sobota, 12 maja 2012

Ni pies, ni wydra - "Złodziej z szafotu", Bernard Cornwell, tłumaczenie: Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik, Bellona 2012

Złodzieja z szafotu chciałam przeczytać z kilku powodów. Po pierwsze, autorem książki jest Bernard Cornwell, którego pisarstwo doceniłam dzięki Trylogii arturiańskiej. Po drugie, powieść zapowiadana była jako kryminał retro, którego akcja dzieje się w XIX wieku. Po trzecie, miejscem akcji jest Londyn, który miał być nie tylko tłem historii, lecz także jej żywym bohaterem, przedstawiającym ówczesne życie społeczne. I niby wszystko się zgadza, a jednak… Złodziej z szafotu okazał się dla mnie nieporozumieniem literackim, niespełniającym żadnego z moich oczekiwań.

Powieści daleko do Trylogii arturiańskiej, tak daleko, że trudno uwierzyć, że i cykl, i Złodziej szafotu zostały napisane przez tego samego autora. Nazwisko się zgadza, ale styl zupełnie nie ten. W tym pseudo kryminale brak polotu, język jest prosty, nie wciąga, nie przykuwa uwagi. Chwilami nawet razi topornością, w czym dużą zasługę ma również niedbałe tłumaczenie. Jednak nie wszystko jest winą tłumacza – miałam wrażenie, że sam autor nie wczuwa się w opowiadaną przez siebie historię, przez co i mnie nią kompletnie nie zainteresował. Więcej, znudził.

Kolejne rozczarowanie to zapowiadane przez wydawcę pokazanie realiów ówczesnego Londynu. Rzekome tło społeczne i obyczajowe ograniczyło się do kwestii egzekucji przez powieszenie oraz do nikomu nie potrzebnego słownika terminologii złodziejskiej z tamtego okresu, wtykanego przy każdej okazji. Trzeba oddać autorowi, że starał się wiarygodnie przedstawić ówczesne działanie prawa, ale nie zaskoczył mnie tym, że nie równało się ono ze sprawiedliwością, że szlachta była uprzywilejowana, że skazywano na śmierć ludzi dla kaprysu. Co jakiś czas autor przetyka historię obrazkami z życia zarówno biednych, jak i bogatych, ale robi to mało przekonująco, stosując schematy i utarte literackie chwyty.

Powieść obfituje w różne postaci. Różnią się one imionami, czasem pozycją społeczną. I wszystko. Nie zapadają w pamięć, nie wyróżniają się niczym szczególnym. Mamy tu zakłamanych szlachciców i dobrodusznych szlachciców, znajdą się też porywczy oraz wyrachowani ludzie wysokiego urodzenia. Niby dla kontrastu otrzymujemy obraz obrotnego wojaka, balansującego na granicy prawa, ale w głębi serca dobrego człowieka. Jest też uboga, ale inteligentna i nieustraszona dziewczyna, zarabiająca pozowaniem nago, bo to praca lepsza niż służenie w czyimś domu. W tle majaczy tajemnicza postać złoczyńcy, który okrada bogatych a pomaga biednym (nie, nie pomyliłam epok, Hood też tam jest)…  No i wisienka na tym przesączonym przewidywalnością i schematami torcie – główny bohater. Rider Sandman, upadły żołnierz, który musiał sprzedaż swoje honory, aby zapewnić matce i siostrze jako taki byt po haniebnej śmierci ojca. Ten człowiek nie ma w sobie żadnej charyzmy, chociaż autor z uporem maniaka podkreśla to przy każdej okazji. Poza tym nie należy do najmądrzejszych i trudno nazwać, że prowadzi jakiekolwiek śledztwo w powierzonej mu sprawie. Raczej to śledztwo prowadzi jego. Kolejne pomysły i rozważania Sandmana, jego brak logiki w budowaniu wniosków razi i denerwuje.

Jakby mało było tego, że Złodzieja z szafotu nie można nazwać kryminałem (bo jaki to kryminał, kiedy rzekomy detektyw daje się prowadzić sprawie, zamiast ją rozwiązywać?) ani powieścią obyczajową (wyjaśnianie języka złodziei i wszystkim wiadomej niesprawiedliwości ówczesnego prawa to stanowczo za mało), nie można z całą pewnością nazwać go romansem. A tak, wątek miłosny też postanowił tu autor wcisnąć. Nawet dwa. W chwili gdy Sandman okazał się bankrutem, stracił również narzeczoną, piękną, łagodną… i bezbarwną, głupiutką Eleanor, córkę sir Henry’ego Forresta. Dziewczyna jest typową panną z dobrego domu, żywym obrazem tamtejszych kobiet, z tą tylko różnicą, że jest gotowa sprzeciwić się rodzinie w imię miłości. Drugi wątek skupia się na urodziwej i ubogiej Sally Hood i pewnym żołnierzu, który przechodzi na dobrą stronę mocy i staje się pomocnikiem Sandmana w rozwikłaniu jakże zagmatwanej zagadki śmierci hrabiny. Obie relacje są opisywane powierzchownie i, tak, ponownie użyję tego słowa, „schematycznie”, dzieją się zupełnie obok i nagle kończą, w jaki sposób łatwo można się domyślić.

Co do samej intrygi, to żadnej intrygi nie ma, drodzy Państwo. Bernard Cornwell postarał się, aby pojawił się wątek nie tylko morderstwa, ale zdrady, zazdrości, grzesznej miłości… oraz tajemniczego bractwa, którego cel istnienia nie jest znany nawet jego członkom. Ta wybuchowa mieszanka okazała się jednak kompletnym niewypałem. Zwroty akcji, jakie prowadziły bohaterów ku nowym tropom, nie mogły być bardziej pozbawione logiki, a już postać służącej hrabiny, będącej kluczem do całej zagadki, która pała niezwykłą miłością do kurczaków, woła o pomstę do nieba. Podobnie jak rozwiązanie tajemnicy, tak sztampowe, jak to tylko możliwe.

Złodziej z szafotu to powieść bez wyrazu, bez sensu, nie najlepszej jakości czytadło i nawet nie mogę napisać, że miała jakikolwiek potencjał, który mogła zmarnować.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

8 komentarzy:

  1. W każdym twoim punkcie na nie, mam diametralnie odmienne zdanie. Ma wrażenie, że trochę tę powieść skrzywdziłaś. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lubimy inne książki po prostu. To ta książka skrzywdziła mnie;-)

      Usuń
  2. To ja w takim razie mówię tej książce definitywne Nie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Zupełnie mnie to nie kręci... W ogóle odpadam przy większości historycznych tematów (choć są wyjątki:-)), zamierzałam wziąć się za cykl arturiański, ale to sobie definitywnie podaruję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raju! A ja ostatnimi laty pokochałam wszelkie tematy historyczne;-) Dlaczego sobie podarujesz? Rewelacyjne książki;-P

      Usuń
    2. Nie nie! Arturiański cykl mam zamiar przeczytać, za to tego "Złodzieja" - nie...

      Usuń
    3. Aaaa, niedopaczenie;-)

      Usuń
  4. I to jest dowód na to, jak pisarze potrafią być nierówni.

    OdpowiedzUsuń