Ostatnimi czasy nie mam żadnych nowych książek, czytam po raz kolejny te, które już znam i nie ma sensu pisać o nich na blogu... Za to mam fazę na filmy kostiumowe i oglądam wszystko, co wpadnie mi w łapki. Był Dracula.
Niedawno też obejrzałam Nieustraszonych braci Grimm z 2005 roku. Skusiłam się, bo był jako dodatek do gazety i lubię Heatha Ledgera. I nie żałuję, film okazał się naprawdę bardzo dobry. To połączenie komedii i lekkiego dramatu (tragiczny motyw magicznych fasolek, chociaż nie narzucający się, przewija się przez cały film) z mroczną baśnią. Odnajdziemy tu korzenie najbardziej znanych bajek autorstwa braci, chociaż oczywiście wyjaśnienia te to czysta wariacja na temat. Ledger w swojej roli jak zwykle świetny, dość dobrze wypadł też Damon, mimo że nie wyszedł zbyt przekonująco jako naciągacz i cynik. Genialna jest za to postać Mercuria Cavaldiego grana przez Petera Stormare'a - obśmiałam się jak norka! Lena Headey, która bardzo podobała mi się jako spartańska królowa w 300, tutaj jest łowczynią i wypada blado, bardziej jako dodatek niż charakterna wojowniczka. Piękna Monica Bellucci wciela się w królową luster, przyznać trzeba, że potrafiła w komiczny sposób oddać charakter próźnej i zapatrzonej w siebie kobiety.
Nastrój filmu Terry'ego Gilliama przypomina produkcje burtonowskie - podobny mroczny klimat, okraszony sepiowatymi barwami. Efekty specjalne nie są najlepszej jakości, jednak skutecznie przemawiają do wyobraźni, niektóre nawet potrafią przerazić. Uzupełnieniem jest muzyka, momentami wywołująca ciarki na plecach, a chwilami wręcz uwodząca piękną melodią.
Nieustraszeni bracia Grimm to nie tylko dobra komedia, jest tutaj też coś więcej - rozpaczliwa chęć Jacoba ocalenia zaginionych dziewczynek to nic innego, jak jego próba odpokutowania za śmierć siostry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz