Kilka miesięcy temu dzieliłam się swoimi wrażeniami z
lektury Portretu Doriana Graya Oscara Wilde’a, wtedy także
zapowiadałam recenzję filmowej ekranizacji. Z porządnym poślizgiem realizuję
moją obietnicę dzisiaj. I tak jak wcześniej, tak i teraz jestem zdania, że Dorian Gray w reżyserii Olivera Parkera jest całkiem
udanym filmem grozy.
Nie twierdzę, że jest to arcydzieło światowego kina, a już
na pewno nie dorównuje literackiemu pierwowzorowi choćby w połowie, ale bądźmy
szczerzy – nie udało się to żadnej dotychczasowej, nie uda się także żadnej
późniejszej ekranizacji, książka Wilde’a jest zbyt złożona jak na taśmę
filmową. Myślę jednak, że twórcom najnowszego obrazu udało się zachować ducha
powieści. Dobrze też, że skupiono się na wątku psychologicznej przemiany samego
Doriana, rozważania o sztuce i różnych aspektach życia pozostawiając w cieniu,
wszystko bowiem nie zmieściłoby się w półtorej godzinnym obrazie.
Ben Barnes nieźle
poradził sobie z postacią, jaką dla niego przygotowali scenarzyści. Chociaż
całkowicie odmienny fizycznie do literackiego odpowiednika, podobnie jak on nie
jest całkiem niewinny od samego początku, przemawia przez niego próżność, która
prowadzi do zaprzedania duszy w zamian za wieczne piękno i młodość, coś, czego
pragnie przecież większość ludzi. Henry Wotton jest tu jedynie dźwignią, która
wyzwala w Dorianie mroczne instynkty, chowane od czasów tragicznego
dzieciństwa. Colin Firth pokazuje
angielskiego lorda takiego, jak go sobie wyobrażałam w trakcie lektury –
dojrzałego, zgorzkniałego mężczyznę, który gardzi nie tylko ludźmi ze swojej
sfery, ale również samym sobą za to, że tak naprawdę nigdy nie wyszedł poza
ograniczenia społeczeństwa, w jakim go wychowano. Dlatego tak zazdrośnie patrzy
na pięknego i młodego Doriana, dopiero rozpoczynającego swoje życie, mając
bolesną świadomość, że jego najlepsze lata minęły bezpowrotnie. Dlatego też,
gdy widzi w chłopcu podatność na swoje „życiowe porady”, nie waha się ich
wygłaszać, pławi się w fascynacji, jaką ma dla niego Gray, do czasu jednak – kiedy
zdaje sobie sprawę, że uczeń przerósł mistrza, osoba Doriana staje mu się obca,
zaczyna go przerażać.
Sam Dorian, kiedy tylko orientuje się, że jego życzenie się
spełniło, zaczyna używać życia, co, i tu pojawia się pierwszy zgrzyt, sprowadza
się do seksualnych, narkotycznych orgii i okrucieństwa wobec ludzi.
Z czasem
jednak dar zaczyna Dorianowi ciążyć, wiecznie młody człowiek przyznaje nagle
rację słowom przyjaciela, Basila Hallwarda (Ben Chaplin):
Niektóre rzeczy są cenne ze względu na swoją ulotność.
Film ma silnie moralizujący wydźwięk, bardzo na czasie – w
pogoni za pięknem i życiem bez granic zapominamy o codzienności, drobnych
przyjemnościach, miłości bliskich i o własnej duszy. Nie chodzi o to, by nie
korzystać z tego, co oferuje świat, ale by czerpać z życia tyle, ile nam
potrzeba, nie raniąc nikogo. Dokłada się do tego również wątek miłosny, którego
nie uświadczymy w oryginale, ale który doskonale pasuje do obrazu. Gdy Dorian
poznaje córkę Wottona, Emily Wotton (Rebecca Hall), uświadamia sobie, że jego czyny z przeszłości mają
ogromne znaczenie w jego teraźniejszym życiu i że pewnych błędów nie można
naprawić ani odkupić, co z kolei zadaje kłam takim powiedzeniom jak „żyj
dzisiaj tak, jakbyś miał umrzeć jutro” albo „lepiej żałować, że się coś zrobiło
niż że się tego nie zrobiło”. Takie konkluzje nie powstrzymują jednak Doriana
przed kuszeniem Emily i graniem na jej uczuciach, z czego on sam zdaje sobie
częściowo sprawę.
