Kiedy trzy lata temu po raz pierwszy ukazała się powieść Anny Kańtoch, odebrałam ją tak. Teraz prezentuję drugą recenzję pierwszego tomu Przedksiężycowych, którzy już w całości ukażą się w Powergraphie.
Nie przepadam za trylogiami, nie gustuję w cyklach, a już w
szczególności nie cierpię wielotomowych sag. Dlaczego? Autorom nie udaje się
mnie zaskakiwać, podtrzymywać w napięciu, opowiadane przez nich historie stają
się nudne i powtarzalne, a główny wątek (główne wątki) przestaje być
interesujący. Albo wręcz odwrotnie – motywów, bohaterów jest tak dużo, że
ciężko nadążyć kto, co, jak i dlaczego. Stąd rzadko sięgam po książki, w
których opowieść jest rozpisana na więcej niż jeden tom. Wyjątek zrobiłam dla
kilku pisarzy – Andrzeja Sapkowskiego, Jarosława Grzędowicza, Bernarda Cornwella. I teraz Anny Kańtoch i jej Przedksiężycowych.
Ta drobna i niepozorna kobieta potrafi diabelsko dobrze stopniować napięcie i
przekazywane informacje, dzięki czemu nie jestem w stanie się oderwać od żadnej
z jej opowieści, kiedy się w nią już „wgryzę”. Co ciekawe, w pierwszym tomie
trylogii nie otrzymałam ich prawie wcale, więcej tu pytań niż odpowiedzi, to
zaledwie wprowadzenie do prawdziwej fabuły. A i tak czyta się je z zapartym
tchem.
Lunapolis jest ostatnim miastem na planecie niewiadomej
nazwy, w którym władają tajemniczy Przedksiężycowi, uznani za bogów, chociaż
nikt nie wie, kim są i czy w ogóle istnieją. Mieszkańcy metropolii nie mają
jednak czasu, aby się trudzić polityką. Są skupieni na swoim życiu, na ciągłym
udoskonalaniu swych ciał i dusz z pomocą specjalistów od genetycznych
modyfikacji. Wierzą i są w tej wierze wychowywani, że to uchroni ich przed
pozostaniem w gnijącej przeszłości podczas kolejnych Skoków ku Przebudzeniu. Ta
jedna chwila decyduje o ich być albo nie być – szczęśliwcy pozostają w pięknym,
pozbawionym śmieci i śmierci Lunapolis, podczas gdy inni muszą czekać na
powolną agonię w Lunapolis przeszłym, gdzie pozostał wszelki brud, gnije
żywność, rozwijają się choroby i ludzie przestają być ludźmi. Mieszkańcy
teraźniejszego miasta żyją chwilą, zarabiają na kolejne genetyczne zmiany, aby
stawać się coraz doskonalsi. Dzieci nie rodzą się naturalnie, a są produkowane
i wyposażane w zestaw genów, na jaki stać ich „rodzicieli”. Nie ma tu miejsca
na prawdziwe uczucia, ludzie nie wiążą się ze sobą, a tylko bawią w
zakochanych, z wyrachowaniem i bolesną świadomością niestałego losu. W tej
krainie niby-anarchii rządzi jednak przewrotne prawo, które skazuje ludzkie
dusze na więzienie w ciele maszyny, co paradoksalnie staje się dla nich jedyną
szansą na dotrwanie do Przebudzenia.
W takiej scenerii czytelnik poznaje bohaterów, którzy budzą
różne, często sprzeczne ze sobą emocje. Autorka ma niezwykłą umiejętność do przedstawiania swoich postaci w sposób bezstronny, z dystansem, zupełnie jakby
nie ona ich tworzyła, a sami się powołali do istnienia. Jednych się lubi,
innych nienawidzi, jeszcze inni są irytujący, ale intrygujący zarazem, a do
niektórych się nic nie odczuwa. Wraz ze zmianami zachodzącymi w postaciach,
zmieniają się też czytelnicze emocje w stosunku do nich. Chociaż to Finnen i
Kaira zdają się grać pierwsze skrzypce, to na scenie o wiele wyraźniejsi byli
dla mnie zagadkowy, hipnotyzujący Brin Issa, jego małomówny syn Niraj czy
Daniel Pantalekis. Tak, zwłaszcza ten ostatni rzucał mi się w oczy, ponieważ on
jako jedyny wydał mi się najbardziej prawdziwy, najbardziej podobny do mojego
gatunku w przeciwieństwie do lunapolijczyków. I uwierzcie mi, nie tylko Jacques
Diot chciał zabić Daniela Pantalekisa.
Kańtoch przedstawia wykreowany przez siebie świat wiszącego
miasta Lunapolis, najważniejszych bohaterów historii, zarysowuje główne wątki
(przynajmniej część), w których będą brali udział. I właściwie to wszystko, co
dla niektórych wyda się za mało godne uwagi, a innym wielce interesujące. Ja
zaliczam się do tych drugich, w mojej głowie zrodziło się mnóstwo pytań.
Najciekawsze jest jednak to, że najmniej mnie obchodziło, kim są
Przedksiężycowi. O wiele bardziej interesujące stały się dla mnie zamiary Brina
Issy, co powoduje i jak się zaczęły Skoki, co tak naprawdę decyduje, kto
zostanie, a kto trafi do przeszłości, bo jak się okazuje nawet najlepiej
zmodyfikowani nie mogą mieć pewności przetrwania. Ci, którzy oczekują wartkiej
akcji, miliona wydarzeń zmieniających jej zwrot, wielkich emocji czy problemów,
mogą się rozczarować. Natomiast powieść spodoba się wielbicielom zagadek,
powolnego rozbudowywania kreowanego świata, intrygujących postaci, o których
dowiedzą się niewiele lub prawie nic.
Specyficzny styl i sposób budowania
historii przez autorkę sprawia jednak, że nie jest to książka, w którą się od
razu „wsiąka”. Oszczędnie dawkowane informacje, a raczej ich brak mogą
powodować trudności w przebrnięciu przez pierwsze kilkanaście stron. Ale kiedy
to już się uda… Nie jest to książka, którą można czytać na raty. Jeśli tak do
niej podejdziecie, to jest wielkie prawdopodobieństwo, że w pewnym momencie
odłożycie ją i nie wrócicie do niej więcej. Przedksiężycowi
to bowiem powieść wymagająca, przeplatana mnóstwem drobnych szczegółów i
szczególików, które pozornie nie mają znaczenia, a w dalszym toku akcji okazują
się często kardynalne dla fabuły. Dlatego trzeba i warto poświęcić tej książce
więcej czasu pół godziny czy godzina w ciągu dnia. Najlepiej się z nią zamknąć
w czterech ścianach na co najmniej kilka godzin, tak aby przeczytać ją w
całości.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.