piątek, 12 sierpnia 2011

Life sucks - "True Blood", sezon II, twórca: Alan Ball, 2009

Na jesieni w Polsce odbędzie się premiera czwartego sezonu jednego z moich ulubionych seriali. Tym razem z promocją True Blood przyjedzie Joe Manganiello, wcielający się w postać Alcide’a Herveaux (ciekawe, czy to będzie kolejna wizyta kameralna, jak w zeszłym roku było z przyjazdem Alexandra Skarsgårda, którego widzieli nieliczni wybrani). Ja obiecałam sobie, że obejrzę czwarty sezon dopiero po zrecenzowaniu drugiego i trzeciego, które już mam za sobą i zdążyłam obejrzeć wielokrotnie. Tym bardziej ciężko jest pisać o czymś, co się już tak dobrze zna, może też tak macie. W końcu jednak udało mi się przysiąść i voilà.

Pierwszy sezon zakończył się intrygującym cliffhangerem - znaleziono kolejne zwłoki, zaginął LaFayette -, a Sookie zaraz po tym, jak została zraniona przez tajemniczą istotę ze szponami i uratowana przez lekarza-karlicę, odnajduje czarnoskórego przyjaciela i niemal jednocześnie przyjmuje zlecenie od Erica Northmana odnalezienia przywódcy strefy w Dallas. Jakby tego było mało między Billem i Sookie narastają napięcia, pojawiają się problemy właściwe dla każdej pary – kwestia zaufania, różnic charakterów – chociaż wszystko jest dwa razy groźniejsze, widz i sami bohaterowie mają cały czas świadomość, że on jest wampirem, ona tylko człowiekiem. Różnice i konflikty między nimi budzi młoda wampirzyca, niedawno przemieniona, której trudno się pogodzić z nowym „życiem” i która z różnych źródeł musi się dowiadywać, na czym polega ten cały wampiryzm. Jessica przejmuje po Billu grę z konwencją z tą różnicą, że ona jest uosobieniem funkcjonujących schematów, podczas gdy Bill wiele z nich dementował.

Ten sezon nie skupia się już tak bardzo na relacji Sookie i Billa, chociaż nadal jest ona głównym wątkiem. Poznajemy tu pozostałych bohaterów, ich przeszłość. Dowiadujemy się przede wszystkim, jak trudną drogę przebył Bill, aby stać się tym, kim jest obecnie i ile siły woli musi wkładać, żeby panować nad wampirzymi instynktami. Mamy okazję obserwować odmienność Sama (Sam Trammell) i jego samotność, przez którą naraża się starożytnej kreaturze. Rozbrajający Jason Stackhouse (genialny Ryan Kwanten) po traumatycznych przeżyciach postanawia wkroczyć na nową ścieżkę życia i widz ma okazję się przekonać, że chłopak wcale nie jest taki głupi za jakiego uchodzi. Na nową drogę wstępuje także Tara (Rutina Wesley), która ponad wszystko na świecie pragnie miłości i bezpieczeństwa, przez co pakuje się w coraz większe kłopoty.

Bliżej poznajemy Erica (Alexander Skarsgård), nadal wyrachowanego i bezwzględnego, starającego się pozyskać względy blond barmanki wszelkimi sposobami, jednocześnie wzruszającego swoją lojalnością wobec swego stwórcy. Jak dotąd wciąż uważam, że to najlepiej zbudowana postać zarówno cyklu książkowego, jak i filmowego, a Skarsgårdowi udaje się uwypuklić wszystko, co w niej najważniejsze. W ogóle wszyscy aktorzy spisują się w swoich rolach znakomicie i do nikogo nie można mieć pretensji o takie czy inne poprowadzenie bohatera.

O ile w powieści U martwych w Dallas mamy tylko jeden plan, czyli Dallas, w którym przebywa Sookie, o tyle serial pozwala zobaczyć, co się dzieje pod nieobecność dziewczyny w Bon Temps, które powoli ogarnia coraz większe szaleństwo. Wnikamy w wampirzą hierarchię i poznajemy kolejne stanowiska, okazuje się, że także oni mają swoich władców. To właśnie w Dallas Sookie spotyka innego telepatę i jest wniebowzięta, że nie jest jedyna, niestety nie ma okazji zbyt długo porozmawiać z przerażonym boyem w hotelu Carmilla. Także postać dziewczyny się rozwija, pokazuje ona silną osobowość i niezwykłą determinację w walce o siebie i najbliższych, co prowadzi do odkrycia przez nią nowych, zaskakujących mocy.

Ten sezon jest bardziej krwawy, okazuje się, że nie tylko wampiry zagrażają ludziom czy innym istotom, serial dobitnie uświadamia, do czego prowadzi totalna anarchia i co brak jakichkolwiek zasad wyzwala w człowieku. Ale to potęgujące się i szerzące wszędzie rozpasanie w Bon Temps w pewnym momencie męczy, jest zbyt przesadzone i przerysowane, o wiele ciekawsze są wątki Sookie i Jasona. Ten ostatni przekonuje się boleśnie, co się dzieje, kiedy religia przekracza granice i staje się ślepym fanatyzmem podjudzanym nienawiścią spowodowaną strachem przed odmiennością. Widz patrzy na swoistą ewolucję chłopaka, który z bezmyślnego kobieciarza staje się obrońcą swego miasta, cichym bohaterem.

Scenarzyści prowadzą wszystkie postacie i wątki konsekwentnie, wydarzenia zazębiają się, jedne wpływają na kolejne, tworząc logiczną całość. Mimo wszystko uważam, że motyw wprowadzony w Bon Temps nie udał się najlepiej, niezbyt wystarczające jest wyjaśnienie powiązania potrzeb Tary i przeszłości Sama. Nadal serial zawiera mnóstwo aluzji do wampirzej tradycji, czym niezwykle bawi. Żaden bohater nie pozostaje tak naprawdę w cieniu, zarówno mieszkańcy Bon Temps, jak i wampiry z Dallas mają swoje problemy, którymi się dzielą bardziej lub mniej. Widz jest cały czas trzymany w napięciu, które sięga zenitu w ostatnim odcinku. Akcji towarzyszy genialna muzyka, której kompozycją ponownie zajął się Nathan Barr. Nie można fuszerki zarzucić również scenografii czy specom od efektów specjalnych, którzy utrzymują charakteryzację i różne fajerwerki na najwyższym poziomie.

5 komentarzy:

  1. Nie potrafię obiektywnie ocenić ten serial, ponieważ szalenie za nim jak nastolatka a już od dłuższego czasu nią nie jestem :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oglądam 4 serię i na razie jest nieźle, były słabsze momenty i już miałam to rzucić w cholerę (ponieważ 2 i 3 serię notorycznie przewijałam, wiele scen było dla mnie nudnych), ale jednak poprawili się, a ja jestem ciekawa rozwiązania dwóch wątków. Przeszkadza mi jednak w tym serialu, że jest pieruńsko wolny! A co do pana wilkołaka - mniam, mniam, moja ulubiona postać męska ;D

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja poczekam, aż się skończy czwarta i wtedy zacznę oglądać, ale ciężko mi wytrzymać... Fakt, żaden sezon nie jest idealny, ale lepsze to niż książki, no i jest Eric...;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Kurczę, ja mam z serialem problem. No, może nie problem, w końcu to "True Blood" ratuje mi życie podczas wakacyjnej serialowej posuchy;) Trochę jest z tą produkcją tak, jak pisze Kornwalia. Bywa baaaaardzo wolny. Ale miewa też przebłyski niemalże genialności. Więc, mimo wszystko, będę czekać na piąty sezon:)

    OdpowiedzUsuń
  5. No tak, ja nie wytrzymałam i obejrzałam czwarty sezon, który pod względem humoru i absurdu uważam za najlepszy, ale stwierdziłam, że ani w trzecim, ani w czwartym sezonie nie ma już nic, czemu mogłabym poświęcić recenzję, więc już nie będę się zmuszała do pisania, zostanę tylko przy oglądaniu;-)

    OdpowiedzUsuń