czwartek, 7 maja 2009

Jak to z tym rosomakiem było - "X-Men Genesis: Wolverine", scenariusz: David Benioff & Skip Woods, reżyseria: Gavin Hood, 2009

Poszłam na ten film dla Hugh Jackmana, bo podobał mi się Wolverine w jego wykonaniu, i dobrej rozrywki. Dostałam Jackmana i rozrywkę całkiem niezłą, chociaż film nie spełnił moich oczekiwań. Żeby było jasne, nie czytałam komiksu i nie jestem jego fanką, oglądałam jedynie filmy, z których najbardziej podobała mi się pierwsza część. Nie zamierzam więc w żaden sposób oceniać filmu pod względem poprawności adaptacyjnej.

Przyznam jednak, że z kina wyszłam rozczarowana, przede wszystkim kiepskimi efektami specjalnymi. Rozumiem brak krwi (niska kategoria wiekowa), ale plastikowe ostrza Wolverine'a, niedociągnięcia widoczne w czasie większości walk czy wołający o pomstę do nieba grubas Blob (w tej roli przystojny Kanadyjczyk Kevin Durand)... No prawie jakbym oglądała Wiedźmina Marka Brodzkiego (nazwisko tego pożalcie się bogowie reżysera zawsze muszę sprawdzać, bo nigdy nie pamiętam, a nie chciałabym skrzywdzić kogoś innego). Za to rewelacyjnie przedstawiony został Gambit (Taylor Kitsch) - tutaj widać, że spece od efektów zrobili kawał dobrej roboty. Podobały mi się również sekwencje walki na miecze Wade'a (Ryan Reynolds). Rewelacyjna jest też muzyka Harry’ego Gregsona-Williamsa, uzupełniająca dialogi i pokazy walk.

Film wypadłby o wiele lepiej, gdyby scenarzyści i reżyser dopracowali psychologię postaci. Wiem, wiem, nie ma czego się spodziewać po filmie tego rodzaju, ale z Batmanem się udało, a Wolverine jest bohaterem równie złożonym. W X-Menie jego złożoność nie została nawet "liźnięta", za to z Rosomaka wyszedł nie mogący sobie ze sobą poradzić Werter. Nawet gdyby chciał, Jackman niewiele mógł tutaj poradzić, chociaż z drugiej strony – jako producent miał z pewnością wpływ na scenariusz. Pozytywnie zaskoczył mnie natomiast grający Victora Liev Schreiber, przykuwający dużo większą uwagę niż lekko maziajowaty James. I tutaj również świetnie spełniła swoją rolę charakteryzacja - wystające kły i pazury, zdaje się tak niewiele, ale dopełnione zarostem i zwierzęcą naturą uczyniły z Victora żywą postać. Kayla (Lynn Collins) posłużyła jedynie za rekwizyt i dopiero na końcu można się dowiedzieć, o co jej chodziło. Niestety, nie wyszło jako zaskoczenie, a tani melodramat. O pozostałych nawet nie ma co wspominać, widz mógł oglądać ich jedynie w epizodach i tak naprawdę pozostawali niewidoczni. Wiem, że film skupiać się miał na Wolverinie i jego bracie, jednak spokojnie można było dodać ze dwa, trzy dialogi, które powiedziałyby coś więcej o bohaterach poza tym, że są bandą morderców działającą pod ochroną rządu.

Co do fabuły – nawet dla osoby, która nie zna komiksu, widać było, że wątki posklejane są na siłę, bez zbytniego zachowania logiki. Film można było spokojnie wydłużyć o te pół godziny, ewentualnie zrezygnować z kilku wątków, wtedy z pewnością twórcy nie naraziliby się na podobne zarzuty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz