wtorek, 9 czerwca 2009

Co czyni z ciebie człowieka? - "Terminator: Salvation", scenariusz: John D. Brancato & Michael Ferris, reżyseria: McG, 2009

I zobaczyłam, i nie zawiodłam się. Terminator: Salvation to kino, jakiego oczekiwałam - z wartką akcją, spójną fabułą, wyrazistymi bohaterami, rewelacyjnymi efektami specjalnymi. Byłam na filmie w sobotę i do tej pory jestem pod mocnym wrażeniem, które na mnie zrobił.

McG umiejętnie połączył wszystkie elementy dobrego kina akcji z filmem science fiction, chociaż coraz częściej dochodzę do przekonania, że te wszystkie efektowne obrazy maszyn to już bardziej science. W Terminator: Salvation przyjemność sprawiają przede wszystkim dopracowane efekty specjalne, wygląd maszyn został przedstawiony w najdrobniejszych szczegółach. Żeby nie było tak kolorowo, to nie ze wszystkim się udało - i to, co ciekawe, w najprostszych zdawałoby się rzeczach. Uwagę zwracają także bardzo dobre zdjęcia, zbliżenia twarzy głównych bohaterów, krajobrazy wyniszczonego miasta i pustyń. Odczuwa się atmosferę wojny i nieustannego niepokoju. Widać, że postarano się o przedstawienie akcji w sposób jak najbardziej realny i to się, moim zdaniem, udało.

Na plan pierwszy wysuwają się trzej bohaterowie: John Connor (rewelacyjny, jak zawsze, Christian Bale), jego ojciec Kyle Reese (Anton Yelchin) oraz tajemniczy (wcale nie tak bardzo) Marcus Wright (Sam Worthington). Dwaj pierwsi to zdeklarowani wojownicy, urodzeni przywódcy i widać jasno, kto po kim odziedziczył najważniejsze cechy: odwagę, lojalność, honor... Ostatni jest nieco bardziej skomplikowany, chociaż jego duchowa przemiana odbywa się bez żadnych niespodzianek; jednak świetne aktorstwo Worthingtona (ten zabójczo przystojny i zdolny facet dopiero zaczyna!) nadało Marcusowi rys niejednoznaczny, pogłębiony psychologicznie, na tyle, na ile to możliwe w tego rodzaju filmie.
Nad fabułą nie ma co się zbytnio rozwodzić, nie należy w niej doszukiwać się głębszych sensów i wielkich aspiracji - scenariusz poszedł utartym przez poprzednie części torem, ujednolicił historię, uzupełnił ją. Oczywiście, jak to w przypadku amerykańskich superprodukcji, nie obyło się bez dawki patosu, który lekko irytuje jedynie w końcowej sekwencji filmu. Nie było natomiast, tak charakterystycznych również dla filmowców zza Oceanu, durnych dialogów i beznadziejnych dowcipów w stylu "-Pójdziesz do piekła!; - Nie, ty pierwszy!". Co mnie uderzyło, to sposób przedstawienia ludzi w czasie wielkiego niebezpieczeństwa - zamiast garnąć się do siebie, pomagać sobie nawzajem przeżyć, każdy dba o własną skórę, pojawiają się też hieny usiłujące bezsensownie dorobić się na potrzebujących i bezbronnych. Czy naprawdę jesteśmy takimi potworami?... W filmie przewija się również wątek samoświadomości maszyny, zainspirowany zapewne prozą Philipa K. Dicka (w końcu on pierwszy go wymyślił) - przypomina się Blade Runner czy Impostor.

Kilkakrotnie twórcy pokłonili się starszym częściom, co wywołało ogólny śmiech na sali (zwłaszcza pojawienie się znanego wszystkim, choć nieco odmienionego, T-800) Film jednak spokojnie mogą obejrzeć ci, którzy nie widzieli poprzednich części (jest wstęp odświeżający pamięć).

Nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła uwagi na muzykę. Skomponowana przez jednego z moich ulubionych twórców, Danny'ego Elfmana, idealnie uzupełnia obraz, zaznaczając najważniejsze akcenty i potęgując odbiór.

Podsumowując, Terminator: Salvation to kino rozrywkowe pierwszej klasy i kolejny film, który ostrzega przed zbytnim ufaniem w postęp (przynajmniej w moim odbiorze), który mówi, że sami sobie zgotujemy zagładę, w ten czy inny sposób.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz