Cenię francuskie kino za niejednoznaczność, nietuzinkowość, oryginalność przedstawienia znanych wątków. Taki jest też Nie oglądaj się w reżyserii Mariny de Van z Sophie Marceau i Monicą Bellucci w rolach głównych.
Jeanne (Sophie Marceau) jest autorką poczytnych biografii, ale jej marzeniem jest napisać powieść, która pomogłaby jej zrozumieć własną przeszłość. Kobieta nie pamięta bowiem nic ze swego dzieciństwa i ta nieświadomość nie daje jej spokoju, mimo że wszyscy bliscy wciąż powtarzają tytułowe „Nie oglądaj się”. Zdeterminowana odkryć tę uśpioną część siebie nagle zaczyna dostrzegać, że otoczenie wokół niej ulega zmianom – najpierw okazuje się, że stół w kuchni zmienił swoje położenie, wkrótce Jeanne z przerażeniem odkrywa zmiany, jakim ulegają jej najbliżsi. Przestaje poznawać własne dzieci i męża, sama również się przeobraża… Widok tajemniczej kobiety na taśmie wideo (Monica Bellucci) sprawia, że Jeanne postanawia za wszelką cenę dowiedzieć się, co się dzieje w jej życiu.
Film, posługujący się motywami z thrillera i grozy, intryguje od pierwszych minut, reżyserka wrzuca widza w sam środek momentami zbyt szybkiej akcji, niczego nie wyjaśniając, zmuszając go, by oglądał uważnie i szukał odpowiedzi na pytania: Co takiego wydarzyło się, kiedy Jeanne była dzieckiem? Czy przemiany zachodzące wokół niej to rzeczywistość, czy może projekcja jej własnego umysłu? Kim jest Jeanne? Widz odkrywa prawdę powoli razem z bohaterką, chociaż domyśla się jej nieco wcześniej. Nie oglądaj się to doskonałe studium psychologiczne, z którym lepiej poradziła sobie Sophie Marceau niż Monica Bellucci. Obraz może nie powala efektami specjalnymi, jednak są one na tyle oszczędne i sugestywne, że działają na wyobraźnię. Do całości nie pasowała mi tylko muzyka, która bardziej przypominała kryminały z lat 40. niż trzymający w napięciu thriller. Film uzmysłowił mi także, jak bardzo jesteśmy rozleniwieni przez hollywoodzkie produkcje podające nam często gotowe rozwiązania zanim jeszcze akcja rozpocznie się na dobre.
To prawda... Kino tzw: "hollywoodzkie" to w głównej mierze efekciarskie, nie wymagające myślenia - poza oczywiście nielicznymi wyjątkami - obrazy, z których każdy kolejny pozostawia lekkie uczucie zmieszania, zniesmaczenia albo wręcz dosadnego zawodu, na co to znowu wydaliśmy pieniądze ;) Dlatego właśnie do Multipleksów nie chadzam ;PP Wolę małe, undergroundowe kina, z niszowym, ale ambitnym kinem, poza tym tylko w nich dostaję pycha kawusię w ceramicznym kubeczku i przekąskę, więc w życiu nie zamieniłabym tego na decybele efektów specjalnych.
OdpowiedzUsuńJeśli jednak chodzi o kino europejskie, zdecydowanie bardziej wolę kino włoskie, skandynawskie czy rosyjskie. Coraz lepsze są też filmy z Izraela, polecam ;) Francuskie mnie zmęczyło, nie brakiem pomysłów, ale przesadną niekiedy zmysłowością i próbą naśladowania pseudo-intelektualnych dysput mieszczaństwa, jak np było u Allena. Ale to tylko moje subiektywne odczucia.
Miło mi ciebie powitać na blogspocie. Zaraz sobie zaktualizuję twój link :)) Pozdrawiam bardzo serdecznie :)
Do Włochów jakoś nie mogę się przekonać, ale filmy skandynawskie i rosyjskie też lubię oglądać. Może jakieś fantastyczne tytuły?
OdpowiedzUsuńDziękuję i pozdrawiam również:-)
Chętnie obejrzę - bardzo lubię takie filmy.
OdpowiedzUsuńNawiązując do rosyjskiej fantastyki to świetna jest seria filmów o patrolach wg Łukjanienki - "Straż nocna", "Straż dzienna" - też odbiegająca od hollywodzkich produkcji.
Słyszałam i pewnie kiedyś obejrzę, ale najpierw chciałabym przeczytać książki.
OdpowiedzUsuń