niedziela, 10 kwietnia 2011

Pyrkonowo 2011 - piątek (25.03.2011)

O Pyrkonie w świecie fantastów pozostało już mgliste wspomnienie, wszyscy żyją teraz Nidzicą (16-19.06.2011) i przyjazdem George’a R.R. Martina. Do Nidzicy pojadę w przyszłym roku, a teraz podzielę się z Wami moimi wrażeniami z pobytu na konwencie w Poznaniu. Jak to zwykle bywa nie udało mi się w 100% wykonać planu pyrkonowego, ale zaliczyłam kilka ciekawych prelekcji, jeden bardzo udany koncert i zabawne wieczory w gronie znajomych. Niestety nie oprawię relacji zdjęciami (muszę w końcu kupić aparat!).

Ponieważ wybrałam się na konwent z moim bratankiem i jego dwoma kolegami, a także dlatego, że w ten dzień nie było wielu interesujących mnie programów, wyruszyliśmy z Warszawy przed 16.00, a dotarliśmy do Poznania ok. godziny 19.00. Po zameldowaniu się w pobliskim hoteliku i zostawieniu bagaży przebyliśmy drogę w całe dwie minuty na teren Międzynarodowych Targów Poznańskich w celu zarejestrowania się. Zdumiał nas całkowity brak kolejek i dużo osób w okienkach akredytacyjnych. Pozytywnie zaskoczeni po mniej więcej dziesięciu minutach byliśmy zakuci w plastikowe bransoletki, z wypisanymi nickami na identyfikatorach i wyposażeni w program i różnorakie ulotki ruszyliśmy w stronę bramek, w które trzeba było włożyć kod kreskowy, a zielona strzałka i krótki sygnał pozwalał przejść do konwentowego świata.

Zaraz potem rozdzieliliśmy się – chłopcy poszli szukać Games Roomu, gdzie zamierzali spędzić, jak się okazało, całe trzy dni, ja postanowiłam odnaleźć moich katedralnych znajomych na czele z redaktorem Shadowem i Izą (;-P), którzy przyjechali wcześniej i teraz siedzieli w ogródku piwnym, planując kolejne spotkania towarzyskie. W zderzeniu z ich argumentami („-Idziemy na piwo. – Dobra, namówiliście mnie”) postanowiłam poświęcić pierwszy punkt programu na mojej liście, czyli Za króla i św. Jerzego! Czyli o wojnie w średniowieczu, i udać się razem z nimi zwiedzać starówkę poznańską. Pobiegłam sprawdzić, czy chłopaki mają się dobrze, po czym okazało się, że część mojej ekipy już wyruszyła, pozostawiając nas ze wskazówkami typu „idźcie prosto”. Poszliśmy więc. Szliśmy, szliśmy… i szliśmy, minęliśmy starówkę i szliśmy dalej… A kiedy w końcu odnaleźliśmy to tajemnicze miejsce, stwierdziliśmy, że wracamy, bo w knajpie powietrze pełne od papierosowego dymu można kroić nożem, czy też, żeby było zgodnie z konwencją, toporem. Poza tym nie można było nic zjeść oprócz orzeszków albo paluszków. Wróciliśmy więc na starówkę i tam wreszcie osiedliśmy w przyjemnej restauracji amerykańskiej, nazwy której już nie pomnę (ale szarlotkę z lodami waniliowymi mają wyśmienitą!). Gdy po zaspokojeniu głodu postanowiliśmy przenieść się do innego lokalu z bardziej płynnym menu, przestraszyłam się, że zgubiłam klucze do mieszkania. Cały imprezowy nastrój szlag trafił, nie było mi innego wyjścia, jak wracać do hotelu i szukać zguby. Zostawiłam więc przyjaciół i podążyłam szybkim marszem w stronę noclegowni.

Znacie to uczucie, że niby jesteście przekonani, że na pewno zamknęliście drzwi na klucz albo wyłączyliście żelazko, ale mimo wszystko biegniecie sprawdzić zdjęci lękiem, że może jednak nie? Tak czułam się w tym momencie i ja, przez całą drogę tłumaczyłam sobie, że to niemożliwe, żebym zgubiła klucze, przecież nigdy mi się to nie zdarzyło, ale fakt, że nie miałam ich w kieszeni kurtki, gdzie zawsze je chowałam, wystarczył. Kiedy przyszłam do pokoju, dopadłam torby. Klucze leżały sobie spokojnie na piżamie, bo jakżeby inaczej, podczas każdego wyjazdu chowałam je do torby podróżnej. Odetchnęłam z ulgą, jednocześnie byłam zła na siebie, bo przez swój głupi czerep drałowałam całą drogę na marne! Ale nie ma tego złego… Dochodziła 22.00, wiedziałam, że od godziny trwa koncert Percivala, zespołu folkowego. Popędziłam więc do MTP, znalazłam Aulę i Mateusza, Julię, Tela i Agę, którzy siedzieli sobie niedaleko sceny i świetnie się bawili. Przez kolejną godzinę doskonale bawiłam się i ja. Zespół dał świetny koncert, muzykanci potrafili nawiązać niezwykły kontakt z publicznością, improwizowali, dowcipkowali, wywołując głośne brawa i śmiechy, niektórzy widzowie tańczyli w przejściu między krzesełkami, a był też jeden odważny, który zaśpiewał razem z Percivalem.

Po skończonej zabawie kontrolnie zajrzałam do moich podopiecznych, a widząc, że świata poza planszą nie widzą, zostawiłam ich spokojna i udałam się wraz z dwojgiem znajomych na poszukiwanie sklepu nocnego, który zgodnie z dołączoną do programu mapką miał znajdować się kilkaset metrów od targów. Niestety – sklepu nie było, co więcej, miejsce sprawiało wrażenie, jakby nigdy tam nie stał… Zrezygnowani wróciliśmy na teren targów i w barze rodem z PRL-u piliśmy piwko i rozmawialiśmy o książkach i grach. I tak zakończył się dzień pierwszy.

10 komentarzy:

  1. Knajpa się Siuox nazywała.

    OdpowiedzUsuń
  2. O właśnie, prawie jak Sphinx;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo przyjemny dzień pierwszy, czekam na wrażenia z kolejnych ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja byłam tylko na jednym tego typu konwencie Polkonie, gdy odbywał się w Łodzi, bodajże dwa lata temu. Mam po nim miłe wspomnienia, można poznać ciekawych ludzi i wysłuchać interesujące przemówienia/wykłady.
    Ciekawa jestem Twoich wrażeń z kolejnych dni;]

    OdpowiedzUsuń
  5. @Grendello
    Tak, było całkiem przyjemnie;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. @Radosiewko
    (fajny nick;-)) Też byłam na Polconie dwa lata temu, może minęłyśmy się gdzieś w korytarzach politechniki;-)

    OdpowiedzUsuń
  7. O matko, to "żelazkowe" wrażenie mam, oj, mam, czasami.
    :)

    OdpowiedzUsuń
  8. @Agnes
    Chyba każdy, jeśli to jakieś pocieszenie;-)

    OdpowiedzUsuń