Uwielbiam najnowsze części Harry’ego Pottera. Filmowe,
książkowe przestały mnie interesować po czwartym tomie, właściwie nie wiem
dlaczego. Filmy są kwintesencją wszystkiego, co podobało mi się w literackim
oryginale i są od niego o niebo lepsze, co pisałam już przy okazji Harry’ego Pottera i Księcia Półkrwi.
Właściwie moje odczucia nie różnią się wiele od tych, które
miałam, oglądając szóstą część. Fascynuje mnie mrok opowieści, jej cały
gotycyzm, wiszące nad bohaterami zagrożenie i to, w jaki sposób każde z nich
usiłuje sobie z tym radzić. Taki klimat, tworzony przez rewelacyjne zdjęcia
Eduarda Serry i muzykę w kompozycji Alexandre’a Desplata, sprawił, że siódmą
część oglądałam z zapartym tchem od pierwszej do ostatniej minuty. Obraz został
dopracowany również pod względem graficznym – efekty specjalne w większości
cieszą oko, zwłaszcza fragment zawierający opowieść barda Beedle’a, ta piękna,
subtelna, oszczędna w wyrazie animacja to prawdziwa uczta.
Sama fabuła różni się nieco od literackiej wersji, nie
zawsze na korzyść tej pierwszej. Co mnie razi, to ewidentne nawiązania do
czasów drugiej wojny światowej. Cała organizacja ZŁA przez Voldemorta, jego
wyznawcy, ideologia sugerująca skojarzenia z Hitlerem i jego wyobrażeniem
państwa jedynego jest nachalna, przerysowana wręcz, co sprawia, że przestała
być wiarygodna. Nie ganię natomiast uwypuklenia przemocy, myślę, że młodzież
nie powinna być raczona tylko pięknymi obrazkami, podobnie jak dzieciom nie
należy czytać tylko ładnych bajek. Jednak widać, że twórcy filmu chcieli
przyciągnąć również starszą widownię, czego najwyraźniejszym dowodem była scena
z półnagimi Emmą Watson i Danielem Radcliffem – nastolatki nie postrzegają
miłości przez pryzmat seksu, to, że są bardziej otwarte i szybciej dojrzewają,
nie znaczy, że przedkładają fizyczność ponad prawdziwe uczucia. Motyw
wystawionej na próby przyjaźni i pierwszej miłości broni się bez narzucania
seksualności bohaterów.
Ostatnie części historii o Potterze różnią się przede
wszystkim wymową – okazuje się, że nie wystarczy pomachać różdżką, żeby pokonać
ZŁO, walka z NIM wymaga ogromnych poświęceń bez względu na wiek. Takie
przesłanie być może jest przeterminowane, ale można je spokojnie odnieść do
codziennego życia. Młodzi ludzie nie mogą go spędzać pod kloszem, nie
popełniając swoich własnych błędów i wyborów, nie cierpiąc. Życie nie jest
bajką i im wcześniej człowiek zda sobie z tego sprawę, tym prędzej się z nim
oswoi i odnajdzie swoje miejsce, a przynajmniej ma na to większe szanse.
Harry Potter jest również rzadkim dowodem na to, że bohater wcale nie musi mierzyć się z siłami zła w samotności, więcej, często nie jest
sobie w stanie sam poradzić, muszą mu pomóc przyjaciele. Czarodziej jest jakby
kontrbohaterem amerykańskich herosów – Batmana, Spidermana i im podobnych – i nie musi się
przebierać, ukrywać. Radcliffe po raz kolejny pokazuje, że świetnie radzi sobie
w dramatycznej roli. Harry to już nie jest chłopiec, a młody mężczyzna, mający
świadomość problemów, z którymi się zmaga. Podobnie Watson i Rupert Grint rewelacyjnie
przedstawiają dwoje ludzi, którzy odkrywają poważne uczucia. Kuleje natomiast
wątek miłosny Harry’ego i Ginny, którzy okazują sobie zainteresowanie, jednak
wiedzą, że nie jest to miejsce ani pora, mimo wszystko ich sekretne spotkania w
kuchni nie wnoszą żadnych emocji w osobowości tych postaci. Brakowało również
psychologicznej głębi w przypadku bardziej drugoplanowych bohaterów – Voldemort
jest już wyłącznie uosobieniem czystego zła, bez żadnych wewnętrznych motywów
czy wątpliwości, podobnie jego wierni poddani są po prostu źli. Film ułamkowo
pokazuje, jak to zło absorbuje mniej złych, jak rodzinę Malfoyów, którzy nie są
już tak pewni siebie, wręcz przeciwnie, czują się zastraszeni i wiedzą, że nie
ma dla nich ratunku. Wprawdzie jest to początek końca, jednak uważam, że jak na
taką ilość wątków pierwsza część Harry’ego
Pottera i Insygniów Śmierci była za krótka. Nie spodziewam się też, że to,
co zobaczę w wakacje tego roku, przyniesie mi satysfakcję, chociażby dlatego, że
wiem, jak to się wszystko skończy, niemniej jednak nie mogę się doczekać
finału.
To może być ciekawe doświadczenie... Ale ja straciłam serce do Pottera (i książki, i filmu) około czwartego tomu :/. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJak wiele osób. Ja mam odwrotnie, mi najbardziej podobają się części filmowe od czwartego tomu wzwyż, w przeciwieństwie do książek, które od czwartej części są coraz gorsze.
OdpowiedzUsuńJa mam podobnie, tak jak wole literackie wersje w tomach 1-4, 1-5 powiedzmy, tak o wiele bardziej odpowiada mi filmowe wersje 5-7 od wersji literackich.
OdpowiedzUsuńZ tym Złem voldemorta upodobnionym do zła Hitlera mam o tyle problem, że taka faszyzacja zła wszytko upraszcza i sugeruje, że jest tylko jeden model zła. Właśnie ten faszystowski...A właściwie przynajmniej w europie i w USA raczej nie jest on teraz najważniejszym problemem.
Cedro - otóż właśnie, taki nieprawdziwy jest ten faszyzm i zupełnie nie przystaje do realiów.
OdpowiedzUsuń