Film Jana Komasy
zaintrygował mnie ciekawym trailerem i animowanym plakatem. A także aktorem
grającym głównego bohatera, młodym Kubą
Gierszałem, który bardzo podobał mi się w obrazie o zgoła innej tematyce, Wszystko co kocham Jacka Borcucha. Obejrzałam Salę samobójców i musiało minąć trochę czasu, jak zawsze
ostatnio, abym potrafiła swoje wrażenia przelać w słowa.
Przede wszystkim krzywdę filmowi robi jego opis – Dominik
(Kuba Gierszał) nie jest bowiem zwyczajnym nastolatkiem, żaden pocałunek
tajemniczej nieznajomej nie zmienia jego życia. To rozpuszczony, bogaty
dzieciak, dojeżdżający do prywatnej szkoły autem prowadzonym przez szofera,
którego rodzice zasypują kolejnymi drogimi gadżetami i głowią się nad tym, aby
wyglądał przebojowo na zbliżającej się studniówce. Tymczasem Dominik myśli o
tym, co by tu zamieścić na Facebooku albo jak zwrócić na siebie uwagę
zagonionych rodzicieli. Nachalny obraz mówiący „pieniądze szczęścia nie dają”
albo „bogactwo nie zastąpi miłości” mógł razić na tyle, że wiele osób
postanowiło go nie oglądać.
Wydaje mi się jednak, że to przesłanie nie jest
najważniejsze w Sali samobójców, ani
nawet to, co się dzieje z Dominikiem, który zapada się w siebie i zatraca
zdolność odróżniania fantazji od rzeczywistości. Dla mnie najbardziej
wyrazistym jest tu obraz rodziców nie znających i nie chcących nawet poznać
swojego syna, dla których jego problemy i wewnętrzny świat przestają się liczyć
w perspektywie groźby niezdania przez niego matury. Pełna podziwu jestem dla
gry Agaty Kuleszy i Krzysztofa Pieczyńskiego, którzy
świetnie oddali brak zrozumienia tego, co się dzieje z Dominikiem, zrobili to
tak realistycznie, że sama postrzegałam ich jako rodziców a nie aktorów.
Bezradność tych dwojga wobec pytań psychiatry o zainteresowania syna jest
powalająca swoją prawdziwością. Co nasi rodzice wiedzą o nas? Czy wiedzą,
jakiej muzyki słuchacie albo co najbardziej lubicie robić w wolnym czasie? Co
my sami wiemy lub będziemy wiedzieć o naszych dzieciach?
Dominik nie jest skomplikowaną postacią, Kuba Gierszał
poradził sobie jednak całkiem dobrze w przedstawieniu swojego bohatera jako
zagubionego nastolatka, udającego cwaniaka przed równie udającymi cwaniaków
kolegami z liceum, który w coraz bardziej radykalny sposób krzyczy o pomoc, a
nie jest słuchany. Ratunku szuka więc w sieci, w której przecież każdy może być
kim chce, pisać i mówić wszystko, nawet planować zbiorowe samobójstwo, ale w
ostateczności chłopak zostaje sam ze sobą i to jest prawdziwe – swoje problemy
musimy rozwiązywać sami, nikt nam nie pomoże, jeśli tego nie będziemy chcieli.
Dobitnie świadczy o tym tytuł filmu, w którym w miarę jego pojawiania się na
ekranie jaśnieje słowo SAM. Nic dobrego natomiast nie mogę powiedzieć o jego filmowej partnerce, Sylwii (Roma Gąsiorowska), jej postać nie mogła
być bardziej sztuczna i patetyczna, przez co w ogóle mnie nie przekonała swoją
pozą femme fatale, budziła wręcz
pogardę.
Komasie udało się tylko częściowo pokazać złowieszczą stronę
internetu, nie do końca mnie swoją wizją przekonał, pokazując tylko tę złą
stronę. Dodatkowo zgrzytała mi nie do końca przemyślana konstrukcja wątku sieciowego, graficznie
co prawda dobra, w którym oglądanie i fascynacja filmami samo okaleczających
się dzieciaków została połączona z przygotowywaniem się do zbiorowego
samobójstwa, a wszystko to w emo stylu. Za dużo jak na 90 minut taśmy.
Jakkolwiek dramat, rozgrywający się w filmowej rodzinie,
jest przerysowany i może się wydawać nierealny, to problem obustronnego
niezrozumienia wynikający z braku rozmowy zdarza się w większości polskich
rodzin. Na szczęście coraz rzadziej, bo młodsze pokolenia wiedzą, że nie
wystarczy standardowe pytanie „jak było w szkole?” i zadowolenie się
odpowiedzią „dobrze”, aby nawiązać przyjaźń z własnym dzieckiem. Najsmutniejsze
jest jednak to, że większość ludzi, która obejrzała Salę samobójców nawet o tym nie pomyśli, skupiając się na
refleksji, że internet to zło. Tak jak dawniej gry komputerowe czy telewizja…
Może wydawać się nierealny? Oj nie, zdecydowanie, jest bardzo realny. Kwestia tylko tego, gdzie się patrzy, w które odmęty sieci. Film świetny - tyle, że dla mnie to było trochę jak oglądanie Requiem for a dream dla narkomana. Wszystko ładnie, ale znamy już tę bajkę. Niemniej uważam, że to jeden z najlepszych dzieł polskiej kinematografii - na każdym poziomie. Od tematyki, przez przesłanie, grę aktorską i muzykę, aż po stylistykę i obróbkę cyfrową. W skali światowej - 8/10. W ojczystej - 11/10.
OdpowiedzUsuńNierealny w tym sensie, że przedstawia przecież dziecko z bogatej rodziny, wielu Polakom nie odpowiada ukazywanie problemów z tego poziomu, z drugiej strony zawsze idziemy w skrajności - albo bardzo biedni i patologiczni, albo bogaci, ale nieszczęśliwi. Masz rację, temat ograny, ale nie w polskim kinie i tu tkwi jego siła, a mimo wszystko uważam, że Komasa zmarnował trochę potencjał przekazu, robiąc film jednak na sposób lekko hollywoodzki.
OdpowiedzUsuńZ drugiej strony główne tematy podjęte w filmie są uniezależnione od bogactwa - problem porozumienia pomiędzy rodzicami a dziećmi, moc internetu i wirtualnych znajomości są codziennością dla wielu ludzi z właściwie każdej warstwy społecznej ;)
OdpowiedzUsuńCo zaś do hollywoodzkości - nie jest tak źle, zakończenie takie jakie być powinno,
nie amerykańskie,
zaś aktorstwo i reżyseria dużo skorzystały na tej zachodniej modle - nie zdzierżyłbym tego filmu w typowo polskiej wersji, z łacińskimi przecinkami co drugie słowo i grą rodem z taniego teatru.