Ponieważ w sobotę pierwszą zaplanowaną prelekcję miałam o
14.00, to nie spieszyłam się ze wstawaniem i szykowaniem się. Na śniadanie
wyciągnęłam moją ekipę do pobliskiej naleśnikarni, po czym spacerkiem
przebyliśmy tę samą niełatwą drogę ku MTP. Skierowałam swoje kroki ku budynkowi
z numerem 14, do Literackiej 2 na prelekcję Marcina Przybyłka Życie – gra bez
reguł. Chociaż na wstępie prowadzący stwierdził, że zamierza nas zdołować i
dość brutalnie sprowadzić na ziemię, to na koniec spotkania wszyscy i tak wychodzili
uśmiechnięci. Rozmawialiśmy o życiu właśnie, o tym przede wszystkim, że nie
jest bajką i nigdy nią nie będzie, o tym, że świat nie jest sprawiedliwy i nie
warto myśleć, że spełnione dobro wróci do Ciebie podwójnie, bo świat nie działa
w sposób magiczny, według ustalonego gdzieś na Górze rytmu. Jeśli mieliście
kiedykolwiek jakieś złudzenia, pozbądźcie się ich – dobrym ludziom mogą się
przydarzyć złe rzeczy tak samo jak złym, a to, że za dobry uczynek dostajemy
nagrodę jest naszą interpretacją funkcjonowania świata niż istnieniem jakiejś
równowagi. Zdaniem prelegenta, i trudno się z nim nie zgodzić, światem rządzi
rzut kostką, a wiara w równowagę i czuwającego nad nami opiekuna/ki, jakkolwiek
byśmy go/jej nie nazywali, jest w dużej mierze spaczeniem nas przez religie oraz
popkulturę z jej toposami. Z prelekcji, która była bardziej dyskusją niż
wykładem, można się było dowiedzieć, że są dwa rodzaje marzeń – takie, które są
w naszej strefie wpływu, i te poza nią. Co zrobić, żeby nie wpaść w depresję?
Zaakceptować działanie świata, to prawdziwe, żyć dla siebie i swego szczęścia,
rzeczy piękne i dobre robić dla samej ich urody i radości, jaką dają,
zrewidować swoje marzenia do mniejszych i bardziej osiągalnych przez nas samych
– oto kilka rozwiązań, do jakich doszliśmy. Raczej spotkanie nie było dla
nikogo rodzaju „Wake up call” i się przyjemnie zakończyło wzajemnym
podbudowywaniem siebie i odnalezieniem pozytywnych stron życia.
Ponieważ do godziny 18.00 i następnej prelekcji było sporo
czasu, postanowiłam udać się na spotkanie autorskie z Jackiem Dukajem. W Auli 2
tłum ludzi, udało się jednak znaleźć miejsce siedzące na samym tyle. Bardziej
odpoczywałam i czytałam program niż słuchałam rozmowy, ponieważ pytań z
publiczności nie było słychać, w związku z czym odpowiedzi autora nie zawsze
miały dla mnie sens. Mimo wszystko to, co do mnie docierało, było interesujące,
przy czym poznałam nową stronę Jacka Dukaja – okazał się mistrzem ciętej
riposty, na niezbyt inteligentne pytania odpowiadał krótko i dość krytycznie,
wzbudzając śmiechy słuchaczy i zapewne pąsy na policzkach pytających. Z sali
wyszłam wcześniej, aby zdążyć na prelekcję Ek aljamarkiR, czyli skandynawska
runologia w pigułce w wykonaniu Marty "Erised" Rudnickiej,
niestety wokół wejścia do Naukowej 2 tłoczyło się tyle osób, że musiałam
zrezygnować z udziału w prelekcji. Udałam się więc do znienawidzonego już
budynku 6a i spędziłam całkiem przyjemne, chociaż chłodne chwile, wśród
znajomych z tacką frytek, którą się zajadałam.
Ponieważ prelekcja Absurdy życia w średniowieczu miała się
odbyć w Naukowej 1 (sąsiadującej z Naukową 2 i równie zatłoczoną), postanowiłam
udać się na miejsce już pół godziny przed wyznaczonym terminem. Wkradłam się na
prelekcję Alicji „Istis” Kandziory Magiczna Srebrna Góra. Prelegentka nie
popisała się specjalnie swoją wiedzą, co chwila była poprawiana przez kogoś z
zebranych, być może była też tak zestresowana, że nie wiedziała, jak włączyć
mikrofon, przez co nie bardzo ją było słychać, i prowadziła spotkanie tak
chaotycznie, że nie wiadomo było tak naprawdę, o czym ono było. Niedużo lepszym
okazał się jej następca, Marcin Hybel. Jego zbiór absurdów życia w
średniowieczu był… mało absurdalny. Prelekcja polegała na przytoczeniu jak
największej ilości ciekawostek życia społecznego z tego okresu bez umieszczania
ich w jakimkolwiek kontekście, nie wspominając o jakichś dłuższych
opowieściach. Przy czym same ciekawostki dla mnie osobiście były mało ciekawe,
bo większość z nich znałam. Ktoś, kto się interesuje historią czy średniowieczem
trochę bardziej niż w szkole, będzie wiedział, że śmierć w tamtych czasach była
widowiskiem publicznym, że sekcje zwłok można było wykonywać raz do roku za
zgodą papieża, że kobiety miały tylko trzy statusy (wdowa, żona, dziewica,
nigdy kobieta, człowiek, ktoś niezależny od mężczyzny), czy też że unikano
otwartych walk a chodziło raczej o przegonienie niż zabicie przeciwnika. Jednak
kilka uwag warto przytoczyć. Jak na przykład fakt, że większa część szlachty do
końca życia pozostawała giermkami, ponieważ nie stać ich było na szkolenia i
awans rycerski. Co nieco można się było dowiedzieć o zachowaniu przy stole –
powstawały specjalne poradniki dla rycerzy, które głosiły, że każdy szanujący
się pan powinien pić wino nie zanurzając nosa w pucharze, jeść dwoma palcami, a
jeśli przyjdzie mu rzucać kośćmi z posiłku, to powinien robić to nad głowami
gości, by żadnego nie trafić. Wiedzieliście, że Kościół tępił grę w szachy?
