Już dawno nie zdażyło mi się obejrzeć tak kiepskiej ekranizacji komiksu, chyba od czasu Daredevila (2003) z Benem Affleckiem. Od czego by tu zacząć krytykę?...
Po pierwsze - i chyba najważniejsze, rola Nicolasa Cage'a, którą można określić takimi przymiotnikami, jak: beznadziejna, niewiarygodna, nadęta, koszmarna itp. To smutne, że aktor znany z doskonałych filmów (Zostawić Las Vegas, Oczy węża, Pan Życia i Śmierci) upadł tak nisko i odstawił, łagodnie mówiąc, fuszerkę. Nie postarał się ani o oddanie psychologii postaci (choćby minimalną), ani o jej zhumoryzowanie. I, na bogów, jego wygląd! Przystojnego i męskiego Johnny'ego Blaze'a z nastolęctwa (w tej roli Matt Long) przypominał jedynie... kolorem włosów, swoją drogą kompletnie mu niepasującym, nie mówiąc już o tej makabrycznej, krótkiej grzywce - czy on nosił perukę?
Po drugie - efekty specjalne. Marność nad marnościami. Było kilka całkiem dobrych, owszem, ale możnaby je policzyć na palcach jednej ręki. Za niski budżet? Brak doświadczenia? Nie wiem i nie obchodzi mnie to, przy takiej produkcji, gdzie główny bohater przez większą część akcji jeździ na wygenerowanym motocyklu jako płonący kościotrup, efekty specjalne powinny stać chociaż na dobrym poziomie.
Po trzecie - katastrofalny humor, żenujące gagi i dialogi; to, co miało śmieszyć, irytowało swoją głupotą. Kilka komiksów o Ghost Riderze czytałam parę ładnych lat temu i pamiętam, że humor w nich mi się podobał.
Po czwarte - ani Mefistofeles (Peter Fonda!), z tymi pożalcie się bogowie oczkami świecącymi się jak jarzeniówki, ani Czarne Serce (Wes Bentley), bardziej zachowujący się jak nieodpowiedzialny szczeniak, niż pozbawiony skrupułów czarny charakter, nie byli w żadnej chwili przerażający.
Nie broni tego filmu nawet muzyka w kompozycji Christophera Younga ani urocza Eva Mendes, będąca niewątpliwą ozdobą produkcji i spisująca się dzielnie w swojej roli mimo kiepskiego scenariusza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz