sobota, 29 stycznia 2011

Początek końca - Harry Potter i Insygnia Śmierci; scenariusz: Steve Kloves, reżyseria: David Yates, 2010

Uwielbiam najnowsze części Harry’ego Pottera. Filmowe, książkowe przestały mnie interesować po czwartym tomie, właściwie nie wiem dlaczego. Filmy są kwintesencją wszystkiego, co podobało mi się w literackim oryginale i są od niego o niebo lepsze, co pisałam już przy okazji Harry’ego Pottera i Księcia Półkrwi.

Właściwie moje odczucia nie różnią się wiele od tych, które miałam, oglądając szóstą część. Fascynuje mnie mrok opowieści, jej cały gotycyzm, wiszące nad bohaterami zagrożenie i to, w jaki sposób każde z nich usiłuje sobie z tym radzić. Taki klimat, tworzony przez rewelacyjne zdjęcia Eduarda Serry i muzykę w kompozycji Alexandre’a Desplata, sprawił, że siódmą część oglądałam z zapartym tchem od pierwszej do ostatniej minuty. Obraz został dopracowany również pod względem graficznym – efekty specjalne w większości cieszą oko, zwłaszcza fragment zawierający opowieść barda Beedle’a, ta piękna, subtelna, oszczędna w wyrazie animacja to prawdziwa uczta.

Sama fabuła różni się nieco od literackiej wersji, nie zawsze na korzyść tej pierwszej. Co mnie razi, to ewidentne nawiązania do czasów drugiej wojny światowej. Cała organizacja ZŁA przez Voldemorta, jego wyznawcy, ideologia sugerująca skojarzenia z Hitlerem i jego wyobrażeniem państwa jedynego jest nachalna, przerysowana wręcz, co sprawia, że przestała być wiarygodna. Nie ganię natomiast uwypuklenia przemocy, myślę, że młodzież nie powinna być raczona tylko pięknymi obrazkami, podobnie jak dzieciom nie należy czytać tylko ładnych bajek. Jednak widać, że twórcy filmu chcieli przyciągnąć również starszą widownię, czego najwyraźniejszym dowodem była scena z półnagimi Emmą Watson i Danielem Radcliffem – nastolatki nie postrzegają miłości przez pryzmat seksu, to, że są bardziej otwarte i szybciej dojrzewają, nie znaczy, że przedkładają fizyczność ponad prawdziwe uczucia. Motyw wystawionej na próby przyjaźni i pierwszej miłości broni się bez narzucania seksualności bohaterów.

Ostatnie części historii o Potterze różnią się przede wszystkim wymową – okazuje się, że nie wystarczy pomachać różdżką, żeby pokonać ZŁO, walka z NIM wymaga ogromnych poświęceń bez względu na wiek. Takie przesłanie być może jest przeterminowane, ale można je spokojnie odnieść do codziennego życia. Młodzi ludzie nie mogą go spędzać pod kloszem, nie popełniając swoich własnych błędów i wyborów, nie cierpiąc. Życie nie jest bajką i im wcześniej człowiek zda sobie z tego sprawę, tym prędzej się z nim oswoi i odnajdzie swoje miejsce, a przynajmniej ma na to większe szanse.

Harry Potter jest również rzadkim dowodem na to, że bohater wcale nie musi mierzyć się z siłami zła w samotności, więcej, często nie jest sobie w stanie sam poradzić, muszą mu pomóc przyjaciele. Czarodziej jest jakby kontrbohaterem amerykańskich herosów – Batmana, Spidermana i im podobnych – i nie musi się przebierać, ukrywać. Radcliffe po raz kolejny pokazuje, że świetnie radzi sobie w dramatycznej roli. Harry to już nie jest chłopiec, a młody mężczyzna, mający świadomość problemów, z którymi się zmaga. Podobnie Watson i Rupert Grint rewelacyjnie przedstawiają dwoje ludzi, którzy odkrywają poważne uczucia. Kuleje natomiast wątek miłosny Harry’ego i Ginny, którzy okazują sobie zainteresowanie, jednak wiedzą, że nie jest to miejsce ani pora, mimo wszystko ich sekretne spotkania w kuchni nie wnoszą żadnych emocji w osobowości tych postaci. Brakowało również psychologicznej głębi w przypadku bardziej drugoplanowych bohaterów – Voldemort jest już wyłącznie uosobieniem czystego zła, bez żadnych wewnętrznych motywów czy wątpliwości, podobnie jego wierni poddani są po prostu źli. Film ułamkowo pokazuje, jak to zło absorbuje mniej złych, jak rodzinę Malfoyów, którzy nie są już tak pewni siebie, wręcz przeciwnie, czują się zastraszeni i wiedzą, że nie ma dla nich ratunku. Wprawdzie jest to początek końca, jednak uważam, że jak na taką ilość wątków pierwsza część Harry’ego Pottera i Insygniów Śmierci była za krótka. Nie spodziewam się też, że to, co zobaczę w wakacje tego roku, przyniesie mi satysfakcję, chociażby dlatego, że wiem, jak to się wszystko skończy, niemniej jednak nie mogę się doczekać finału.

4 komentarze:

  1. To może być ciekawe doświadczenie... Ale ja straciłam serce do Pottera (i książki, i filmu) około czwartego tomu :/. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak wiele osób. Ja mam odwrotnie, mi najbardziej podobają się części filmowe od czwartego tomu wzwyż, w przeciwieństwie do książek, które od czwartej części są coraz gorsze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja mam podobnie, tak jak wole literackie wersje w tomach 1-4, 1-5 powiedzmy, tak o wiele bardziej odpowiada mi filmowe wersje 5-7 od wersji literackich.
    Z tym Złem voldemorta upodobnionym do zła Hitlera mam o tyle problem, że taka faszyzacja zła wszytko upraszcza i sugeruje, że jest tylko jeden model zła. Właśnie ten faszystowski...A właściwie przynajmniej w europie i w USA raczej nie jest on teraz najważniejszym problemem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cedro - otóż właśnie, taki nieprawdziwy jest ten faszyzm i zupełnie nie przystaje do realiów.

    OdpowiedzUsuń