sobota, 6 listopada 2010

Rycerz może więcej - "Królestwo Niebieskie", wersja reżyserska, scenariusz: William Monahan, reżyseria: Ridley Scott, 2005

Lubię filmy Ridleya Scotta, ale Królestwo Niebieskie nie należy do jego najlepszych dzieł, chociaż z pewnością może się pochwalić liczbami: wydano na niego 130 milionów dolarów, wykorzystano ponad 1,5 tysiąca efektów wizualnych, przygotowano blisko 15 tysięcy kostiumów i 7,5 tysiąca broni, a także 3 tysiące tarcz na potrzeby obrazu. Epicki w zamiarze i w wykonaniu film to jednak tylko schematyczny, momentami wręcz przerysowany obraz krucjat, pokazujący dobitnie okrucieństwo i chciwość chrześcijaństwa, a odwagę i honor muzułmanów. Zarówno fabuła, jak i biorący w niej udział bohaterowie nie wyróżniają się niczym szczególnym, przewidywalni od początku do końca.

Uwaga: spojlery

Grany przez Orlando Blooma Balian, kowal, a jak się potem okazuje syn rycerza Godfreya z Ibelinu (Liam Neeson), to mężczyzna prawy, zawsze postępujący słusznie, nawet jeśli jego decyzje godzą w najbliższe mu osoby. W wyniku nieszczęśliwych wypadków Balian postanawia wyruszyć wraz z ojcem do Jerozolimy. Niestety Godfrey umiera w podróży, ale przed śmiercią pasuje syna na rycerza i swego sukcesora. Kiedy Balian zostaje rycerzem, staje się jeszcze bardziej prawy niż dotychczas i wyrusza do Jerozolimy, by służyć tamtejszemu królowi. Oczywiście zostaje przyjęty ciepło przez wszystkich przyjaciół zmarłego wojownika, staje się też bardzo bliski władcy, a już najbardziej bliski staje się jego siostrze, pięknej księżniczce Sybilli (Eva Green). Rycerz Balian żyje sobie spokojnie w swojej izraelskiej posiadłości, gdzie opiekuje się mieszkańcami, traktowany jest z szacunkiem należnym szczodremu ojcu, przyjmuje w gościnę swoją uroczą kochankę, a w chwili, gdy zagrożenie w postaci Muzułmanina Saladina (Ghassan Massoud) czai się u bram miasta pokoju (tak potocznie tłumaczy się nazwę „Jerozolima”), wraz ze swymi rycerzami jedzie bronić. Na przeszkodzie staje mu oczywiście zły i przebiegły krzyżowiec Gwidon z Lusignan (Marton Csokas), tak się składa, że mąż Sybilli, który po śmierci króla przejmuje władzę i prowokuje Saladina do wojny. Gwidon w swej przebrzydłości nie słucha rad kowala i wyrusza na otwartą bitwę na pustyni, gdzie jego wojsko zostaje rozbite w proch przez armię przeciwnika, która to podąża bez przeszkód na Jerozolimę. Zakończenie, jak łatwo się domyślić, jest szczęśliwe – mimo heroicznej walki garstki rycerzy, którymi stali się wszyscy mieszkańcy miasta zdolni walczyć, (bo przecież rycerz może więcej, o czym świadczy ten cytat: Does make a man a kinght make him a better man? Yes.) Balian poddaje Jerozolimę z obietnicą wypuszczenia wszystkich wolno (rycerz wierzy słowom Saladinowi, bo przecież nie jest on chrześcijańskim rzeźnikiem) i sam również odchodzi z Sybillą u boku.

Wśród wszystkich papierowych bohaterów najciekawszą i najbardziej skomplikowaną postacią do zakończenia wydawała się być Sybilla, grana przez piękną Evę Green, która doskonale radziła sobie z rolą wyniosłej, wyrachowanej królowej świetnie zdającej sobie sprawę ze swojego politycznego znaczenia, kochającej matki, która zdolna była skrócić przyszłe cierpienie syna, a później… zdołała zapomnieć i żyć, jak zwyczajna kobieta, co kompletnie nie pasowało mi do psychologii postaci. Może gdybym oglądała normalną wersję kinową a nie reżyserską (reżyserska została wydłużona o 49 min, w której znalazły się m.in. sceny z synem Sybilli i jego otrucia przez nią), byłabym po prostu niezadowolona z klasycznego happy endu, który i tak nie pasowałby mi w stosunku do wcześniejszych wydarzeń (na miejscu Scotta zabiłabym Sybillę przez samobójstwo).

Chociaż Królestwo Niebieskie nazywany jest filmem historycznym, trzeba mieć na względzie, że jest to luźna interpretacja historii, w której tylko najistotniejsze fakty zostały zachowane. Największym przekłamaniem jest związek Baliana z Sybillą, która w rzeczywistości nigdy nie miała romansu i była szczerze oddana Gwidonowi.

Tytuł obrazu jest bardzo istotny – według Jezusa Królestwo Niebieskie miało istnieć w ludziach religii chrześcijańskiej, judajskiej i muzułmańskiej spełniających wolę Boga Jedynego. Jak dobitnie pokazał Scott w swojej wizji taka jedność nigdy nie była, nie jest i nie będzie możliwa, chociaż uznanie, że przeszkodą jest tylko jedna strona, chrześcijańska, to karygodne uproszczenie.

Film natomiast urzeka przepiękną, doniosłą muzyką w kompozycji Harry’ego Gregsona-Williamsa, świetnymi i realistycznymi scenami walki i batalistycznymi oraz cudownymi zdjęciami, za które odpowiada John Mathieson.

3 komentarze:

  1. Eruana, napisałaś recenzję ze spojlerami. Widac blogger radykalnie wpływa na ludzi :-)

    Filmu nie widziałem, właśnie z powodu kiepskich recenzji. Chociaż pomysł, mam wrażenie, bardzo ciekawy... Brakuje mi filmów kostiumowych na miarę Ziemi Obiecanej albo Królowej Margot, Elizabeth...

    OdpowiedzUsuń
  2. Napisałam recenzję ze spojlerami dlatego, że najbardziej zirytował mnie w filmie właśnie fragment, który spojlerem jest;-P Od biedy można obejrzeć, choćby dla samych zdjęć, walk i muzyki, ale to raczej w przypadku nudy większej. Tak, "Elizabeth", obie części, przepiękne. Jeśli jeszcze nie widziałeś, to polecam nowego "Robin Hooda", też bardzo dobry, o czym będę pisała niedługo:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Recenzja na poziomie liceum - same schematy. Szkoda czasu na jej czytanie. Polecam film w wersji reżyserskiej.

    OdpowiedzUsuń