Terry Pratchett zasłynął jako
twórca fantasy humorystycznej, jego książki ze Świata Dysku ukazują się w
milionowych nakładach w różnych częściach świata. W północ się odzieję to czwarta część z Tiffany Obolałą jako główną
bohaterką. Być może fani pisarza dostrzegą w niej o wiele więcej niż ja,
ponieważ książek samego Pratchetta przeczytałam kilka, a z Tiffany wcześniej
się nie spotkałam, ale zgodzą się zapewne, kiedy napiszę, że powieść w niczym
nie przypomina lekkich parodii z przytykami do rzeczywistości w tle, jakimi
raczył nas autor przez tyle lat. A może to ja się zmieniłam?
W północ się odzieję to
powieść do bólu zjadliwa, bezpruderyjnie obnażająca wszelkie wady ludzkości i
absurdy świata, jaki sobie zgotowaliśmy. To gorzka satyra na współczesność,
chociaż tematyką może nawiązywać do prześladowań czarownic w czasach
średniowiecznych. Dzisiaj jednak taką czarownicą jest każdy, kto odstaje od
ogółu. W powieści jest to Tiffany, nastoletnia czarownica, w naszym pojęciu
jeszcze dziecko, w mentalności bohaterów osoba spoza ich kręgu, ale uznawana za
potrzebną, niosąca ciężkie brzemię odpowiedzialności za Kredę, swoją okolicę. U
Pratchetta magią zajmują się magowie, bezużyteczni starcy studiujący praktyki
tajemne na Niewidocznym Uniwersytecie po to, aby dopchać się do stołka rektora.
Czarownice zaś pomagają ludziom, swoim oddaniem, kodeksem nie pozwalającym
przyjmować nagród pieniężnych za swoją pracę, gotowością do każdej pomocy
wzbudzają szacunek.
Nie spodziewałam się takiej
dawki czarnego humoru, wciąż jeszcze w pamięci mam rewelacyjnego Kosiarza, którego lektura dała mi wiele
radości. Kto wie, czy dzisiaj bym tę powieść odebrała tak samo? Kto wie, czy
nadal by mnie tak bawiła, gdybym przeczytała ją teraz? Liczyłam, wbrew licznym
ostrzeżeniom ze strony znajomych, na lekką opowieść z odniesieniami do mojego
świata, a książka okazała się ciężką próbą, ponieważ z każdej strony autor
bombarduje złośliwymi komentarzami na tak wiele aspektów, że czasami musiałam
odłożyć książkę i odczekać kilka dni, zanim powróciłam do czytania. Przewija
się tu wątek śmierci, alkoholizmu, znęcania się rodziców nad dziećmi, braku
zrozumienia dla odmienności, wykorzystywania władzy dla własnych celów,
ludzkiej głupoty i wiele, wiele innych. Nie pomagała sama fabuła, pokręcona i
dziwna, nie zawsze logiczna, chociaż podejrzewam, że wpływ na taki odbiór ma
moja nieznajomość poprzednich losów czarownicy.
Tiffany, w wyniku swoich
przeszłych decyzji, musi zmierzyć się ze straszliwym demonem, którego obecność
wyzwala w jej sąsiadach i ludziach, którzy zwykle szanują wiedźmy, nienawiść do
niej i chęć mordu. W jej poczynaniach pomagają (w ich mniemaniu) lub
przeszkadzają (w mniemaniu Tiffany) Nac Mac Fleegowie, mały, niebieski ludek
wojowników, kierujący się specyficznym kodeksem honorowym. To oni i ich
zachowania są przeciwwagą dla dramatycznych wydarzeń i obrazu złośliwości,
braku tolerancji i okrucieństwa ludzi z otoczenia dziewczyny. Najśmieszniejszy
w całej powieści jest słownik Feeglów. Chociaż autor wciąż posługuje się
podobnym stylem, nie serwuje ironii i sarkazmu w sposób lekki, czasami tylko
wywołuje uśmiech, częściej otrzeźwia czytelnika zimnym prysznicem prawdy o nim
samym. O wydźwięku powieści może świadczyć choćby okładka, nadal kolorowa i w
podobnej stylizacji, co poprzednich części, jednak poważne miny występujących
na niej postaci wzbudzają pewien niepokój, zwiastują niebezpieczeństwo.
Mimo wszystko opowieść Pratchetta mnie wciągnęła i dzielnie razem z
Tiffany dotarłam do zakończenia, może nieco zbyt lukrowego w porównaniu do
całej powieści, ale powitałam je z prawdziwą ulgą.
Ja jakoś nie potrafię podzielać zachwytu twórczością Terryego Pratchetta. Po prostu nie odnajduje się w tych klimatach, dlatego nie czytam jego książek. Może kiedyś się to zmieni, ale na chwile obecną raczej nie.
OdpowiedzUsuńCzytałam jakiś czas temu i - choć miałam parę zastrzeżeń - podobało. Choć wolałam kiedy miała na imię Akwila
OdpowiedzUsuńKsiążki Pratchetta o czarownicach ogólnie różnią się od tych opowiadających o Ankh-Morpork - są właśnie bardziej głębokie choć Mac Fleegowie spokojnie rozbijają każdą chwilę powagi :D
OdpowiedzUsuńTego jeszcze nie czytałam, mam w planach. Choć, do licha, za bardzo zapadło mi w pamięć tłumaczenie Maciejki Mazan początkowych części tego cyklu i taka Tiffany to dla mnie nie Tiffany, tylko Akwilla, no ale z drugiej strony Cholewa to magik, jeśli chodzi o tłumaczenia...
OdpowiedzUsuńPowaga u Pratchetta staje się coraz bardziej widoczna w ostatnio pisanych książkach. Spoważniał? Zgorzkniał? Może to świadomość choroby? Sama nie wiem.
@Cyrysiu
OdpowiedzUsuńNie każdy musi, ja też specjalnie za nim nie przepadam, uwielbiam "Kosiarza", inne książki nie zrobiły na mnie większego wrażenia.
@Alannado
OdpowiedzUsuńA co Ci się nie podobało? Akwila, dziwne imię, jakby mówiące "a, chwila";-)
@Silaqui
OdpowiedzUsuńDzięki za informację, nie wiedziałam, że serie różnią się od siebie stylem, sądziłam, że tylko tematyką:-)
@Agnes
OdpowiedzUsuńMożliwe i wcale bym się nie zdziwiła, tyle że naprawdę ciężko mi się momentami czytało...