Cafe Society to jeden z najlepszych i najdojrzalszych filmów w karierze Allena, w dawnym klimacie jego pierwszych obrazów, błyskotliwa satyra na towarzyskie życie Hollywood nie tylko lat 30.
Właściwie to nie jest jedynie satyra na życie ludzi filmu. Nie jest to komedia w pełnym rozumieniu tego słowa, prawdziwie zabawnych scen jest zaledwie kilka, częściej śmiałam się z niejakim rozgoryczeniem i żalem nad życiem niż z prawdziwej radości. Jak zwykle w filmach Allena tematem są ludzkie uczucia, ludzkie decyzje i konsekwencje tych decyzji.
Początkowo nie podobało mi się postępowanie głównego bohatera, materializm Vonnie. Nadal uważam, że Kristen Stewart nie potrafi grać, jednak Allen sprawił, że była mniej drewniana niż zwykle. Jesse Eisenberg to doskonała, młodsza kopia reżysera, cechuje go podobna neurotyczność, dlatego też świetnie odnalazł się w roli młodego, początkującego rekina Hollywoodu.
Jednak to nie oni byli dla mnie najlepsi w filmie. Moje serce skradła całkowicie Anna Camp (True Blood, Pitch Perfect), która pojawia się w jednej krótkiej scence zaraz na początku filmu. Aktorka jest jednocześnie urocza, nieporadna, niewinna i tak naturalna, że aż szkoda, że to nie ona jest główną postacią kobiecą. Również Corey Stoll, który gra starszego brata Bobby'ego, Bena, jest przezabawny. Jego poczynania w przestępczym światku Nowego Jorku są doskonałą instrukcją, jak nie być gangsterem, przewrotność i humor sytuacji, w których bierze on udział, to jedne z najmocniejszych stron filmu. To właśnie te i wiele innych wątków pobocznych, czy raczej scenek rodzajowych "robi" najnowszy film Allena. Cafe Society ma o wiele więcej warstw, niż jakikolwiek dotychczasowy obraz tego reżysera. W trakcie oglądania przez moją głowę przesuwało się tysiące refleksji o moim własnym życiu, nie spodziewałam się, że będę tak poruszona jeszcze na długo po zakończeniu seansu.
Właściwie to nie jest jedynie satyra na życie ludzi filmu. Nie jest to komedia w pełnym rozumieniu tego słowa, prawdziwie zabawnych scen jest zaledwie kilka, częściej śmiałam się z niejakim rozgoryczeniem i żalem nad życiem niż z prawdziwej radości. Jak zwykle w filmach Allena tematem są ludzkie uczucia, ludzkie decyzje i konsekwencje tych decyzji.
Początkowo nie podobało mi się postępowanie głównego bohatera, materializm Vonnie. Nadal uważam, że Kristen Stewart nie potrafi grać, jednak Allen sprawił, że była mniej drewniana niż zwykle. Jesse Eisenberg to doskonała, młodsza kopia reżysera, cechuje go podobna neurotyczność, dlatego też świetnie odnalazł się w roli młodego, początkującego rekina Hollywoodu.
Jednak to nie oni byli dla mnie najlepsi w filmie. Moje serce skradła całkowicie Anna Camp (True Blood, Pitch Perfect), która pojawia się w jednej krótkiej scence zaraz na początku filmu. Aktorka jest jednocześnie urocza, nieporadna, niewinna i tak naturalna, że aż szkoda, że to nie ona jest główną postacią kobiecą. Również Corey Stoll, który gra starszego brata Bobby'ego, Bena, jest przezabawny. Jego poczynania w przestępczym światku Nowego Jorku są doskonałą instrukcją, jak nie być gangsterem, przewrotność i humor sytuacji, w których bierze on udział, to jedne z najmocniejszych stron filmu. To właśnie te i wiele innych wątków pobocznych, czy raczej scenek rodzajowych "robi" najnowszy film Allena. Cafe Society ma o wiele więcej warstw, niż jakikolwiek dotychczasowy obraz tego reżysera. W trakcie oglądania przez moją głowę przesuwało się tysiące refleksji o moim własnym życiu, nie spodziewałam się, że będę tak poruszona jeszcze na długo po zakończeniu seansu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz