Pierwszy tom Pana Lodowego Ogrodu był odkryciem, świeżym spojrzeniem na zastałą konwencję i zawierał wszystko, co najlepsze w prozie
Jarosława Grzędowicza.
Drugiej części już tak dobrze nie odebrałam. Chociaż nadal trzymała w miarę równy poziom, to przestała zaskakiwać.
Trzeci tom rozczarował mnie na całej linii, nudą i bezcelowym przedłużaniem fabuły, ledwo dałam radę go przeczytać. Kiedy otrzymałam czwarty tom, pomyślałam, że będzie mi jeszcze trudniej. Obawiałam się, że przede mną ponad osiemset stron powtórki z poprzedniej części. Bezpodstawnie. Mimo że ten tom nie olśniewa, a jego zakończenie nie należy według mnie do najbardziej udanych, to po pierwszej powieści jest najlepszym z całego cyklu.
Czwarta odsłona Pana Lodowego Ogrodu zaczyna się dokładnie w tym miejscu, w którym kończy się trzecia, czyli kompletnie nie pamiętam gdzie, ponieważ przedostatnia część niemal całkowicie wyparowała z mojej pamięci. Po kilku stronach konsternacji wciągnęłam się jednak w lekturę i nawet wracały mgliste wspomnienia, dzięki czemu łatwiej było mi oswoić się z kontynuacją akcji. A dzieje się tutaj nieporównanie więcej, mimo że tak naprawdę dzieje się niewiele. Praktycznie cała fabuła opiera się na przygotowaniach do epickiej bitwy między Złem a Nie-złem świata Midgaardu II. Vuko we współpracy z Fjolsfinnem i swoimi przyjaciółmi szykują się do wojny, jakiej ta planeta nigdy nie widziała. Autorowi udało się rewelacyjnie odzwierciedlić te wszystkie działania w opisach intryg, zmyślnych akcji zwiadowczo-podjazdowych, szpiegostwa. Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniego tomu, zawarte tu dygresje i retrospekcje są naprawdę ciekawe, i mimo że każda ze wspominanych krain kojarzy się z co najmniej jednym rzeczywistym krajem, wydają się one autonomiczne, tak szczegółowo oddane zostały obyczaje mieszkających w nich ludzi, otaczających ich miejsc i przedmiotów. Umiejętnie wplecione elementy mitologii nordyckiej ucieszą miłośników tej kultury. Mnie bardzo podobało się wykorzystanie motywu Jormunganda.
Grzędowicz nie zapomniał w tym wszystkim o bohaterach. Poświęca ich rozmyślaniom i rozterkom sporo miejsca, czasami zbyt często się powtarzając, co sprawia, że zamiast fascynować czy budzić współczucie czytelnika – nudzą. Ciekawie przedstawiony jest Vuko, którego zmienia pobyt na Migdaardzie, a mimo wszystko wciąż pamięta o swoim zadaniu. Realne są jego odczucia, rozdarcie między chęciami pozostania i życia wśród nowych przyjaciół, a obowiązkiem, niepewność związana z wagą misji mu powierzonej, która chwilami go przytłacza. Interesująco i plastycznie wypadł efekt odwróconego wpływu na zachowania i postępowania bohaterów – w poprzednich częściach świat widziany był przede wszystkim oczami Drakkainena, on najczęściej komentował wydarzenia, zwyczaje. Tym razem większy nacisk Grzędowicz położył na oddziaływanie Vuka na jego towarzyszy, opisując, w jaki sposób uczy ich on technik walki, działania w grupie, zespołowo, co było zawsze dla nich obce, ale też jak szpiegować i knuć, z czym nie do końca się zgadzają. Czytelnik ma szansę poznać to wszystko głównie dzięki relacjom Filara, który również przeszedł przemianę. Dotąd przeze mnie niezbyt doceniany, w czwartym tomie stał się jednym z ulubieńców. Ten niedojrzały, wiecznie narzekający na los chłopiec przeobraża się w mężczyznę, wojownika godnego bronić życia członków swego klanu, staje się prawdziwym Nosicielem Losu. Szkoda, że pozostałym postaciom autor nie poświęcił więcej miejsca, jednak z krótkich fragmentów przebija się obraz mężnych wojów, honorowych, których łączą więzy prawdziwej, trwałej męskiej przyjaźni. W tych opisach uczuć, wątpliwości brakowało mi jedynie relacji Vuka i Sylfany. Pogodziłam się, że wątek miłosny nie został tu rozwinięty i nawet uznałam, że słusznie, ale ciężko mi przeboleć, że tych dwoje nie odbyło ze sobą dłuższej rozmowy, albo że Vuko nie poświęcił Sylfanie myśli w swoich rozterkach.
Najbardziej jednak zawiodłam się zakończeniem. Cała powieść, od początku, zmierza do ogromnej kulminacji, czytelnik spodziewa się Armagedonu, napięcie szybuje do góry niczym wypełniony helem balon, tymczasem jednak autor przekłuwa go cieniutką igiełką, co sprawia, że zamiast „boom” można usłyszeć tylko „puf”. Zupełnie jakby nie czuł już się na siłach dobrnąć do ostatnich stron. Mimo wszystko czwarty tom Pana Lodowego Ogrodu wpisuje się w całość dobrego cyklu, zapewniając udaną przygodę dla miłośników wypraw w pseudośredniowieczne czasy nordyckich bogów.