Rzeczywiście szkoda, że nie postarano się o lepsze
dopracowanie charakterów postaci, Dorian
Gray mógłby być naprawdę dobrym dramatem psychologicznym. Film ogląda się
jednak z przyjemnością, zasługą są głównie piękne zdjęcia utrzymane w modnej
ostatnio gotyckiej stylistyce grozy oraz cudowna, niepokojąca muzyka
skomponowana przez Charliego Mole'a unosząca się niczym opary opium wokół tytułowego
bohatera i jego koszmarnego portretu.
Z tego co piszesz, rozumiem, że znacząco zmienili fabułę. Książka wywoła przecież skandal swoją jawną homo-erotyką :]
OdpowiedzUsuńZnacząco nie, jedynie ten wątek z Emily jest dodany, a tak w miarę wierna to adaptacja.
OdpowiedzUsuńFilm widziałam, książki jeszcze nie przeczytałam - to jednak kwestia czasu. Bardzo podoba mi się Twoja recenzja i daje mi wgląd w spojrzenie okiem znawcy pierwowzoru.
OdpowiedzUsuńBen Barnes zdecydowanie lepiej wypada w scenach, gdzie zaczyna wcielać w życie dekadenckie ideały.
@Agno
OdpowiedzUsuńWitaj i dziękuję, długo nie potrafiłam nic sensownego sklecić, za bardzo siedziała we mnie książka. Zgadzam się, lepiej i teraz czekam na jakąś jego w pełni złą rolę, nadaje się;-)
Na taką rolę trzeba będzie poczekać, na razie szykuje się tylko komedia "Killing Bono", gdzie Ben śpiewa tak, że szczęka opada.
OdpowiedzUsuńZapomniałam jeszcze wyrazić zażenowanie fatalnym występem Rebeccy Hall - jak lubię tę aktorkę, tak ledwo zdzierżyłam jej Emily.
O proszę, Barnes człowiekiem wielu talentów, no ciekawe. Jej postać jest rzeczywiście irytująca - niby taka niezależna i świadoma, a lezie w łapy pierwszego faceta ze złamaną duszą. Umknęło mi to przy pisaniu recenzji...
OdpowiedzUsuńjeszcze nie widziałem filmu, ani nie czytałem książki. Cóż wszystko przede mną.. ale to pewnie nieprędko bo mam dłuuugaśną kolejkę pozycji do przeczytania. prędzej się skuszę na film:)
OdpowiedzUsuńSzymon - książka koniecznie przed:-P nie profanuj!
OdpowiedzUsuńCzytałam tę książkę kilka razy, więc pewne moje wyobrażenia na jej temat były już bardzo ugruntowane, kiedy oglądałam ten film. Prawdopodobnie dlatego mi się nie spodobał. Zdenerwował mnie już sam początek, w którym przedstawiono Doriana jako jakąś zagubioną sierotę z prowincji; potem ten nieszczęsny wątek z Emily Wotton (tak jak Agna uważam, że Rebecca Hall zagrała fatalnie), no i jeszcze ta kiczowata wizualnie końcówka... Ben Barnes może być, choć ja zawsze wyobrażałam sobie Doriana jako blondyna:).
OdpowiedzUsuńZdecydowanie lepiej zacząć od książki!
Mi ten wątek miłosny naprawdę nie przeszkadzał. Książki nie doścignie żaden film, ale z drugiej strony... Wilde był godnym pożałowania zakompleksionym gejem, chociaż pisać potrafił pięknie, a i często ciekawą myślą grzeszył.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy był zakompleksiony, wydaje mi się, że chyba nie. Mógł być intrygującym rozmówcą przez jakieś pół godziny, ale przypuszczam, że na dłuższą metę by mnie irytował.
OdpowiedzUsuńNie twierdzę, że wszystkie ekranizacje są z definicji gorsze niż książki, choć w tym przypadku na pewno tak jest. Zastanawiam się, czy jeśli film przewyższa książkę, to znaczy to, że jest raczej kiepska?
Wydaje mi się, że w większości wypadków tak właśnie jest, jak piszesz, nie potrafię znaleźć teraz w pamięci filmu, który byłby równie dobry jak książka, pierwsze części Harry'ego Pottera może? Ale zazwyczaj jest to subiektywna opinia.
OdpowiedzUsuńwierna adaptacja? absolutnie, film całkowicie odbiega od książki
OdpowiedzUsuń