Kolor magii to pierwszy tom cyklu ze świata Dysku, który
liczy sobie obecnie ponad czterdzieści części. Zdecydowanie nie jest to
najlepszy debiut, dawką humoru nie dorównuje późniejszym pozycjom w
dorobku Terry’ego Pratchetta. Znajdziemy tutaj
oczywiście wszystko to, co charakterystyczne dla powieści autora – opisy
płaskiego świata trzymanego przez słonie stojące na wielkim żółwiu,
absurdalny humor i dywagacje na temat współczesności, a także
wyśmiewanie konwencji fantasy – nie jest to jednak tak zabawne, jak
choćby Kosiarz.
Głównym bohaterem książki jest Rincewind, wykazujący niezwykłą wolę
przetrwania mag, którego tak właściwie nie można nazwać magiem, ponieważ
nie zna on żadnych zaklęć oprócz jednego z ośmiu największych czarów
świata (wszystko przez nadmierną ciekawość i księgę magii Octavo). Ma on
za to wybitną zdolność do nauki języków, przez co wpakował się w niezłe
tarapaty, gdy przypadkiem spotkał Dwukwiata, turystę z Kontynentu
Przeciwwagi, wykazującego się z kolei niezwykłą chęcią zobaczenia
najniebezpieczniejszych atrakcji, o jakich słyszał jedynie w baśniach.
Szantażowany przez patrycjusza Ankh-Morpork Rincewind musi zaopiekować
się beztroskim człowieczkiem, co prowadzi ich obu w kolejne kłopoty. Z
tą różnicą, że jeden panicznie lęka się o własne życie i usiłuje za
wszelką cenę się z nich wydostać, a drugi brnie w nie z uporem maniaka i
uśmiechem najszczęśliwszego człowieka na świecie…
Bohaterowie przemierzają więc kolejne mile, zachwycony wszystkim
Dwukwiat spełnia swoje marzenia – poznaje wielkiego bohatera, Hruna
Barbarzyńcę, odkrywa tajemnicze skarby w przeklętej świątyni
Bel-Shamharotha, spotyka driady, razem z magiem trafia również do
Zmokbergu, królestwa smoków, by ostatecznie wylądować na Krawędzi
świata… Przez cały ten czas Rincewind z heroicznym wysiłkiem wymyka się
spod kosy Śmierci, którego te działania wielce irytują. Mag musi też
uważać na Bagaż Dwukwiata, wielki niebezpieczny kufer zrobiony z
myślącej gruszy, który podąża za swym panem dokądkolwiek ten się uda.
Mimo że jest to pierwsza część cyklu i dowiadujemy się w niej całkiem
sporo o Dysku oraz obyczajowości jego mieszkańców, to większość
informacji powtarzanych jest w kolejnych tomach, dużo bardziej
sensownie. Informacje o przedstawionym w Kolorze magii świecie
są chaotyczne i trudno się tak naprawdę zorientować, o co chodzi w
dygresjach pisarza. Podobnie niejednokrotnie spotkamy się jeszcze z
tytułowym kolorem magii – oktaryną, ósmym kolorem tęczy, widocznym
jedynie dla istot obdarzonych magicznymi mocami, czyli przez
czarodziejów i… koty.
Widać, że autor doskonale zna konwencję literatury fantasy i stara
się wpleść jak najwięcej znanych motywów, by je ośmieszyć. Niestety z
marnym skutkiem, dowcip jest tu bowiem wymuszony, a gra z konwencją mało
błyskotliwa. Ponadto nie ma tutaj tak lubianych przeze mnie drwin ze
współczesności – szydzenie z kultury zwiedzania przez Europejczyków to
niewiele w porównaniu z obnażaniem problemów i tematów tabu w następnych
książkach Pratchetta. Być może na początku lat 80. (w Wielkiej Brytanii
Kolor magii ukazał się w 1983 roku) powieść była świeżym
powiewem, dzisiaj jest już zaledwie zefirkiem. W lekturze przeszkadzać
może również słaba strona redakcyjna, dużo literówek i błędów
interpunkcyjnych. Tym, którzy do tej pory nie zapoznali się ze Światem
Dysku, odradzam sięgnięcie po Kolor magii. O wiele lepiej
zaopatrzyć się w późniejsze tomy cyklu, w których dowcip Pratchetta się
wyostrzył i stał się naturalną, nieodłączną częścią powieści, tym
bardziej, że nie są to już tylko książki parodiujące fantasy. Pozycja
obowiązkowa tylko dla zagorzałych fanów pisarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz