Anna Kańtoch to zdecydowanie oryginalna autorka. I bardzo zdolna. Chociaż dopiero zaczyna (2 tomy opowiadań, 2 powieści), zdążyła już zdobyć uznanie nie tylko fanów, ale i kolegów z fantastycznego światka. Kańtoch jest także jedną z moich ulubionych pisarek. Dlatego nie wahałam się ani chwili przed kupnem "Przedksiężycowych" i, jak zwykle, nie żałuję.
Lunapolis - miasto, którego mieszkańcy dążą do doskonałości za wszelką cenę. Celem jednak nie jest doskonałość sama w sobie, ale ich życie. Ci bowiem, którzy zostaną uznani przez Przedksiężycowych za nieprzygotowanych lub niegodnych Przebudzenia, zostają w przeszłości w wyniku odbywających się co jakiś czas Skoków. Tam nie pozostaje im nic innego, jak gnicie wśród rozpadającego się dawnego miasta. Lunapolis to świat, w którym nie liczy się nic, oprócz przetrwania i... zabawy. Nie ma tu miejsca na przyjaźń, miłość, wzajemną pomoc. Jest natomiast zatracenie w seksie, alkoholu, narkotykach. Popularną rozrywką są także wyprawy w przeszłe światy - niektórzy wybierają się tam z ciekawości, nieliczni z chęcią pomocy, wielu na polowania, bo przecież ci ludzie to już żywe trupy, więc dlaczego nie skrócić ich cierpienia? Przyjemne z pożytecznym. Jak bardzo Lunapolis przypomina nasz własny świat...
Nikt tak naprawdę nie wie (czytelnik również), czym jest Przebudzenie i kim są Przedksiężycowi. Strach przed odrzuceniem jest jednak tak wielki, że wypiera całą świadomość i tylko nieliczni zastanawiają się nad sensem istniejącego systemu i dostrzegają jego braki. Powodowani walką o przetrwanie mieszkańcy Lunapolis wydają każde pieniądze na kolejne genozmiany. Dzieci nie rodzą się w naturalny sposób, są produktami duszoinżynierów, mieszankami określonych cech, wykupywanych przez rodziców zależnie od stopnia zamożności. Nawet to jednak nie daje gwarancji na dotrwanie do Przebudzenia. Ludzie, doskonaląc się genetycznie, zatracają własne człowieczeństwo. Zdarza się też tak, że genozmiany stają się celem samym w sobie (Brin Issa, ojciec Kairy).
Kańtoch wprawnie posługuje się sugestywnym, plastycznym opisem swojego miasta. W ogóle, zauważyłam panującą modę na miasta "wiszące", budowane z przedziwnych konstrukcji o dziwnych nazwach (Scott Lynch i jego Camorra, i tak, niestety Alan Campbell i jego Deepgate). Lynchowi i polskiej autorce zdecydowanie wychodzi to lepiej, czytelnik z łatwością potrafi to sobie wyobrazić. Zwłaszcza jeśli chodzi o Lunapolis z przeszłości - odczuwa się duszną atmosferę rozkładu, mroczną beznadziejność. "Przedksiężycowi" to nie jest już fantasy, książkę określiłabym bardziej jako s-f w stylu retro (wynalazki, latające machiny, mechanoidy, duszoinżynierowie, a jednak wszystko utrzymane w kolorze sepii). Akcja "Przedksiężycowych" od razu niemal nasunęła mi skojarzenia z filmem "Equilibrium", nie tylko przez nazwę jednej z wież, w której pracują duszoinżynierowie, ale przede wszystkim w odniesieniu do doskonalenia się bez możliwości wyboru innej drogi, niż ta wyznaczona przez przywodcę, którego zresztą nikt nigdy nie widział.
To co podoba mi się u Kańtoch, to jej świetny sposób opisu swoich bohaterów zaledwie kilkoma słowami. Cenię ją również za nieco ironiczny stosunek do nich, zupełnie bezemocjonalny. To z kolei rzutuje na mój odbiór postaci - z żadną się nie utożsamiam, dzięki czemu mogę ich zachowania oceniać bardziej obiektywnie. Ogólnie Kańtoch ma specyficzny, lekko ironiczny styl pisania nawet o rzeczach poważnych, dzięki czemu osiągnęła lekkość odbioru, jednocześnie nie tracąc zupełnej powagi opisywanej sytuacji, a czasem wręcz ją podkreślając.
Równie dobrze i przemyślanie ułożona jest fabuła książki, która rozrasta się w miarę kolejnych stron. Poszczególne wątki splatają się ze sobą, tworząc logicznie ułożoną całość, intrygując sprawiają, że chce się poznać więcej szczegółów, które oczywiście pojawią się w następnych tomach (a może tomie, bo z drugiej strony nie wydaje mi się, żeby było miejsce na 3).
Żeby nie było tak kolorowo, są też pewne minusy. Przede wszystkim Kańtoch zdarza się urywać pewne wątki w miejscach, w których powinny być kontynuowane, i od razu przeskakuje do innego, jakby się znudziła. Trochę lepiej mogłyby być również dopracowane postacie Finnena i Kairy, w obojgu dostrzega się potencjał, jednak czegoś im brakuje, cech, które uczyniłyby je bardziej wyrazistymi. Finnen to budzący politowanie, a czasem lekką pogardę aktor-mitoman, dla którego życie to jedno wielkie przedstawienie w nim w roli głównej. Kaira natomiast jest wychowaną na starych księgach i żyjącż nieistniejącymi w Lunapoli ideałami panieneczką z dobrego domu, która kompletnie nie jest przystosowana do życia. Nie jestem w stanie jednak w żaden sposób ich polubić lub odwrotnie. Co ciekawe, udało się to Kańtoch osiągnąć w przypadku opisu Brina Issy, czy Niraja (brat Kairy). Ten ostatni najbardziej mnie zaintrygował, ale być może wynika to z mojej słabości do bohaterów pozujących na zimnych drani...
Zanim kupiłam książkę, przeczytałam recenzję w Esensji, nadesłaną mi przez Śmietankę. I chociaż już wtedy stwierdziłam, że jej autor nie czytał książki, teraz jestem pewna, że co najwyżej przejrzał tylną stronę okładki. Nazwać Lunapolis utopijnym światem - to trzeba być doprawdy niespełna rozumu, a to już moim zdaniem jest bezczelność. Link do tejże podaję http://esensja.pl/ksiazka/recenzje/tekst.html?id=7131. O książce Kańtoch, o ile bardziej wiarygodnie, pisze też dziennik.pl: dziennik oraz Łukasz Orbitowski: czytelnia.onet.