Tegoroczny Pyrkon to z pewnością najgorszy Pyrkon i najgorszy konwent, na jakim byłam w ogóle. O ile jednak w wypadku pozostałych imprez tego typu zawsze traktowałam kwestie organizacyjne z przymrużeniem oka, o tyle Pyrkon przyzwyczaił mnie do wysokiego poziomu. Poznański konwent był zawsze synonimem co najmniej półprofesjonalnej imprezy, gdzie większość rzeczy przebiegała gładko i przyjemnie, w punktach programu można było przebierać i wybierać, a i tak dokonywało się bolesnych wyborów. Tymczasem w tym roku dostaliśmy gigantyczne kolejki po bilety, równie spore kolejki po żetony dla preakredytowanych (widziałam, nie doświadczyłam na szczęście), duże kolejki do wejścia, do sal, chaos, krzyki w wykonaniu gżdaczy. Uważam, że fatalnym pomysłem było zorganizowanie wcześniejszego wstępu do sal dla tych, co bilety kupili wcześniej - impreza, która ma integrować, spajać ludzi, zaczyna ich dzielić. Z całej imprezy najlepiej zorganizowane były panie pracujące w MTP Bistro - mimo nawału ludzi kolejka po jedzenie szła sprawnie, samo żarełko było bardzo smaczne, a obsługa pracująca na pełnych obrotach była także miła.
Gdyby jeszcze program był interesujący, ale nie. Przed imprezą przejrzałam wszystkie punkty programu z większości bloków w internecie i wybrałam zaledwie dwadzieścia dwa punkty. Jako że w tym roku jechałam raczej z myślą o relaksie niż bieganiu po prelekcyjnych salach, taka liczba nie była zła. Jednak z dziesięciu z tych prelekcji zrezygnowałam, widząc ogromną kolejkę po bilety w piątkowe popołudnie. Myśl o kilkugodzinnym oczekiwaniu w trakcie trwania najciekawiej zapowiadających się spotkań sprawiła, że ten dzień odpuściłam sobie całkowicie (co ciekawe, już po zeszłorocznym Polconie zakwitła we mnie myśl, aby spędzić tylko jeden dzień na konwencie, nieświadomie ją wypełniłam, i jak tu nie wierzyć w moc wypowiadanych/pisanych słów...). Zostało więc dwanaście punktów na sobotę, z których zaliczyłam ledwie kilka. Dzięki okrojonej wersji programu (godzina, sala, tytuł) poszłam tylko na te spotkania, co do których pamiętałam, kto je prowadzi lub tytuł sugerował tematykę (a w tym roku tytułów sugerujących tematykę chociaż w przybliżeniu było bardzo mało).
Pierwszą z prelekcji była Fantastyka język pierwszy Macieja Parowskiego. I chociaż uwielbiam wypowiedzi Parowskiego (super mózg i wielki autorytet w obszarze fantastyki), to uważam, że jego tok rozumowania i sposób wypowiedzi jest zbyt chaotyczny, żeby mógł być zarówno prelegentem i gościem spotkania. Osoby nie znające historii baśni czy fantastyki nie wyniosły zbyt wiele z tej prelekcji, mi natomiast bardzo się podobało. Zwłaszcza teza Parowskiego, która jest tytułem prelekcji - wg niego, i ja się z tym zgadzam, to fantastyczne wizje (do których autor zalicza baśń i mit) są podstawą naszej kultury, jej najsilniejszym kontekstem. Czytając, pisząc próbujemy dotrzeć do własnego wnętrza, emocji. Bardzo ciekawa jestem pracy, jaka powstanie z tych przemyśleń. Oby tylko czuwał nad nią zdolny redaktor. Potem chwilę zostałam na spotkaniu z redakcją Nowej Fantastyki, na której między innymi dowiedziałam się, dlaczego wstrzymano publikację Czasu Fantastyki i w jaki sposób można uratować pismo, które teraz dostało kolejną szansę. Długo i bardzo licznie czekaliśmy w kolejce do Sali Ziemi, aby posłuchać o genezie pomysłu Legend polskich i dowiedzieć się, co będzie dalej. Na pewno będzie kontynuacja Twardowsky'ego, resztę ciężko było mi wyłuskać z bełkotu kolesia od marketingu (chyba) w Allegro.
Po spotkaniu z twórcami Legend polskich postanowiłam wrócić na halę wystawców, ponieważ godzina rano nie wystarczyła, aby chociaż obejrzeć połowę stoisk. Ogromna hala dawała okazję do zakupu różnych różności, ale i można było podziwiać piękne "rzeźby" smoków wykonanych przez agencję artystyczną Back to Front (niestety mój aparat odmówił posłuszeństwa i zachowało się tylko jedno zdjęcie - obok). Zaopatrzyłam się w fantastyczną biżuterię i inne pamiątki, po czym udałam się do wspomnianego już Bistro. Dobry obiad dał mi siłę do odstania w następnej kolejce na prelekcję o diable w polskiej historical fantasy. Nie wiem, jak się nazywa prelegent, bo ani nie było tego w karcie programu, ani się nie przedstawił. Spotkanie było jednak całkiem ciekawe, chociaż brakowało mu polotu, jakby sam temat miał starczyć za rozrywkę. Mimo wszystko ułożyłam sobie “rodzaje” diabłów, jakie występują najczęściej w literaturze, zyskałam kilka tytułów prac do mojej bibliografii w temacie bestii, ponadto znowu nabrałam ochoty na przeczytanie cyklu o Witelonie Witolda Jabłońskiego. Spotkanie przestało być interesujące w momencie, w którym przerodziło się w dyskusję o Bogu i Lucyferze w klimacie religijnym.
Na prelekcję Wampir - prawda między nauką, sztuką a fantazją poszłam trochę z ciekawości, ale głównie dlatego, aby zająć sobie miejsce na czas prelekcji późniejszej, Łukasza Śmigla. Spotkanie wampiryczne okazało się być jednym z najlepszych w ciągu całego dnia. Wojciech Mościbrodzki, dziekan na wydziale Sztuki Nowych Mediów w PJAK w Gdańsku (!), ze swadą i zacięciem przeprowadził swoich słuchaczy przez historię wampiryzmu od wierzeń ze starożytności, przez średniowiecze i oświecenie po epokę romantyzmu i współczesność. I chociaż większość z tych informacji jest mi znana, to kilka spostrzeżeń sobie wynotowałam do dalszych poszukiwań i refleksji. Najlepszym punktem całego programu sobotniego była jednak prelekcja Łukasza Śmigla - Magia na cmentarzu, czyli jak czarować trupem. Łukasz z humorem i pasją opowiadał o rytuałach, wierzeniach i przesądach związanych ze śmiercią. Wiele z nich znaleźć można w jego powieści Decathexis, którą akurat czytałam w trakcie Pyrkonu, więc prelekcja dała mi lepszy kontekst dla książki. Po spotkaniu wiem już, że moje zamiłowanie do spacerów po cmentarzach ma głębszy sens (dawniej wierzono, że cmentarz jest najbezpieczniejszym miejscem, chroniącym przed ludzkim i nieludzkim złem), że powinnam nosić przy sobie jemiołę, która uchroni mnie przed śmiercią (Jak? Zapytacie. Zwyczajnie - rzucasz jemiołę, śmierć nie może się powstrzymać, żeby się nią nie zająć, a ty bierzesz nogi za pas), że powinnam nosić przy sobie róże lub bukszpan, żeby chroniły mnie przed złą magią. Wiem także, co zrobić, aby być niewidzialną. Otóż potrzebna jest głowa samobójcy, którą należy zakopać razem z czarną fasolą i brandy przed wschodem słońca w środę. Jak fasolka wyrośnie, musimy jeszcze tylko znaleźć niewinną dziewczynkę, która nam tę fasolkę zerwie, a my ją zjemy i voilà - jesteśmy niewidzialni!
Słaby program i kiepska organizacja, niepanująca nad potężnymi tłumami (40 tysięcy ludu się przewinęło przez teren Targów w ciągu trzech dni) dała mi się bardzo mocno we znaki. Na tyle mocno, że nie wiem, czy za rok wrócę do Poznania na Pyrkon. Może czas najwyższy poszukać bardziej kameralnej imprezy. Może Wy coś polecicie?
Dni Fantastyki, Imladris, Nidzicę. Wierzę jeszcze w tegoroczny Polcon, ale po tym Pyrkonie nie wiem, czy słusznie. :P
OdpowiedzUsuńMoże faktycznie w przyszłym roku Dni Fantastyki sprawdzę:) Polcon pewnie będzie organizowany przez tę samą ekipę Dni Fantastyki, to może jest nadzieja;)
UsuńNie polecę, bo nie bywam, przyszłam tu tylko przeczytać relację o Pyrkonie.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że taka zawiedziona jesteś. Jakoś tak mi się nasuwa, że po prostu za dużo ludzi na ten konwent przybywa, ot co.
Nie, nie jest to kwestia ilości ludzi, a nieprzygotowania organizatorów, zdecydowanie.
Usuń