Kolejna książka w steampunkowym wyzwaniu, której nie nazwałabym steampunkową, więcej, nie nazwałabym jej nawet fantastyczną. Punkt Omega Michała Protasiuka
zaliczyłabym raczej do literatury sensacyjnej, zresztą całkiem niezłej
przez lekko ironiczny ton prowadzenia opowieści, ale rozczarowującej
podjętą tematyką, którą skutecznie obrzydził mi już Dan Brown. Wprawdzie
polski pisarz idzie w innym kierunku, bo raczej gloryfikacji systemu
chrześcijańskiego i jego głównej wykładni, robi to jednak z rażącą
naiwnością i schematycznością. Szkoda, że te wszystkie aluzje do Starego
i Nowego Testamentu są tak oczywiste i przewidywalne.
Mimo wszystko książkę czyta się całkiem przyjemnie, może to przez
wzgląd na lekki styl autora i prowadzenie czytelnika przez fabułę na
podobieństwo kina akcji – kolejne rozdziały czy wątki kończą się typowym
dla tego gatunku cliffhangerem, przez co czułam się tak, jakbym nie
czytała książki, a oglądała trzymający w napięciu (do pewnego stopnia)
film. Tyle, że to wszystko już gdzieś było, nic tu nie zaskakuje.
Podczas czytania książki nie opuszczało mnie wrażenie, że autor wybrał
sobie zbyt wiele kwestii, o których chciał opowiedzieć jak na taką małą
objętość. Fabuła przysłoniła bohaterów i miejsce akcji (gdyby nie
podpowiedź wydawcy, w życiu nie pomyślałabym, że to Poznań, równie
dobrze mogło to być każde inne miejsce na kuli ziemskiej).
Nie wadził mi naukowy czy też „pseudonaukowy” sposób prowadzenia
opowieści, raczej bawił – to jeden z nielicznych plusów tej książki,
Protasiuk pokazał, że można całkiem interesująco przedstawić
schematyczną historię, używając języka ścisłego i muzycznego. Podobał mi
się także dystans pisarza do obu przedstawionych w książce sił –
zarówno strona burmistrza Lavouple’a, jak i sekta Iana Sheperta (w obu
przypadkach aluzje są subtelniejsze – Lavouple jako żywo kojarzy się z
wilkiem, Ian Shepert z Janem Pasterzem) nie jest krystaliczna, chociaż
oczywiście ta pierwsza jest pokazana jako większe zło. Można by pokusić
się nawet o stwierdzenie, że stowarzyszenie Logosu jest odwróconym
zwierciadłem poglądów Leona Lavoulupe’a. Sporo ironii było również w
sposobie opisu samych bohaterów, które autor usiłował uczynić
wyrazistymi. Owszem, były wyraziste, w swojej szablonowatości. Stefan
Skyggen kojarzył mi się nawet uparcie z innym literackim Stefanem,
Skellenem… Drażniły mnie postacie kobiece, przedstawione jako puste,
głupie i mało interesujące dodatki do światłych mężczyzn. Na uwagę
zasługuje tutaj Katarzyna Moebius, która swoją godnością i
zdroworozsądkowością przyćmiła całą plejadę jednakowych bohaterów,
zarówno damskich, jak i męskich (a może zwłaszcza ich).
Co przeszkadzało mi najbardziej w odbiorze książki, to jej strona
redakcyjna. Cztery osoby w redakcji i tyle błędów?! To wręcz
niewiarygodne i żaden cud krzyczący z okładki nie pomoże mi uwierzyć, że
ktoś czytał tę powieść chociażby raz po ogólnej redakcji. Gdyby nie te
ciągłe literówki, przecinki, ich brak, złe odmiany wyrazów, no
niechlujstwo redakcyjne po prostu, powieść Michała Protasiuka
wspominałabym jako miłą rozrywkę.
A miałam nie oceniać książki tak źle...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz