Są filmy, do których chętnie wracam raz na jakiś czas. Dla aktora/aktorki, atmosfery, fabuły, żartu... Lubię po prostu. Jednym z nich jest Sin City z 2005 roku. Pierwszy raz zobaczyłam ten film w kinie i zrobił na mnie piorunujące wrażenie. To jeden z najlepszych obrazów, jakie widziałam, nie mówiąc już o tym, że chyba jest najlepszą adaptacją komiksów w ogóle (chociaż komiksu nigdy nie widziałam, niestety).
Utrzymany w klimacie filmów noir z lat 40. pomieszanym z komiksową kreską. Genialne jest połączenie czarno-białego filmu z kolorowymi wstawkami - od razu domyślasz się, że ten kolor ma znaczenie, ma jakiś cel w opowieści. Sin City to poruszający wyobraźnię, momentami zabawny, ogólnie mroczny film. Wszystko się tu uzupełnia: atmosfera, gra aktorska (Rourke gra po mistrzowsku), obraz, muzyka (w kompozycji Graeme'a Revella i Johna Debney'a).
Najbardziej nie pasował mi tutaj Eliah Wood jako zabójca Kevin - nie wiem jak Wy, ale ja nadal widziałam biegającego i mordującego hobbita w leśnym wdzianku, tyle że z zielonymi oczami w okularach. Nie wie, czy takie było założenie komisku i czy tak chciał Miller, ale postać w milczącym (dzięki bogom!) wykonaniu Wooda jest śmieszna i żałosna.
Mimo wszystko Sin City to zdecydowanie jeden z moich ukochanych filmów, pozycja, którą każdy kinoman zobaczyć powinien i już.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz