Mam wiele sentymentu do Mad Maxa i do wcielającego się w jego postać
Mela Gibsona. Uwielbiam Tinę Turner w Mad Max Beyond Thunderdome. Kocham
surrealizm i absurdalność tego postapokaliptycznego świata. Dlatego też
niespecjalnie śpieszyło mi się do kina na Mad Max: Fury Road. Bałam się, że ten
film zniszczy moje wspomnienia, że nie ma w nim klimatu serii – tak, obawiam
się takich rzeczy w kinematografii i grach nauczona własnymi doświadczeniami. Jednak
po wysłuchaniu kilku pozytywnych opinii z różnych znajomych źródeł,
postanowiłam odsunąć swoje oczekiwania i obawy. W końcu to Mad Max.
Początek nie był dla mnie łatwy. Negatywne
nastawienie wróciło, gdy obserwowałam mrukliwego Toma Hardy’ego jako Maxa,
który zachowywał się jak dzikus niż człowiek dręczony demonami przeszłości. Jednak minęło dwadzieścia minut,
a ja całkowicie się wkręciłam. I chociaż uważam, że starsze filmy mają w sobie
więcej treści, a współczesna wersja zdecydowanie zbyt dużo efektów specjalnych,
to film trzyma w napięciu, jest brutalny, bez patosu obrazuje okrucieństwo
ludzkie i zachowuje klimat serii. Jest w tym obrazie kilka absurdalnych akcji,
potęguje to jednak jego groteskę, a często bawi. Czasami też miałam
wrażenie, że reżyser bawi się z widzem – już ci się wydaje, że akcja pójdzie
utartym schematem, a tu figa! Charlize Theron dała czadu i to jest jej film.
Furiosa jest prawdziwą wojowniczką, pełną odwagi, ale i własnych lęków i bólu.
To niezwykle silna kobieta, w której jest także łagodność i wrażliwość. Tom Hardy
jej zaledwie asystuje. Jego Max zachowuje się jak tytułowy szaleniec, nie do
końca jest przewidywalny, jednak nie ma w sobie tej charyzmy, wojownika,
którego pamiętam. Nawet jego udręka, która gdzieś się przebija, nie przekonuje
mnie. Prawdę mówiąc, nie miałabym nic przeciwko, gdyby to Furiosa stała się
główną bohaterką serii albo gdyby George Miller stworzył dla niej oddzielny film.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz