wtorek, 24 maja 2011

A wszystkiemu winien liść! - "Mr. Nobody", scenariusz i reżyseria: Jaco Van Dormael, 2009

Wpis dedykuję Malakhowi:-)
Dawno już chciałam obejrzeć ten film, którego zapowiedź intrygowała podróżami w czasie i refleksjami nad sensem istnienia i miłości. Spodziewałam się dramatu egzystencjalnego, obejrzałam natomiast absurdalną tragikomedię o… no właśnie, o czym?

Przyznam szczerze, że nie do końca jestem pewna. Twórcy postarali się pomieszać fabułę tak, żeby widz miał nie lada problem z odnalezieniem właściwego sensu. Najczęściej takie poplątanie wątków oznacza, że tego sensu tam nie ma. I po części tak jest w przypadku Mr. Nobody, filmu, którego reżyserowi nie można zarzucić braku wyobraźni. Niestety jego wizja bardziej przypomina projekcje chorego psychicznie niż wielkiego myśliciela.

Historia jest tak naprawdę bardzo prosta, a jej skomplikowanie moim zdaniem nie przyniosło pożądanego skutku – refleksji nad sensem istnienia, sensem dokonywanych wyborów. Film daje wszystko i nic. Znalazł się tu wątek przeznaczenia, które nie istnieje, ponieważ wszystko jest wynikiem efektu motyla i fizyki kwantowej. Główny bohater, Nemo Nobody (którego imię niezmiennie kojarzyło mi się z bajką Finding Nemo, nazwisko natomiast gra na schemacie everymana), grany przez Jareda Leto, zdaje się przemieszczać między kilkoma alternatywnymi światami, walczy z czasem, usiłuje przewidywać przyszłość, dąży do spotkania swojej ukochanej Anny (Diane Kruger), po drodze żeniąc się to z Elise płaczliwą (Sarah Polley), to z Jean bezbarwną (Linh Dan Pham)… Widza głowa może rozboleć od przeskakiwania w to jeden, to w drugi świat, a ból potęgowany jest przez niestabilne ruchy kamery, która często traci ostrość. Co wrażliwsi mogą nabawić się stanów lękowych i przestać wychodzić z domu w obawie przed atakiem… klonowego liścia, który w Mr. Nobody jest sprawcą zarówno dobrych, jak i złych wydarzeń.

Gdy zobaczyłam zapowiedź filmu po raz pierwszy, przyznam, że do obejrzenia skusiło mnie nazwisko Jareda Leto, którego bardzo cenię po Requiem for a dream Aronofsky’ego. Mr. Nobody przyciąga również udziałem Diane Kruger i Rhysa Ifansa, jednak obraz o wiele lepiej się ogląda, gdy przynajmniej pierwszych dwojga nie ma na ekranie. Bardziej wiarygodnie i naturalnie wypadają młodzi Nemo (Toby Regbo) i Anna (Juno Temple).

Mr. Nobody jest o dziwo zabawny (a może to znowu moje spaczone poczucie humoru?), ciekawy w tych momentach, gdy główny bohater raczy naukowymi ciekawostkami o genetycznym instynkcie przetrwania czy dążeniu świata do chaosu, jednak przede wszystkim jest przekombinowany i sprawił, że z ulgą patrzyłam na napisy końcowe (aczkolwiek do ostatniej chwili byłam w strachu, że koniec okaże się początkiem). Rozwiązanie problematyki obrazu nie sprawiło, że westchnęłam z radością nagle olśniona niezwykłym przesłaniem, ale prychnęłam z irytacją na stracony czas.

2 komentarze:

  1. a pamiętasz jak zapowiadałaś ten film i pisałam, że nie polecam, omijać z daleka ten badziew? ;))) No, czyli miałam rację. Nudy na pudy i nie wierzę, że dotrwałaś aż do napisów końcowych ;) Jak dla mnie: prosty jak budowa cepa film, który udaje coś wielkiego, coby młodzież mogła powiedzieć "wow, to było coś, jakie to skomplikowane, nic nie zrozumiałem, więc na pewno to było coś ambitnego" ;)
    Jestem gotowa na lincz za ten komentarz ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętam, ale film był częścią maratonu SF, potem miał być kolejny i tylko dlatego wytrwałam, poza tym mieliśmy z kolegą niezły ubaw i Twoja opinia jest niemal słowo w słowo taka sama jak jego;-) Zresztą się z nią zgadzam.

    OdpowiedzUsuń