Dlaczego, zapytacie. Ponieważ to był jedyny moment, w którym rycerz i jego
wybranka mogli przebywać tylko we dwoje i niewierząca w swych wyznawców
instytucja obawiała się o ich cnotę (zapewne całkiem słusznie). Wiadomo, że
kobiety w średniowieczu (tym chrześcijańskim) nie miały łatwo, ale czy
wiedzieliście, że istniały specjalne gildie parające się porywaniem
niewygodnych małżonek wyższego stanu lub wdów, które przeszkadzały mężczyznom w
dojściu do upragnionej władzy? A czy wiedzieliście, że bazylikę św. Piotra w
dużej części sfinansowano z podatków czerpanych z usług prostytucji? Najzabawniejszą
i najbardziej szokującą chyba informacją była jednak ta o zwyczaju całowania
rycerza przez księdza na zakończenie ceremonii ślubnej, zanim pan młody
pocałował swą oblubienicę (i nie chodzi tu o całowanie w policzek). Wiecie też zapewne, że w średniowieczu jedną z
największych kar było wydalenie z wioski lub miasta. Jednak prawo pozwalało
straży miejskiej wyrzucać mieszkańców za to, że ktoś nie pracował przez trzy
dni a nie był szlachcicem, czy za to, że ktoś miał podejrzanie ładne obuwie jak
na swój stan społeczny. Prowadziło to czasami do takich sytuacji, że w miastach
pozostawało zaledwie kilkanaście osób. W średniowieczu kwitł zawód żebraka –
mistrzowie w swoim fachu oferowali początkującym trzyletnie nauki podstawowe
oraz dwuletnie specjalizacje w wybranych dziedzinach. Uczono, jak lamentować,
jak udawać choroby, jak kuleć, a także jak się okaleczać. Odbywały się nawet
coroczne konwenty, na których żebracy wymieniali się pomysłami.
Niestety autor wszystkie te rewelacje podawał w ekspresowym
tempie i spotkanie zakończyło się nieco ponad pół godziny później. Dzięki temu
jednak miałam okazję spotkać się z moją ekipą i wybrać się na spotkanie
autorskie z Krzysztofem Piskorskim. Pisarz nie potrzebował wcale prowadzącego,
sam z zacięciem opowiadał o swojej najnowszej powieści, więc Piotr „Vivaldi” Sarota
mógł spokojnie się zdrzemnąć z otwartymi oczami. A o Cieniorycie można było się
dowiedzieć naprawdę sporo, chociaż Krzysiek obiecywał, że nie zdradził zbyt
wiele. Ja napiszę jedynie, że historia zapowiada się intrygująco i z pewnością
sięgnę po książkę, jak tylko się ukaże, co się ma zdarzyć w drugiej połowie
roku. W trakcie spotkania słuchacze dowiedzieli się także, w jaki sposób autor
podchodzi do tworzenia i czy, i jak mu to pomaga i przeszkadza w pisaniu. I tak
się złożyło, że konwent rozpoczęłam i zakończyłam z Krzysztofem Piskorskim,
ponieważ zaraz po spotkaniu udaliśmy się do Brovarii na kolację i rozmowy przy
piwie, jak zawsze w doborowym towarzystwie.
Niedzielny program nie miał dla mnie nic do zaoferowania,
dlatego już przed 10.00 byłam w pociągu i dzięki promocji PKP wróciłam za darmo do Warszawy. Podsumowując, spędziłam owocny czas w zupełnie innym
świecie, nie zaprzątając sobie głowy rzeczywistością, w gronie znanych osób,
poznając nowych, bardzo sympatycznych ludzi, z którymi mam nadzieję pozostać w kontakcie.
Były to naprawdę udane dwa dni. Kolejny Pyrkon za rok, tymczasem przede mną
Polcon w stolicy i bardzo możliwe, że będę raczej orbitować wokół konwentu niż
brać w nim udział. Pożyjemy, zobaczymy.