poniedziałek, 26 stycznia 2009

Niech żyje klasyka! - "Marchia Cienia", Tad Williams, tłumaczenie: Paweł Kruk, Rebis 2006

Nareszcie skończyłam! I cieszę się nie dlatego, że książka znużyła mnie śmiertelnie, tylko dlatego, że mogę zacząć czytać kolejną część. Marchia Cienia to bowiem pierwszy tom trylogii Tada Williamsa. Cholernie dobry tom.

Już dawno szukałam powieści, która nie wydziwiałaby z konwencją fantasy, a zwyczajnie ją wypełniała wręcz programowo. Zmęczyły mnie już te wieczne eksperymenty różnych pisarzy, okładki krzyczące "lepsze niż Sapkowski", "lepsze niż Tolkien" itp. itd. Dlatego ucieszyłam się niezmiernie, gdy w moje łapki dostała się Marchia Cienia.

O Williamsie słyszałam już kilka lat temu dzięki mojemu guru, Sapkowskiemu. Polowałam na jego Pieśń łowcy, ale niestety z marnym skutkiem. Długo zastanawiałam się nad Marchią Cienia, ale w końcu stwierdziłam, że może jednak warto. Teraz jestem pewna, że zdecydowanie tak.

Już po przeczytaniu pierwszych stron powieści widać, że autor to dobry opowiadacz. To kawał (i to spory, bo ponad 700 stron!) porządnie zrobionej, z najwyższym kunsztem i dbałością o szczegóły, klasycznej fantasy.

Mamy dwójkę bohaterów, którym jest bliźniacze rodzeństwo Barrick i Briony Eddonowie, książęta Marchii Południowej. W wyniku nagłych wydarzeń zostają regentami w państwie ogarniętym chaosem przygotowań wojennych z potężnym państwem Xis. Jakby tego było mało, to właśnie ten moment wybierają sobie istoty z Marchii Cienia, aby wyjść z ukrycia i odzyskać swoje ziemie, należące teraz do ludzi. Oczywiście ludzie must die! Marchia Cienia forever!

Akcja nie skupia się tylko na tych dwóch postaciach, mamy ich całą plejadę od oficera straży królewskiej, przez wielmożów po nałożnicę autarchy Xis. Wszystkim autor poświęca wiele uwagi, wszystkim daje różne emocje, przemyślenia, obawy, czyni z nich "żyjących" w wyobraźni czytelnika jako pełnoprawne istoty. Nie pozostawia również z boku drugiej strony, którą reprezentuje władcza Yassamez (mogłam się pomylić w imieniu, nie zapisałam sobie), chociaż rzadko się pojawia. Nie wiemy kto naprawdę jest tym dobrym, a kto złym, każdy ma swoje racje.

Williams wspaniale operuje słowem. Jego opisy miejsc i krajobrazów są tak plastyczne, że czułam, jakbym naprawdę tam była i widziała to wszystko. To bardzo rzadka cecha pisarza - umieć pokazać czytelnikowi swoje słowa.

Chociaż początkowo akcja rozwijała się zgodnie z przewidzeniami, autor postarał się także o kilka zdumiewających zwrotów wydarzeń. Dodatkowo ma niezwykły dar "czytania w myślach" - kiedy tylko chciałam się do czegoś przyczepić, do jakiegoś rozwiązania, motywu postępowania bohatera, akapit niżej znajdowałam wyjaśnienie, którego nie byłam w stanie podważyć.

Jeśli pogubicie się w bohaterach, miejscach i niektórych pojęciach, spokojnie, Williams zadbał także o to. Oprócz szczegółowej mapy, którą znajdziemy na początku, na końcu książki dołączony został aneks ze spisem postaci, miejsc i przedmiotów. Wspaniałe uzupełnienie powieści:)

5 komentarzy:

  1. Aneks, którego czasem brakuje w niektórych książkach. Świetne rozwiązanie, to samo zastosował w "Pamięci, Smutki i Cierniu". Marchia przede mną "Pamięć..." w trakcie. Polecam choć to jest właśnie ta jedna z serii mianowanych "tolkienowskimi".

    OdpowiedzUsuń
  2. Mój entuzjazm oklapł przy drugim tomie, autor trochę przynudza i wydłuża:-) Za Tolkienem nigdy nie przepadałam i raczej się już do jego twórczości nie przekonam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiem, czytałem też recenzję drugiego tomu. :)

    Wiesz co spróbuj, to nadal Williams, a z Tolkiena zauważyłem tam tylko podobną geografię świata i specyficzny typ głównego bohatera, który genialnie wypada w zestawieniu z całą armią "wybranych" i "przepowiedzianych" którzy zyskują potężne moce i zbawiają świat ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Widziałam;-) Zapamiętam sobie i pewnie kiedyś przeczytam, jak mnie najdzie na długaśne fantasy znowu, dzięki:-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jakie długaśne to jak już pisałem standard w fantasy ^^ Długaśny to mógłby być 10+ tomowy cykl :)

    OdpowiedzUsuń