Jesteś w ciele obcego człowieka i masz osiem minut, aby
odkryć, kto wysadził pociąg, w którym zginął twój gospodarz, a jeśli ci się nie
uda… Jesteś w ciele obcego człowieka i masz osiem minut, by odkryć, kto
wysadził pociąg…
Tak mniej więcej można opisać fabułę Kodu nieśmiertelności,
drugi po Moon pełnometrażowy film Duncana Jonesa, w którym pojęcie replay
nabiera nowego znaczenia. Właściwie to niezupełnie nowego, ponieważ w podobnej
tematyce utrzymany jest chociażby Next Lee Tamahoriego czy
Deja vu Tony’ego Scotta, nie wspominając o Raporcie
mniejszości Stevena Spielberga. Różnica między tymi trzema
filmami a Kodem nieśmiertelności jest taka, że w filmie Jonesa główny bohater
ma tylko zebrać informacje, które pomogą ocalić przyszłe ofiary, a nie zmieniać
przeszłość, przynajmniej we wstępnym założeniu.
Widz rzucony jest w środek akcji i razem z kapitanem
Colterem Stevensem (Jake Gyllenhaal) nie tylko raz za razem ponawia śledztwo mające
pomóc w ujęciu zamachowca, ale także stopniowo odkrywa wiedzę o swojej roli w
wydarzeniach i o sobie samym. Film, podobnie jak Moon, tylko bardziej sztampowo przedstawia władzę, w tym wypadku służby wojskowe, jako zło, wobec
którego jednostka jest irrelevant (nieistotna, wyraz ten powtarza się częściej
niż powroty głównego bohatera w przeszłość). Motywem jest również walka z czasem w różnych jego wymiarach, twórcy stawiają pytania o to, czy w istocie można wpływać na rzeczywistość, czy można wykorzystywać przeszłość w celu zmiany przyszłości, czy przeznaczenie faktycznie istnieje.
Film porusza też niezwykle drażliwy dla Amerykanów wątek po 11
września 2001 roku – obawy przed ponownym atakiem terrorystycznym, w sposób
drwiący ze środków ostrożności podejmowanych w miejscach publicznych
zrzeszających tłumy ludzi. Pierwszymi podejrzanymi Stevensa są pasażerowie
pochodzenia arabskiego, co jest symbolem niemal paranoicznego lęku przed ludźmi
z tych rejonów i wyrazem niesprawiedliwości, z jaką są traktowani po
makabrycznych wydarzeniach z World Trade Center. Znalazło się też miejsce na refleksje nad zasadnością eutanazji czy powiązane z tym przekonanie o boskości, jaką zdają się posiadać niektórzy ludzie.
Kod nieśmiertelności to bardziej wybuchowa wersja Moon,
powtarzająca podobne problemy, ale o wiele słabsza w grze aktorskiej. Jake Gyllenhaal
gra zaledwie poprawnie, nie wywołuje większych emocji. Podobnie Michelle
Monaghan wcielająca się w pasażerkę pociągu, Christinę, z którą Stevens nawiązuje dziwny
romans, będący w moim odczuciu największym zgrzytem historii. Najsłabiej zagrał Jeffrey Wright jako wyrachowany Dr Ruttledge, dla którego liczy się tylko
własna sława i osiągnięcia. Na uwagę zasługuje natomiast Vera Farmiga, czyli
filmowa Colleen Goodwin, swego rodzaju przewodniczka Stevensa po nowym dla
niego świecie, czuwająca nad jego postępami w śledztwie, a z czasem stająca się
jego sojuszniczką.
Nie jest to obraz, który będę długo pamiętała, nie ma
takiej siły przekazu, jaką miał Moon, z którym trudno go nie porównywać. Ot,
takie filmidło na zabicie nudnego wieczoru.
A mnie w kinie dość wynudził... Ciągła powtarzalność, ta sama sceneria i przewidywalność.
OdpowiedzUsuńPrawda? A takie pochwały na naszych portalach zbiera...
OdpowiedzUsuńJuż gdy zobaczyłem zwiastun w kinie to stwierdziłem, że to kaszana. Twoja recenzja wydaje się to potwierdzać, dzięki za ostrzeżenie :)
OdpowiedzUsuńCo kto lubi, ale jeśli nie odpowiadał Ci opis, to film pewnie też by Ci nie przypadł do gustu.
OdpowiedzUsuń