Piąty tom cyklu True Blood jest wyjątkowy
pod dwoma względami. Po pierwsze, to najlepsza powieść ze wszystkich, jakie
dotąd przeczytałam. Po drugie, jest to ostatnia powieść tej autorki,
po którą sięgnęłam – nie zamierzam brnąć dalej w cykl, bo wiem, że ta
niekończąca się opowieść (wydanie dwunastego tomu zapowiedziano w Stanach
Zjednoczonych na maj 2011 roku i coś mi mówi, że Harris ma w zanadrzu jeszcze
kilka…naście lub, co gorsza, dziesiąt) będzie coraz marniejsza. Raz na pięć tomów to zdecydowanie za mało, żeby poświęcać czas
serii.
Wróćmy jednak do tego, dlaczego uważam Martwego
jak zimny trup za najlepszą z dotychczasowych książek cyklu. Przede wszystkim
powieść iskrzy ironicznym humorem i najmniej razi stylem. Chociaż Sookie jest
nadal na pierwszym planie, to w powieści przeplata się znacznie więcej wątków
niż w poprzednich. Czytelnik ma okazję obserwować problemy brata Sookie,
Jasona, z przystosowaniem się do nowego życia, śledzi też zagadkę tajemniczego
snajpera, który strzela do zmiennokształtnych i sieje strach wśród mieszkańców
Bon Temps, jak bumerang powraca także sprawa Debbie Pelt, byłej narzeczonej
Alcide’a. To nie wszystko. Po raz kolejny na horyzoncie pojawiają się wyznawcy
Bractwa Słońca. W dodatku Sookie więcej czasu spędza z Claudine, która okazuje się
jej wróżką. Wciąż w powieści pełno romansu – tym razem jednak bohaterka nie flirtuje, a
kłóci się ze wszystkimi swoimi byłymi i niedoszłymi kochankami.
Charlaine Harris poświęca również w tej części najwięcej jak
dotąd uwagi psychice swojej czołowej postaci. Sookie częściej niż zwykle rozmyśla nad
swoimi przeżyciami i uczuciami, cały czas zmaga się z telepatycznymi
zdolnościami, usiłując je rozwijać. Autorka obdarzyła dziewczynę niezwykłym
dystansem do samej siebie, co powoduje wiele zabawnych scen, przeważnie
narratorka drwi z siebie, zdaje sobie sprawę, że nie jest herosem, że świat się
na nią „uwziął”, a ona boi się już nie tylko o siebie, ale o brata i
przyjaciółkę Tarę. Sookie pokazuje po raz kolejny, że mimo wszystko radzi
sobie, bez opieki jakiegokolwiek mężczyzny.
Inną postacią, poza Sookie Stackhouse
oczywiście, której Harris daje dużo miejsca w powieści, jest Eric Northman. Wciąż usiłujący
odzyskać pamięć, tym mocniej interesuje się kelnerką, jednak nie traci swojej
osobowości, o ile można to, kim jest, określić w ten sposób. To przede wszystkim
chłodny (w przenośni) wampir, którym nie powoduje wyrachowanie, a nieludzki
brak odczuć czegokolwiek poza gniewem będącym wynikiem urażenia ego, a nie emocji. Jego jedynego zastanawia własna fascynacja
Sookie, jest zirytowany faktem, że pragnie przebywać i chronić człowieka i
usiłuje dowiedzieć się, dlaczego tak się dzieje.
Harris więcej niż w poprzednich
książkach opowiada o konflikcie między ludźmi a wampirami. Wykorzystuje do tego
znane incydenty nietolerancji, jakie miały miejsce w rzeczywistej historii,
zwłaszcza działalność obrońców zwierząt.
Muszę też przyznać, że nie zauważyłam w książce
rażąco wielu błędów czy tłumaczeniowych wpadek, co również oczywiście jest
plusem. I tym miłym wrażeniem z lektury kończę moją znajomość z literacką Sookie
Stackhouse.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz