czwartek, 30 lipca 2009

Słowa za życie - "Pokuta", scenariusz: Christopher Humpton, reżyseria: Joe Wright, 2007

Uwaga: spoilery
Chyba po raz pierwszy będą spoilery, ale nie potrafię bez nich napisać tego, co czułam podczas oglądania filmu na podstawie powieści Iana McEwana. Dostał tyle pochwał i nominacji do prestiżowych nagród (samych statuetek zdobył niewiele), że w końcu postanowiłam obejrzeć. Cóż, nie powalił mnie na kolana, ale z pewnością nie jest to łzawy melodramat.

To co mi się w Pokucie nie podobało, to przedstawienie w niej wojny oraz gra aktorska. Sceny wojenne przedstawione zostały w mdławych, pastelowych kolorach, w formie slajdów, puzzli złożonych z pojedynczych i niewiele znaczących obrazków. Gdzieś tam są żołnierze ukrywający się przed Niemcami, zaraz potem scenka z wymordowanymi uczennicami jakiejś francuskiej szkoły, leżącymi pokotem na łące... Największe wrażenie wywarła na mnie scena egzekucji koni. O grze aktorów równie niewiele można powiedzieć, co o wojennych perypetiach bohaterów. Miałam wrażenie, że są gdzieś indziej, nie widziałam w nich prawdziwych emocji. Dotyczy to przede wszystkim Keiry Knightley, która zwyczajnie i po prostu nie jest aktorką i nie umie wykrzesać z siebie więcej ponad spojrzenie niewiele rozumiejącej panienki i zaciśniętych, i tak już wąskich usteczek. Lepiej poradził sobie James McAvoy, chociaż i jemu nie udało się pokazać, co dzieje się ze zhańbionym człowiekiem, poza jedną sceną. O wiele więcej emocji pokazał w Wanted. Jedyną dobrze skrojoną postacią jest Briony Tallis i to ona, według mnie, jest główną bohaterką, osią wszystkich wydarzeń. Grające ją trzy aktorki - Saorise Ronan (13 lat), Romola Garai (18) i jak zawsze doskonała Vanessa Redgrave (starsza Briony) - poradziły sobie świetnie z pokazaniem jej charakteru, dzięki czemu jej postać zachowała płynność.

Pokuta to historia kobiety, która całe życie żyła złudzeniami, nie potrafiła pogodzić się z własną winą, bo wcześniej nie rozróżniła dobra od zła (ale też nikt jej tego nie nauczył). To film pokazujący, jak bardzo można uciec w siebie, w stworzony przez siebie świat, byle tylko oddalić się od prawdziwego życia, od krzywdy, którą się wyrządziło, choćby nawet nieumyślnie. Tytułowa pokuta nie jest przez Briony rozumiana w prawdziwym znaczeniu tego słowa - ona zamiast wyznać swoją winę naprawdę, zrobiła to na kartach powieści, bo nie miała odwagi. Przez swoje tchórzostwo odebrała dwojgu ludziom prawdziwe wspólne życie, a w zamian dała im "szczęście" w swojej książce i nie widziała, lub nie chciała widzieć, w tym różnicy - to chore. Jednak nie jest to jej wyłączna wina, miała w końcu zaledwie 13 lat i odseparowana od normalnego świata, znająca życie wyłącznie z książek i własnej wyobraźni, w tę wyobraźnię właśnie uciekła, by wyjaśnić sobie pewne wydarzenia. Czy późniejsza zmiana jej zeznań coś by zmieniła? Robbie był synem służącej, co z tego, że skończył studia, że był zawsze porządny? Policja uwierzyła w to, w co chciała uwierzyć, bo przecież świadkiem była dobrze wychowana panienka, a ofiarą jej kuzynka (która sama okłamała wcześniej Briony). Któż inny, jeśli nie chłopak z nizin, mógłby popełnić podobną zbrodnię?

Film oprawiony został piękną muzyką ze stukotem maszyny do pisania w tle, skomponowaną przez Daria Marianellego. To kolejny film, który pokazuje, jak daleko wrażliwy pisarz może wejść w wykreowany przez siebie świat, kiedy nie jest w stanie rozróżnić rzeczywistości od fikcji. Książka McEwana ląduje na mojej liście zakupów.

wtorek, 28 lipca 2009

O granicy

Jedyna granica, która ma znaczenie, to ta między tym, co nas czeka, a tym co za nami.
Śniadanie na Plutonie, scenariusz: Neil Jordan & Patrick McCabe, reżyseria: Neil Jordan, 2005

poniedziałek, 27 lipca 2009

Kulisy inkwizycji - "Ars Magica", Nerea Riesco, tłumaczenie: Teresa Gruszecka-Loiselet, Albatros A. Kuryłowicz 2009

Przeczytałam książkę zaciekawiona recenzją na blogu Śmietanki. Przyznam, że już dawno nie czytało mi się tak ciężko i z trudnością przebrnęłam przez opasłe tomiszcze. Od czasu opisywanej przeze mnie Nocy blizn nie napotkałam na powieść, w której panowałby taki bałagan konstrukcyjny i brak logiki. A tu proszę, trafiło mi się.
 
Chaos wprowadzają liczne i często zupełnie niepotrzebne dygresje, nie mające wiele wspólnego z fabułą i nie zasługujące również na miano pobocznych wątków. Autorka namotała także mnóstwem retrospekcji, które nie są do rozpoznania tak od razu. W czytaniu przeszkadzał mi prosty, za prosty język i kompletny brak stylizacji historycznej; prosty chłop wysławia się tutaj niczym rycerz:
Na Boga! Co pani wyprawia! Ma pani szczęście, że życie nauczyło mnie pertaktacji i rycerskości, bo dawniej, jak miałem słabe nerwy i silne pięści, już by było po pani. [podkreślenia moje; no sami powiedzcie, czy chłopina, który może ma za sobą podstawy edukacji, zna nie tyle te słowa, co ich znaczenie?]
Fabuła stylizowana jest chyba na rodzaj przypowieści, jak to robi Coelho, z którego twórczością nieodmiennie kojarzyła mi się opisywana dzisiaj lektura. Początkowo podobał mi się lekko ironiczny i zdystansowany ton pisarki, widoczny już od prologu, jednak w toku powieści stawał się on coraz bardziej irytujący. Odnosiłam wrażenie, że sama autorka nie bardzo wiedziała, czy pisać poważnie czy drwić.

Beznadziejny wątek miłosny! Całkowicie infantylny, pretensjonalny, mdły, a przez to niewiarygodny. Biedny Inigo zakochał się w Mayo tylko dlatego, że był półprzytomny i, co tu dużo mówić, lekko naćpany (nasmarowano go maścią zawierającą składniki halucynogenne); czyli tak naprawdę, nie pokochał żywej dziewczyny, a wyobrażenie niebieskiego anioła - i to ma być wzruszające? pocieszające? To raczej żałosne... Nie wspominając już o tym, że momenty erotyczne opisywane są bez żadnej subtelności i wrażliwości, jakby się można tego spodziewać (w końcu oboje to mają naście lat i nigdy jeszcze nie kochali), natomiast momenty kompletnie nieerotyczne ukazywane są w taki właśnie sposób, co budzi niesmak. Przewidywalna jest też sama intryga, zakończenie znane jest na długo wcześniej, niż zostaje podane; zero napięcia, akcji.
Także od strony redakcyjnej książka pozostawia wiele do życzenia. Mnóstwo (!) głupich literówek, błędów logicznych i stylistycznych typu "obleli" zamiast "oblali", "śmieli się" zamiast "śmiali się". Aż oczy bolą przez tak proste błędy!

Co mnie jednak trzymało przy lekturze Ars magiki, to przede wszystkim ładnie i całkiem wiarygodnie oddane tło historyczne hiszpańskiej Inkwizycji. To bowiem nie jest książka o magii, tylko o Inkwizycji właśnie, mówi o tym, co sprawę polowań czarownic w kraju Basków spowodowało. Widać, że Riesco postudiowała historię swojego kraju z tego okresu. Bardzo zręcznie wplotła też w fabułę starodawne wierzenia (na co zwróciła już uwagę Śmietanka i co mnie tak zaintrygowało), które wyznawali wszyscy, nie tylko prości ludzie, ale również księża. Magia jest tutaj częścią świata, nie należy do zjawisk odrębnych, mistycznych, wszyscy używają prostych uroków i zaklęć. Ale i tutaj brak wprawności pisarskiej w opisywaniu kolejnych receptur, podanych prostym, naiwnym i lekko ironicznym językiem, co wywołuje wrażenie naśmiewania się z własnej kultury, a chyba nie o to chodziło...

Kuleje psychologia postaci, chociaż widać, że autorka starała się pogłębić wątpliwości, rozterki bohaterów. Udało jej się jedynie w przypadku Salazara. Ars magica to w dużej mierze powieść o człowieku wątpiącym, który szuka diabła, by odnaleźć Boga:
Kiedy inkwizytor generalny [...] powiedział mu o sytuacji, w jakiej znaleźli się inkwizytorzy Valle i Becerra, i zapoznał z rozpaczliwymi doniesieniami o diabelskiej sekcie, która dręczyła ludność, kiedy Salazar usłyszał, co demon tam wyczynia [...] poczuł, że jest dla niego nadzieja. Nie zdołał znaleźć śladów Boga, ale ma jeszcze szansę spotkać demona. Jeśli Zły istnieje naprawdę, jeśli jego władza jest wyjaśnieniem wszelkich nieszczęść spadających na ziemię, jeśli w tej odwiecznej, zaciekłej walce między dobrem a złem Szatan odnosi chwilowe zwycięstwo, to znaczy, że jest jeszcze nadzieja. Bo jeśli istnieje diabeł, to istnieje dlatego, że istnieje Bóg, a jeśli Bóg istnieje, Salazar na nowo w Niego uwierzy [...]
Wydaje mi się, że można było książkę bardziej dopracować, przede wszystkim napisać więcej o samych procesach czarownic i śledztwach Salazara, o których poczytać można jedynie na początku; skrócenie dygresji i uporządkowanie pewnych wątków wyszłoby powieści tylko na lepsze, bo jednak przeczytanie ponad 450 stron napisanych niewyszlifowanym językiem, który zamiast wciągać w lekturę męczy, jest nie lada wysiłkiem.

niedziela, 26 lipca 2009

O ludziach

To dziwne, jak bardzo ludzie są do zniesienia, kiedy nie żyją.
Roland Topor, Randka w ciemno [w:] Najpiękniejsza para piersi na świecie, L&L, Gdańsk 1993

poniedziałek, 20 lipca 2009

Mama Sid - "Epoka lodowcowa 3: Era dinozaurów", scenariusz: Michael Berg, reżyseria: Carlos Saldanha, 2009

Byłam, zobaczyłam (nawet w 3D, co jednak nie było wielkim plusem, bo noszenie dwóch par okularów jest niewygodne) i uśmiałam się niezwykle. Trzecia część przygód niezwykłego stada zwierząt epoki lodowcowej (no bo czy mamuty, tygrys szablozębny, leniwiec i dwie postrzelone łasice tworzą normalne stado?) bawiła mnie podobnie jak poprzednie części.

Chwała twórcom za oryginalność i niepowtarzanie błędów innych produkcji (Shreka chociażby, którego 3. część oglądałam z niesmakiem), świetny humor sytuacyjny i cięte, zabawne dialogi. Sid przeszedł samego siebie, zostając... mamą... ale kogo, to już nie zdradzę. I oczywiście nie zabrakło fenomenalnego Scrata, wiewióra mającego obsesję na punkcie żołędzia (symptomatyczne, co, panowie?), który niespodziewanie... zakochuje się w uroczej i sprytnej wiewiórzycy - wspaniały wątek wykpiwający relacje męsko-damskie i udowadniający, kto tutaj naprawdę rządzi. Pojawia się też jeszcze jeden bohater, odważny, waleczny, łasicowaty Buck, któremu samotność pomieszała lekko w głowie, ale dzięki niemu całe towarzystwo może przeżyć.
Dobra zabawa gwarantowana, a dodatkowo pojawia się wątek rodziny i przynależności do niej, chociaż jak dla mnie, zbytnio to wszystko uładzone. Co mnie jeszcze uderzyło i to raczej smutna refleksja, to fakt, że bajka pokazuje, że tylko piękni mają szansę na miłość rodzinną. Trochę to przykre, że można wyłapać taki przekaz z bajki dla dzieci przecież, zwłaszcza, że podobno żyjemy w świecie tolerancyjnym, gdzie powinno liczyć się piękno i dobro wewnętrzne, a nie powłoka... No ale to może tylko takie moje spostrzeżenie.
Jeśli komuś podobały się poprzednie części, z pewnością nie zawiedzie się, oglądając trójkę. Jak dla mnie, to jeden z hitów tego lata, a już na pewno najlepsza animacja tego roku.

środa, 15 lipca 2009

To nie Amelia, to Audrey - "Coco Chanel", scenariusz: Christopher Hampton, Anne Wiazemsky, Anne i Camille Fontaine, reżyseria: Anne Fontaine, 2009

Coco Chanel to film o kobiecie, której nie trzeba przedstawiać, niezależnej i mającej świadomość samej siebie. Na jej temat powstało kilka filmów i powieści. Najnowszy obraz powstał w oparciu o zbeletryzowaną biografię autorstwa Edmonde'a Charlesa-Roux'a. W legendę mody wcieliła się Audrey Tautou, która wyglądem przypomina prawdziwą Coco. Aktorka, która od 2001 roku nazywana jest nie inaczej, jak Audrey "Wieczna Amelia" Tautou, dzięki tej roli zerwała z wizerunkiem lekko nawiedzonej, zwariowanej dziewczyny z sąsiedztwa, szarej myszki, która pomaga wszystkim. Może niezupełnie, bo jednak Amelia bardzo mocno naznaczyła karierę Tautou, ale aktorce udało się pokazać nie tylko silną, niezwykłą kobietę, o radykalnych poglądach na to, kim chce być, ale także zagubioną, pragnącą miłości dziewczynę. Film ukazuje nie tylko genezę "narodzin" samej Coco (projektantka naprawdę nazywała się Gabrielle), jej dojrzewanie do bycia projektantką (marzyła, by zostać aktorką), ale też rozwój duchowy i drogę odkrywania samej siebie i własnej wolności i wartości jako człowieka (a nie jedynie jako dodatku do mężczyzny). 

Coco Chanel
Coco Chanel to także film o przyjaźni, niezwykłej i nietuzinkowej, Coco z Etienne'em Balsanem, nieokrzesanym hodowcą koni wyścigowych, przy którym, wbrew pozorom, Coco mogła tej wolności spróbować i dowiedzieć się, czego na pewno nie chce (ponoć już małe dziewczynki, chociaż jeszcze nie zdają sobie sprawy czego chcą, wiedzą dobrze, czego nie chcą - coś w tym jest). Jest też wątek miłosny - to u Balsana Coco poznaje miłość swojego życia, Arthura "Boy'a" Capela, który pozwala jej rozwinąć skrzydła i zostaje jej kochankiem.

To film pokazujący konsekwencje pewnych decyzji i konieczności zmierzenia się z nimi. Jednocześnie, nakręcony z klasycznym, francuskim polotem i humorem, dzięki czemu ogląda się go z prawdziwą przyjemnością, a po seansie wychodzi z głową pełną myśli i pytań, jaka naprawdę była Coco... Film czaruje przepięknymi zdjęciami, strojami i muzyką skomponowaną przez Alexandre'a Desplata.

sobota, 11 lipca 2009

Kosmita na Podlasiu - "Alkomator", Jerzy Socała & Igor Strumiński, MUZA 2006

Dzisiaj recenzja będzie krótka, bo i książka niewielkiej warta uwagi, a poza tym zmęczona jestem licznymi obowiązkami ogrodowymi i nawet komputera włączać mi się nie chce...

Alkomator to w założeniu powieść komediowo-sensacyjna z lekka science fiction o kosmicie, który przypadkiem wylądował w okolicach Suwałk. Autorzy złożyli hołd ukochanym terenom podlaskim i jego mieszkańcom. Mnie nie zachwyciła, bo: 1. nie byłam nigdy na Podlasiu, a przez Suwałki przejeżdżałam tylko raz i nic mi nie mówiły opisy krajobrazów, które dość ciężko było sobie wyobrazić nie znając tych miejsc; 2. humor użyty w powieści był jak dla mnie wymuszony, a scenki rodzajowe dopasowywane na siłę do określonych wydarzeń i postaci współczesnych; 3. autorzy nie potrafili opanować nadmiaru wątków, jakie sami stworzyli i w rezultacie przerzucali się nimi niezbyt składnie; zupełnie jakby część napisał Socała, część Strumiński, potem złożyli to razem, a wydawnictwo bez większej redakcji wydało książkę.

Jedyne, czego w powieści jest naprawdę dużo, to alkoholu lejącego się do gardeł kolejnych bohaterów. Ogólnie rzecz biorąc, takie sobie czytadło, szkoda pieniędzy i czasu na przeczytanie.

I to by było na tyle. I koniec, i kropka.

czwartek, 9 lipca 2009

Każdy ma swoją gwiazdę - "Gwiezdny pył", Neil Gaiman; scenariusz: Jane Goldman & Matthew Vaughn, reżyseria: Matthew Vaughn, 2007

Kiedy dwa lata temu przeczytałam książkę Gwiezdny pył, niezbyt mi się spodobała, - uważałam ją za najmniej ambitną z powieści Neila Gaimana, brakowało mi czarnego humoru pisarza i jego realistycznego stylu. Natomiast adaptację filmową uwielbiam i uważam za jedną z najlepszych fantasy ostatnich lat. Niedawno postanowiłam wrócić do książki i przeczytać  ją raz jeszcze, tym razem patrząc na nią nie tylko jako czytelnik, i porównać z filmem.

Przede wszystkim to dobra lektura dla młodszych czytelników, mniej gaimanowska co prawda, ale nie traci na stylu i przesłaniu. Głównym wątkiem jest tu miłość oczywiście, jednak znajdziemy też choćby problem odmienności, bezradności, nieśmiałości, poświęcenia, rywalizacji o władzę, co przecież dotyczy nas wszystkich, a zwłaszcza młodszych, dopiero wkraczających w życie ludzi. Wersja filmowa została dostosowana do potrzeb rynku starszych widzów - to komedia romantyczna osadzona w realiach fantastycznych. Jest też bardziej mroczna i więcej w niej przemocy, niż w książkowym oryginale, ale - co bardzo ciekawe - zakończenie ma dużo bardziej optymistyczne od powieściowego (przez to książka wydaje się mieć mocniejszy wydźwięk, film jest po prostu dobrą rozrywką).

Dla konwencji filmowej pozmieniano pewne fakty (choćby imię głównego bohatera, związek jego rodziców, czy charakter kapitana Szekspira), jednak nie robi to różnicy w odbiorze. Doborowa obsada, zwłaszcza Michelle Pfeiffer i Robert DeNiro, sprawiły, że do filmu wracam z przyjemnością. I oczywiście wątek braci walczących o tron - goście są fenomenalni, płaczę ze śmiechu za każdym razem, gdy się pojawiają. W powieści bardziej wyraźny jest specyficzny humor Gaimana, niż w filmie, chociaż jego styl jest łagodniejszy, niż w książkach dla dorosłych. Co mi się też u niego podoba w ogóle, to nieomijanie kwestii estetycznych i higienicznych u bohaterów, dzięki czemu stają się oni bardziej prawdziwi i podejrzewam też, że młodzi chętnie czytają książki Gaimana. Dzisiaj już nie mogłabym powiedzieć, co jest lepsze, bo i film i książkę traktuję nieco inaczej.

wtorek, 7 lipca 2009

Kino i książka w lipcu

Jak co miesiąc przedstawiam subiektywny przegląd nowości wydawniczych i filmowych na nadchodzący miesiąc (tym razem nie nadążyłam za lipcem i już jest 7!).

KSIĄŻKI
Tytuł: Bohaterowie umierają
Autor: Matthew Woodring Stover
Wydawnictwo: MAG
Data wydania: 1 lipca 2009

Pierwszy tom cyklu Akta Caine'a, pretendującego do miana fantasy psychologicznej (przynajmniej tak odczytałam jej opis), a do przeczytania książki zachęca Scott Lynch:
Nie brakuje zarozumiałych snobów, którzy zarzucają Stoverowi „popadanie w skrajności” i „schlebianie prostym gustom poprzez epatowanie przemocą”, mimo że nie chciało im się przeczytać ani jednej jego powieści. Ja jednak od dziesięciu lat nie czytałem książek, która zawierałyby tak głęboką refleksję nad konsekwencjami przemocy oraz naturą i zakresem odpowiedzialności za swoje czyny, jak "Bohaterowie umierają" i druga część, "Ostrze Tyshalle'a". Domyślałem się, że pochłonę je obie… jednym tchem (Stover jest mistrzem technik narracyjnych i budowania napięcia), nie spodziewałem się jednak, że będę aż tak poruszony. Te książki dają po głowie – w sensie emocjonalnym i intelektualnym – jak uderzenie cegłówką. Kluczem do ich sukcesu jest mistrzowsko zarysowany, wielopoziomowy dualizm postaci. [...] Stover pokazuje Czytelnikowi, jak nieprzydatne stają się uproszczone dychotomie – dobro-zło, prawość-niegodziwość, ład-chaos – w konfrontacji ze skomplikowaną ludzką naturą. 

Tytuł: Baltazar i Blimunda
Autor: Jose Saramago
Wydawnictwo: Rebis
Data wydania: 8 lipca 2009
Jan V, władca Portugalii na początku XVIII wieku, pragnie syna i ślubuje po jego narodzinach wznieść ogromny klasztor. Gdy królowa zachodzi w ciążę, przyszły ojciec, pragnąc dotrzymać obietnicy, kładzie kamień węgielny pod budowę monumentalnej bazyliki. W tym samym czasie – czasie płonących stosów inkwizycji – pewien ksiądz-heretyk realizuje swoje marzenie: budowę napędzanej siłą ludzkiej woli maszyny latającej, która mogłaby go przenieść do innej, szczęśliwszej krainy. W zadaniu tym pomagają mu okaleczony żołnierz Baltazar i olśniewająca Blimunda, córka zesłanej do Angoli czarownicy. Niesamowite przygody tej trójki splatają ze sobą wątek miłosny z historią o uporze człowieka walczącego o swoją godność i wolność.
Tytuł: Czerń
Autor: Maja Lidia Kossakowska
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 29 lipca 2009

To pierwsza z czterech część cyklu mikropowieści zatytułowanego Upiór południa, którego motywem przewodnim jest upał. Zapowiada się interesująco, zwłaszcza patrząc na dopracowane okładki; wreszcie Kossakowska dała spokój swoim aniołom.
Malaria szepcze do mnie czule, lód w mojej głowie zaraz rozsadzi mózg, czuję jak tyka niewidzialny zegar uzbrojonej bomby. Krwi!!! Korespondenci wojenni - akolici obłąkanego, żądnego krwi boga, zwanego opinią publiczną. Jego kaprys rzuca ich poza śmierć, czas i zaświaty. Wprost do prywatnej piwnicy Pana Boga, by odkryć krainę Pana Kałasznikowa. Ale i on jest tu tylko sługą. Afryka to prastary kontynent. Duchy, przodkowie, demony, orisza. Wszyscy tu są. I skądś muszą czerpać energię, by żyć. To jeszcze szaleństwo czy już opętanie?
Tytuł: Anubis
Autor: Wolfgang Hohlbein
Wydawnictwo: Red Horse
Data wydania: 31 lipca 2009

O tej książce wspominałam w zapowiedziach na 2009 rok; być może sama fabuła nie zapowiada się najciekawiej i oryginalnie, ale tęsknię za starożytnym Egiptem, więc na pewno zobaczę co też to za książka.

Tytuł: Wszystkie imiona
Autor: Jose Saramago
Wydawnictwo: Rebis
Data wydania: lipiec 2009
Bohater – pan José – urzędnik Archiwum Głównego Akt Stanu Cywilnego – za wszelką cenę stara się odnaleźć pewną kobietę. Choć nie ma żadnego konkretnego powodu, by jej szukać, coś pcha go do działania. Aby osiągnąć swój cel, ten uczciwy, z pozoru bezbarwny człowiek ucieka się do oszustwa, a nawet przestępstwa. Co każe mu to czynić? Odbywając z bohaterem absurdalną wędrówkę po korytarzach Archiwum, czytelnik niepostrzeżenie zagłębia się w labirynt własnego umysłu, by odnaleźć w nim to, czego wcale się nie spodziewa. Ta przepięknie napisana powieść wprowadza nas w atmosferę iście kafkowskiego koszmaru i zmusza do refleksji nad własną egzystencją.
Tytuł: Ostatni Nefilim
Autor: Michał Solanin
Wydawnictwo: Novae Res
Data wydania: lipiec 2009
Siły dobra i zła od zawsze toczyły krwawe batalie o panowanie nad ziemią i rodzajem ludzkim. Kolejna z nich przypada na rok 1190, a trwająca właśnie krucjata to doskonały pretekst do rozegrania własnej wojny. Do tego jednak potrzebny jest śmiertelnik, ktoś taki, jak rycerz Roderic Plaisantin. Problem tylko, jak przekonać pobożnego Krzyżowca, żeby odwrócił się od swojej wiary? Świeżo przybyły z zaświatów Bafomet chyba ma pomysł, jak tego dokonać. Na jego nieszczęście, na ziemię zstępuje Anioł Zniszczenia, doświadczony w tysiącletnich walkach z Upadłymi…
Przy okazji, żeby nie robić oddzielnego wpisu - w zapowiedziach SuperNOWEJ na 2009 rok pojawiła się książka Pawła Ciećwierza zatytułowana Nekrofikcje, zapowiada się ciekawie:
W świecie Nekrofikcji magia istnieje, tak jak zombie, upiory i nieumarli, ale w sumie niewiele to zmienia. Większość ludzi potrafi znaleźć sobie miejsce w postindustrialnym porządku społeczeństwa rządzonego przez telewizję, kościół oraz korporacje. Książka opowiada o tych, którzy dostosować się nie umieją. Brighella jest średnio utalentowanym nekromantą do wynajęcia. Skud to były żołnierz o psychopatycznych skłonnościach. Izis przybyła z Afryki uzbrojona w maczetę i specyficzny system wartości. Hania jest czarownicą oraz anarchistką. Vigil dobrze gra w karty. Stary Doktor za dużo wie i za dużo może. Losy bohaterów splatają się ze sobą czasem w egzotycznych miejscach. Prędzej czy później wszystkie drogi i tak zaprowadzą ich do Mgławy, w której przemoc i narkotyki są tanie, miłość zawsze kończy się o świcie, a dobro i zło traktuje się z odpowiednim przymrużeniem oka.
KINO

Tytuł: Epoka lodowcowa 3: Era dinozaurów
Scenariusz: Michael Berg
Reżyseria: Carlos Saldanha
Data premiery: 1 lipca 2009

Tym razem Sid, Maniek, Diego i Scrat (będzie więcej mojej ulubionej wiewióry!) będą mieli do czynienia z dinozaurami, jak sam tytuł wskazuje, a także... będzie sporo wątku miłosnego...

Tytuł: Wrogowie publiczni
Scenariusz: Ann Biderman, Michael Mann, Ronan Bennett
Reżyseria: Michael Mann
Data premiery: 17 lipca 2009

Kino akcji osadzone w USA lat 30., w którym struże prawa (początki FBI) wraz z gangsterami prześcigają się w tym, kto jest bardziej skorumpowany i brutalny. Johnny Depp jako John Dillinger i Christian Bale w roli Melvina Purvisa, reżyseria Michael Mann, trzeba dodawać coś więcej?

Tytuł: Harry Potter i Książę Półkrwi
Scenariusz: Steve Kloves
Reżyseria: David Yates
Data premiery: 24 lipca 2009

Kolejna, szósta już część adaptacji cyklu Rowling. Chociaż za książkami od mniej więcej 4 części nie przepadam, to wszystkie filmy mi się podobają. W tej części dodatkowo, oprócz moich ulubionych bohaterów (Ron i Hermiona), dowiadujemy się więcej o lordzie Voldemorcie i jego motywacjach.

niedziela, 5 lipca 2009

Weekend pod znakiem Avangardy - piątek

Dzisiaj drugi dzień Konwentu Fantastów w Warszawie, ja wybrałam się na dwa dni - piątek i sobotę. Z początku czułam się trochę dziwnie, widząc przede wszystkim zapalonych miłośników RPG. Dla nich też zorganizowano najwięcej atrakcji - stoiska z grami, akcesoriami, prelekcje, wykłady i oczywiście zawody i konkursy. Organizatorzy nie porwali się też na ciekawe pamiątki, zadbali jedynie o standard - koszulki z logo konwentu, mistrzem Jodą, Spockiem albo Jokerem (?!) w różnych kolorach, czapki, kubki, zaczepki do torebek czy kluczy. Na wejściu byłam mile zaskoczona, kiedy, oprócz informatora, otrzymałam ekologiczną, pojemną torbę z logo konwentu na ewentualne skarby. Czułam się lekko wyobcowana, gdy zobaczyłam, że jako jedna z nielicznych na identyfikatorze miałam wypisane prawdziwe imię, a większość uczestników mianowała się nickami. Szybko jednak przestałam się czuć nieswojo, skupiłam się raczej na tym, żeby się nie pogubić w korytarzach i dotrzeć o czasie w wybrane przeze mnie miejsca. Ułatwiał to świetnie przygotowany informator z mapką i dokładnym planem spotkań, zawsze można było też o drogę zapytać koordynatorów, organizatorów albo gżdaczy (zabawna nazwa, doprawdy:-)).

Z bogatego programu spotkań wybrałam sobie kilka pozycji, nie sposób było pójść na wszystkie. I tak, na piątek zaplanowałam:
10.00-12.00 Kobieta w średniowieczu, cz. 1 - Klaudyna "Phanthasilea" Bronowska
12.00-13.00 Wampir w literaturze: rozwój czy degradacja? - Tomasz Bochiński
13.00-15.00 Kobieta w średniowieczu cz. 2 o strojach od X do XV wieku - Phanthasilea
16.00-17.00 Podstawowe kategorie języka magicznego - dr Zuzanna Grębecka
17.00-18.00 Legendy warszawskie - Michał Studniarek
Niestety mój żołądek, domagając się głośno (mam nadzieję, że nikt jednak nie słyszał) obiadu, zmusił mnie do zrezygnowania z prelekcji o wampirze, pocieszyłam się za to przepyszną zapiekanką (robioną, nie mrożonką!) w szkolnym bufecie.

Prelekcja o kobiecie ciekawa, chociaż nie do końca dobrze merytorycznie przygotowana (Phantasilea powoływała się na "jakieś" źródła i, jak zwróciła uwagę jedna z uczestniczek, popełniła kilka błędów w nazewnictwie i wyjaśnieniach pojęć). Poruszony był przede wszystkim temat kobiety w kraju Franków (najlepiej udokumentowany), szkoda jednak, że nic nie wspomniano o kobietach słowiańskich. Co ciekawe, kobiety w czasach "rasowego" średniowiecza (czyli X-XIII wiek) miały o wiele lepszą sytuację prawną, niż kobiety żyjące w czasach późniejszych - pochodzące z wyższych rodów niejednokrotnie były bogatsze od swych mężów przez posag, mogły dziedziczyć ziemię i nią zarządzać pod nieobecność męża, ich przyszłość na wypadek wdowieństwa zabezpieczona była przez wiano, mogły się rozwieść (zabierały wtedy posag i wyprawkę), otrzymywały odszkodowanie za noc poślubną (mąż musiał zapłacić po skonsumowaniu!); mieszczki mogły parać się handlem; panowała rozdzielność majątkowa. To kobiety przede wszystkim, jako strażniczki domowego ogniska, strzegące pamięci rodu, umiały czytać i pisać, podczas gdy ich mężowie byli analfabetami! Oczywiście, nie było tak różowo, ale o niedogodnościach bycia kobietą w owych czasach wiemy wszyscy.

Bardzo interesujący i pouczający był wykład o kategoriach języka magicznego. Dr Grębecka jest antropologiem kultury na Uniwersytecie Warszawskim i w bardzo barwny sposób przedstawiła genezę magii w naszej słowiańskiej kulturze, która traktowana była jako część religii, pochodziła z Zaświatów (Nawii). Magia słowiańska, podobnie jak u wielu plemion pierwotnych, opierała się przede wszystkim na zasadzie opozycji, kontrastów, odwrotności: np. czarownicą była stara kobieta, która jest kobietą, ale nią nie jest (nie może już mieć dzieci), więc stoi na granicy światów, co pozwala jej uprawiać magię. Temat naprawdę interesujący i wart zgłębienia.

Dzień zakończyłam bardzo przyjemnie i zabawnie na spotkaniu z Michałem Studniarkiem, który barwnie opowiadał o Warszawie jako miejscu pełnym dziwacznych postaci, jak: kobieta z obandażowaną twarzą (ponoć żoną oficera SS, która po jego śmierci obiecała nikomu nie pokazywać swej twarzy), Józefie Tkaczuku (prawdopodobnie woźny jednej z warszawskich podstawówek, który stał się ofiarą żartu uczniów - więcej znajdziecie choćby na Wikipedii) czy Czarnym Romanie przechadzającym się po centrum miasta (widziałam go w piątek na Chmielnej!). Warszawa ma także legendy związane z różnymi miejscami, m.in. z Pałacem Kultury, w którym podobno znajdują się zatopione w betonie szczątki robotników (budowali tak szybko, że nie zdąrzyli uciec), czy z mniejszym z jezior na Morskim Oku, na którego dnie podobno spoczywają dwa wraki niemieckich samolotów wojskowych z czasów II wojny światowej.

Zadowolona, wróciłam do domu, żeby odpocząć przed pełnym, jak się okazało, wrażeń dniem sobotnim.

Weekend pod znakiem Avangardy - sobota

Sobotę na konwencie spędziłam o wiele przyjemniej niż piątek. Po pierwsze, nie czułam się już tak wyobcowana (dopisałam sobie nick Eruana na identyfikatorze;-)). Po drugie, spotkania były o wiele ciekawsze. Przede wszystkim ucieszył mnie fakt, że prelekcja o kulturze Wikingów, pierwotnie zapowiedziana na czwartek na 21.00 (siłą rzeczy być nie mogłam, nie mieszkam w Warszawie), została przesunięta na sobotę właśnie (ha! moje zaklinanie podziałało). W związku z tym mój program sobotni wyglądał następująco:
11.00-13.00 Słowiańska apokalipsa - Witold Jabłoński
13.00-14.00 Kultura Wikingów - Paweł "Paszko" Matuszak
15.00-16.00 Wampiry, upiory, strzygonie - Adam Podgórski
16.00-17.00 Geografia mityczna: czasoprzestrzeń i geometria nieeuklidesowa w rzeczywistości bajecznej - dr Janusz Kowalski
18.00-19.00 Magiczna moc słowa - dr Zuzanna Grębecka
Gdy przyjechałam na miejsce, okazało się, że pewne przejścia zostały zamknięte i trzeba było poruszać się między poszczególnymi blokami podziemiami, więc moja orientacja przestrzenna została wystawiona na nie lada próbę (jak każda baba gubię się w tunelach). Kiedy wreszcie dotarłam do sali, gdzie miała odbywać się prelekcja Witolda Jabłońskiego, otrzymaliśmy informację, że pisarz się spóźni, bo jedzie pociągiem. Czekaliśmy grzecznie na korytarzu pół godziny i doczekaliśmy się. Według wersji Jabłońskiego zawiedli organizatorzy, którzy nie przysłali samochodu na dworzec i musiał pofatygować się taksówką. Nareszcie jednak spotkanie mogło się zacząć. Szkoda, że trwało jedynie 1,5 godziny, bo Witek (a tak poznaliśmy się osobiście i będę się tym chwalić) opowiadał bardzo interesująco i ze swadą historyka pasjonata i wielbiciela polskiej kultury o zamierzchłych czasach średniowiecznych Słowian, często odwołując się do książki Marii Janion Niesamowita Słowiańszczyzna, którą właśnie czytam. Faktem jest, że niewiele wiadomo o religii dawnych Słowian i o ich kulturze, nieprawdą jest jednak, że był to lud pokojowy, słaby i uładzony, nie mający własnych wierzeń, jak podają podręczniki historyczne. Cięli się równo i skrzętnie, krew lała się w rodach władców strumieniami, a wielu ówczesnych władyków umierało śmiercią nie do końca naturalną. Religia Słowian miała dwie interpretacje: grecką (reprezentował ją Długosz) i chrześcijańską (wiadomo jaką). Słowianie nie mieli w zwyczaju spisywać swoich wierzeń ani ich narzucać, wszędzie bowiem, gdzie się znajdowali, odnajdywali konotacje między swymi bogami a bogami innych ludów. Zresztą, jak wskazuje Jabłoński i jestem skłonna mu wierzyć, to chrześcijaństwo stało się pierwszą religią wojującą. Pisarz opowiadał również Słowianach w XI wieku i o Miecławie, księciu Mazowsza, który jest bohaterem jego najnowszej powieści. Bardzo, bardzo mnie tym zaintrygował i na pewno kupię książkę (może nawet będzie większy cykl). W ogóle z Jabłońskiego to świetny facet, bezpośredni, w żadnym razie nie napompowany, ma dużą wiedzę i w świetny, obrazowy sposób potrafi ją przekazać.
 
Zaraz po tej prelekcji pobiegłam do sąsiedniej sali, gdzie swój wykład zaczął już Paszko. I znowu, cholera, za krótkie było to spotkanie, ale mimo wszystko bardzo ciekawie poprowadzone w formie rozprawienia się z mitami o Wikingach. Dowiedziałam się na przykład, skąd wzięli swoją nazwę (nie mówili o tym na historii) - wiking to wyprawa łupieżcza po prostu, na którą wyruszali młodzi synowie, nie mający praw dziedziczenia (dziedziczył jedynie pierworodny, najstarszy, reszta musiała zapracować na swój majątek). Po drugie, Wikingowie udawali się także na wyprawy kupieckie (między VIII a X wiekiem byli jednymi z najważniejszych handlowców w basenie Morza Bałtyckiego) oraz odkrywcze - to oni po raz pierwszy odkryli Wyspy Owcze (IX w.), Islandię (X w.), Grenlandię (X w.) oraz Amerykę Północną (ok. roku 1000!!!). Wikingowie osiedlali się na podbitych ziemiach, mieszając się z tamtejszą ludnością - roślejsi, lepiej zbudowani (175 cm wzrostu to dla mnie i tak za mało, ale przy przeciętnym Europejczyku mierzącym zaledwie 165 cm robi różnicę) i ubrani, bardziej dbający o higienę (myli się co najmniej raz w tygodniu, czego nie można powiedzieć o Europejczykach) byli niewątpliwie atrakcyjniejsi. Nieprawdą jest też, że walczyli bezskładnie, mieli bowiem własne formacje bojowe, wyszkolonych wojowników w obronie (tzw. tarczownicy), w ataku (topornicy posługujący się danaxem - duńskim toporem o niewielkim, jednostronnym ostrzu na trzonku długości wojownika), łuczników, a także legendarnych bersekerów. W gospodarstwie to kobieta trzymała kasę i nią zarządzała, mogła się rozwieść, jeśli mężczyzna nie spełniał jej oczekiwań. Co ciekawe, Wikingowie nie nosili rogów na hełmach! Magia była dla nich, w przeciwieństwie do Słowian, częścią świata, niczym mistycznym. Czas przeczytać wreszcie Eddę...

