Są filmy, które na zawsze pozostają w pamięci przez jakiś element - nastrój, muzykę, grę aktora lub aktorów, fabułę, zakończenie... To filmy, do których wracam rzadko, raz na kilka miesięcy lub lat. Jednym z nich jest Dracula Francisa Forda Coppoli. Film z 1992 roku, po raz pierwszy oglądałam go, mając może 12 albo 13 lat i byłam przerażona. W końcu horror.
Dzisiaj jednak film ma dla mnie zupełnie inny wydźwięk. To jedna z najcudowniejszych historii o miłości i wiecznym cierpieniu, jakie widziałam. Nie lubię Garry'ego Oldmana, ale w roli Draculi jest geniuszem. To w jaki sposób jednym ruchem mięśnia na twarzy potrafi przejść od łagodności do gniewu lub pożądania, jest mistrzostwem czystym! Ach, jakże zazdrościłam tej pustej i naiwnej Minie... Swoją drogą, to czemu właśnie ktoś taki jak Dracula pokochał kogoś tak mdłego jak ona.
Film ma niesamowity, mroczny, a jednocześnie pociągający klimat. Cudowne krajobrazy, wspaniałe przejścia z jednego ujęcia w drugie - w jednym momencie widzimy płomień świecy, która płynnie przechodzi w blask słońca. Muzyka Wojciecha Kilara dopełnia obrazu, wtapia się w tło tak charakterystycznie, że nie sposób słuchając jej na płycie nie poznać.
Dzisiaj pewnie uznawany jest za horror w stylu light, jednak dla mnie to prawdziwa klasyka. Dracula nie epatuje krwią, a jeśli już są krwawe sceny to wyraziste i nie pozostawiające wątpliwości. Można się przyczepić do tych efektów specjalnych, ale to był rok 1992 i z pewnością działały na wyobraźnię. Film przemawia emocjami samego tytułowego bohatera - żeby wyglądał jak paskudny wilkołak albo nietopyrz, nie wzbudza mojego strachu, a jedynie współczucie i żal. Kochać kogoś całą wieczność i tęsknić za nim to musi być ogromny ból i ten ból Oldman pokazał w sposób fenomenalny. Sceny między Draculą a Miną są tak naładowane napięciem, uczuciem i niepewnością, że ogląda się je z zapartym tchem.
Chciałabym wampirem być... Ehhh, rozmarzyłam się...