Droga do Nawi znęciła mnie obietnicą rozbudowanej wizji słowiańskiej fantasy w XXI wieku. Kto czyta mojego bloga, ten wie, że mitologia
słowiańska znajduje się w kręgu moich najważniejszych zainteresowań. Jak do tej
pory najlepiej fantasy słowiańska wychodziła Andrzejowi Sapkowskiemu (znajduje
w jego twórczości miejsca niewiele, ale jednak), a nadal wychodzi Witoldowi Jabłońskiemu. Co prawda, obaj panowie poruszali wątki słowiańskie w czasach
dawnych lub nierzeczywistych światach. Czy Tomaszowi Duszyńskiemu udało się
przenieść ducha słowiańskiego do czasów współczesnych?
Nie. Niestety, nie. Lekturę zaczęłam z prawdziwą
ciekawością i bez specjalnych oczekiwań. Początek powieści był intrygujący.
Autor powoli buduje akcję, z początku nie wiadomo, o co chodzi, kim są naprawdę
bohaterowie i jakie jest ich przeznaczenie. Akcja jest doprawdy wartka,
powiedziałabym nawet, że jest jak rwąca rzeka, na której czytelnik usiłuje się
utrzymać w malutkim pontonie bez kamizelki ratunkowej… To tempo, a raczej szybkie
przeskakiwanie między wątkami upstrzonymi strzępkami informacji z każdą stroną zaczęło
mnie coraz bardziej irytować. Nie przypadł mi również do gustu styl książki.
Prosty, suchy, niczym bezosobowy reportaż, krótkie zdania, płaskie, nic do
treści nie wnoszące metafory. W ogóle mnóstwo tutaj niepotrzebnych słów,
niczego nie dających ani opowieści, ani psychologii postaci, ani do formy
samego przekazu. Ten nadmiar nieodparcie kojarzył mi się z Clariel Gartha Nixa.
Zarysowana tutaj boska intryga nie jest w ogóle
przewrotna, nie ma głębszego tutaj dna, co dziwi jak na taką objętość książki.
Dużo tutaj grubymi nićmi szytych rozwiązań fabularnych i nielogicznie
opisywanych wydarzeń. Jak walka w pociągu, opisywana jako bardzo brutalna i
hałaśliwa, a jakoś żaden z pasażerów niczego nie słyszał. Scena zabójczej walki
w łaźni jest kompletnie niepotrzebna, jej przebieg świadczy o dogłębnej
głupocie jednego z głównych bohaterów, doświadczonego żołnierza. Perun pozwala
zatrzymać artefakt pogodnikowi, rozkazując, aby ten znalazł kogoś, kto może
wejść do Nawi, a kiedy pogodnik daje artefakt Alkowi (bo on jako jedyny może
wejść do Nawi), to Perun żąda zwrotu artefaktu! Najbardziej chyba nielogiczny
jest opis największej walki bóstw i ludzi: Perun walczy z Batlerem, Ksenia w
stresie przywołuje bestię z podziemnego świata, Misza rzuca się jej na ratunek,
w tym wszystkim nagle zjawia się jakiś świetlisty mężczyzna i zabiera Ksenię i…
akcja przeskakuje o pół roku. Takie zabiegi stosuje się w scenariuszach filmów
akcji klasy C.
Jeśli już mowa o bohaterach, to żaden z nich nie
wydawał mi się ani wystarczająco interesujący, ani tym bardziej wiarygodny
psychologicznie. Mimo mnóstwa słów używanych do opisu ich przeżyć, nie
przekonywał mnie ich strach, nie poruszały wątpliwości, cierpienie, nie
przekonywały przyjaźnie ani miłosne uczucia. Najmniej wiarygodne było dla mnie tak
szybkie zaakceptowanie rzeczywistości przez współczesnych bohaterów. Podejście
Kseni do przytrafiających jej się sytuacji można jeszcze brać za romantyczną
naiwność czy ogromną potrzebę posiadania życiowego sensu, jakikolwiek by on nie
był. Jednak twardo stąpający po ziemi milicjant i weteran wojny w Afganistanie
mieliby z pewnością o wiele więcej wątpliwości, choćby z racji zawodowego braku
zaufania do kogokolwiek.
Miałam
wrażenie, jakby autor sam nie wiedział, co opisze na kolejnej stronie, tak
chaotyczne i nieposkładane było to wszystko. Nie ma tutaj dla mnie żadnej wizji
świata słowiańskiego. Wrzucenie w fabułę kilku bogów, wampirów, strzyg, wątku
walki dobra ze złem nie świadczy o rozbudowanej wizji czegokolwiek. Droga do Nawi to taka woda z warzywami,
która miała być zupą jarzynową, gdzie do garnka kucharz wrzucił wszystko, co
miał, tyle że nie doprawił tego ani pieprzem, ani solą, ani śmietaną, przez co woda
z warzywami pozostała wodą z warzywami.
Za
udostępnienie książki do recenzji dziękuję wydawnictwu Czwarta Strona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz