjnymi efektami specjalnymi, dobrym, chociaż schematycznym, scenariuszem, wspaniałymi bohaterami, których można odkrywać na nowo. Aktorzy wcielający się w członków załogi najpopularniejszego statku kosmicznego na świecie dali postaciom stworzonym przez Gene’a Roddnebery’ego nowe, barwniejsze życie. Chris Pine, Zachary Quinto (świetny duet różnych charakterów), Karl Urban, Zoe Saldana, Simon Pegg, John Cho, Anton Yelkin stworzyli załogę idealną. Jeszcze niedoświadczeni, popełniający błędy, mniej sztywni niż ich poprzednicy, ale tak samo zawzięci i ambitni. No i niezastąpiony Leonard Nimoy, będący wymarzonym pomostem między starym a nowym światem! I chociaż można się do kilku rzeczy przyczepić (najbardziej drażnił mnie fakt ukrytej matki Kirka – widzimy ją przy porodzie, później możemy się tylko domyślać, że związała się z przeciętnym mężczyzną, za którym młody James nie przepadał; doprawdy trudno mi uwierzyć, że wybrała kogoś takiego), z przyjemnością wracam do tej historii, a na Star Trek Into Darkness na pewno pójdę do kina.

1. Naprawdę niesamowity! – „The Amazing Spider-Man”, scenariusz: James Vanderbilt, Alvin Sargent, Steve Kloves, reżyseria: Marc Webb, 2012

Lubiłam Spider-Mana w wykonaniu Tobeya Maguire’a. Ale jeszcze bardziej spodobał mi się Andrew Garfield, którego Peter Parker nie jest tak naiwny ani porządny, jak bohater trylogii Sama Raimiego, który zamieniał się w złośliwego prześmiewcę po założeniu maski. Parker w wykonaniu Garfielda nie zmienia się, przywdziewając kostium człowieka-pająka, wręcz przeciwnie, ma jedynie nowe możliwości fizyczne, charakter pozostaje ten sam. The Amazing Spider-Man to chyba jedyny film o superbohaterze, w której zostaje on napiętnowany poczuciem winy, którego nieodpowiedzialność prowadzi na zupełnie nową ścieżkę, który poszukuje odkupienia, a nie tylko zemsty. Marc Webb i scenarzyści potrafili wydobyć dramatyzm postaci Parkera bez popadania w patetyczne tony, podobnie udało się to osiągnąć w wypadku doktora Curta Connorsa (Rhys Ifans), który przeraża i budzi sympatię, ale nie współczucie czy litość. Fabuła filmu, dialogi, współgranie postaci wypadają bardzo naturalnie, bez większych zgrzytów. The Amazing Spider-Man zachwyca efektami specjalnymi, pięknymi zdjęciami i poruszającą, ożywiającą obraz muzyką Jamesa Hornera. To również film zawierający jeden z najlepszych wątków miłosnych, jakie zdarzyło mi się obserwować na ekranie. Emma Stone i Andrew Garfield idealnie sprawdzają się w swoich rolach (co prawda są nieco zbyt poważni [widać, że są sporo starsi niż postaci, które grają], jak na licealistów [równie dobrze można było przenieść ich o kilka lat później, na studia], ale co tam). Gwen Stacy w dodatku to nie tylko śliczna licealistka, lecz także ambitna młoda kobieta, która potrafi zachować zimną krew w najgorszych momentach, zamiast wydzierać się z paniką w oczach. The Amazing Spider-Man znalazł się na liście moich ulubionych filmów i z pewnością będę do niego często wracać.

6 komentarzy:

  1. Czytam sobie Twoją listę i czytam, i z racji tego, że średnio się zgadzam to miałam nie komentować, ALE Spiderman na 1 miejscu?! Dla mnie to był tak bardzo odgrzewany, schematyczny kotlet, że już bardziej się nie dało :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A komentuj, pokłócimy się, będzie się coś tu działo! Ja jestem zdania, że dobre filmy na podstawie komiksu warto robić, nie zostawiać takiej papki jak ta Raimiego:-P

      Usuń
  2. Mnie Looper też zawiódł, taki jakiś nudny była. Za to miłym zaskoczeniem okazał się Kod nieśmiertelności - Source Code z Jake Gyllenhaal'em . Znakomicie wykorzystany temat światów równoległych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi się Kod nieśmiertelności nie podobał, uważam, że reżyser poszedł totalnie w komercję. Jego Moon było o wiele lepsze. Raczej chyba przeszłości i przyszłości? Oni tam się cofali w czasie. Podobała mi się za to bardzo Vera Farmiga, mała rola, a dużo lepsza niż główne;-)

      Usuń
    2. Przecież w podstawowym świecie zamach już był, więc ten któremu zapobiegł musiał być w alternatywnym :) W podstawowym za to pomógł odnaleźć sprawcę. A Vera Farmiga zagrała świetnie. Dawno nie widziałem kogoś kto tak pięknie pokazał wahanie :)

      Usuń
    3. No ale skoro mu zapobiegli i przyszłość się zmieniła a alternatywa stała się rzeczywistością... Mniejsza, tak czy siak, mi się nie podobało;-)

      Usuń