W przerwie obiadowej odwiedziłam punkt księgarni Solaris, w której nabyłam Fryne Heterę autorstwa... Witka Jabłońskiego oczywiście, bo na cykl o Witelonie zabrakło mi funduszy. Znowu też obżarłam się zapiekankami, tym razem dwiema, po czym udałam się na spotkanie z wampirami. Pan Podgórski (wraz z żoną napisał m.in. Leksykon demonów polskich) był niezwykle stremowany i zaczął spotkanie od historycznej wzmianki o... UFO na terenie Polski (coś ok. roku 1620 to było). Kiedy przeszedł do właściwego tematu, czyli wampirów, wysiedziałam minutę chyba, do momentu aż zaczął wyjaśniać termin wampira. Stwierdziłam, że zbyt dużo wiem na ten temat, żeby marnować czas, i wyszłam. 

Udałam się do sali obok, gdzie... Jabłoński miał spotkanie autorskie. Dowiedziałam się co nieco o kulisach powstania cyklu o Witelonie i Fryne Hetery, oraz najnowszej powieści o Miecławie, roboczo zatytułowanej Słowo i miecz. Po spotkaniu porozmawialiśmy jeszcze chwilę w kameralnym gronie, dostałam autograf, wydębiłam też kilka potrzebnych mi informacji o wydawnictwie.

Rozmowa pewnie by się przeciągnęła, ale musiałam biec na prelekcję o geografii mitycznej, oczywiście tunelami (tym razem trafiłam za pierwszym razem). I tutaj, przyznam szczerze, nieco się rozczarowałam. Prowadzący dość nieskładnie mówił o tym, jak magia powiązana jest z matematycznymi pojęciami, co już wiedziałam, ale co mnie niezbyt interesowało. Po pół godzinie ciągnącego się jeszcze wstępu stwierdziłam, że mam wielki mętlik w głowie i zwyczajnie sobie poszłam. Jako że musiałabym 1,5 godziny czekać na prelekcję o magicznej mocy słowa, zrezygnowałam i wyruszyłam w drogę powrotną do dom.

Podsumowując, jestem bardzo zadowolona z udziału w konwencie i, jeśli tylko czas mi pozwoli i będzie z czego wybierać w spotkaniach, wezmę udział w kolejnym. A na Polcon w tym roku pojadę, choćby się waliło i paliło. Dostałam też zaproszenie na Festiwal Słowian i Wikingów na wyspie Wolin (31.07-02.08), ale nie wiem jeszcze, czy będę miała możliwości finansowe i czasowe.

środa, 1 lipca 2009

Nie tylko dla młodzieży - "Kamień na szczycie", Ewa Białołęcka, RUNA 2002

Ewę Białołęcką poznałam dobrych kilka lat temu, kiedy przeczytałam jej zbiór opowiadań Tkacz Iluzji, dzisiaj uzupełniony o kilka opowiadań i rozbity na dwie części zatytułowane Naznaczeni błękitem t. I i II przez wydawnictwo RUNA. Kamień na szczycie to kolejny tom cyklu Kronik Drugiego Kręgu i opowiada o dalszych losach Kamyka i jego przyjaciół na wyspie smoków, gdzie spotkali rodzinę maga Słonego. Sielanka prysła jednak, gdy okazało się, że błękitni magowie wiedzą o ich istnieniu i spiskują, w jaki sposób ich ukarać lub wykorzystać i zawładnąć skarbami, które zdobyli (pisząc skarby, mam na myśli starożytne księgi pozostawione w niezwykłej jaskini na Smoczym Archipelagu, gdzie dawniej przebywali magowie). Kamyk i ferajna postanawiają więc wrócić na ojczyste ziemie w myśl zasady "najciemniej pod latarnią" i tam szukać schronienia i pomocy. Podczas podróży wydarzy się wiele rzeczy, które wystawią przyjaźń członków Drugiego Kręgu na próbę, dojdzie także do nieoczekiwanych spotkań.

Tak najkrócej przedstawić można fabułę Kamienia na szczycie. Książka to jednak znacznie więcej, niż opowieść drogi o kilkorgu wyrzutkach i ich ucieczce przed starszyzną. To przepiękna, wzruszająca historia o przyjaźni, miłości, zdradzie, możliwościach wyboru... wbrew pozorom, o życiu po prostu, tyle że ubranym w szatę fantasy młodzieżowej. Świetnie narysowani bohaterowie, którym Białołęcka poświęca tyle samo uwagi, wciąż ewoluują, zmagając się z przeróżnymi emocjami. Te uczucia oddane są w sposób jak najbardziej prawdziwy - gniew, ból, wątpliwości, samotność, namiętność - czytelnik także je odczuwa.

Akcja prowadzona jest w pięknym stylu, chociaż zakończenie przyprawiło mnie niemal o zawał - zostałam kompletnie zaskoczona i uważam jednak, że brak wcześniejszych przesłanek zaszkodził fabule, przez to wyszła trochę nielogiczna, jakby autorka w trakcie pisania wpadła na pomysł dalszego ciągu i ciach!, wrzuciła to do książki bez patrzenia na konsekwencje. Fani Białołęckiej (lub ci, którzy czytali także jej dorosłe książki) na pewno zwrócą uwagę na inny rodzaj humoru, niż w jej powieściach dla dorosłych - jest niewymuszony, bez takiej ilości sarkazmu i złośliwości (co zrozumiałe), cieplejszy i o wiele bardziej zabawny, kilka razy popłakałam się ze śmiechu.

Jeśli chodzi o stronę redakcyjną - nie ma większych błędów; w odbiorze przeszkadzał mi mały odstęp między poszczególnymi wierszami, co przy małej czcionce powodowało zlewanie się tekstu. Ładna okładka - zupełnie inna od nachalnych grafik innych publikacji (chociaż jest to też minus, bo tak naprawdę nie zwraca na siebie uwagi, a młodych ludzi przyciąga jednak kolor, kontrast, jasny przekaz). Szkoda, że RUNA nie walczy o lepszą i bardziej agresywną promocję swoich pozycji, przynajmniej dla tych autorów, których promować warto.

Kamień na szczycie to, mimo upływu lat, dobra lektura nie tylko dla młodzieży. Dobrze będą się bawić przy niej również dorośli.